niedziela, 6 października 2019

Ogrody Altamont - tak musi wyglądać Eden!



Znajdujące się w hrabstwie Carlow Altamont Gardens często szumnie określa się "klejnotem w ogrodniczej koronie Irlandii" i nazywa "ukrytym skarbem" na turystycznej mapie Zielonej Wyspy. 

Po mojej niedawnej wizycie w tym miejscu pozwolę sobie stwierdzić, że tylko jedno z tych stwierdzeń jest prawdziwe, a drugie mocno przesadzone. 

Tak się składa, że widziałam dość dużo ogrodów w swoim życiu i nie mówię tu o wiejskich zagonikach mojej babci. W samej tylko pierwszej połowie obecnego roku udało mi się dotrzeć do trzech różnych irlandzkich ogrodów, ale tylko Altamont Gardens oszołomiły mnie swoim pięknym i tylko je mogłabym umieścić w pierwszej lidze tuż koło nietuzinkowych ogrodów na wyspie Garinish w hrabstwie Cork. 



Wiem, że nie powinnam tego robić, ale nie potrafię powstrzymać się od mimowolnego porównywania Celtyckiego Ogrodu Brygidy, o którym tutaj pisałam jakiś czas temu, z Altamont. Obydwie wizyty miały miejsce relatywnie niedawno, ale dostarczyły mi zupełnie innych wrażeń. Dopiero teraz widzę, jak "uboga" a zaraz kosztowna była ta moja wizyta w Brigid's Garden. Uboga w emocje i przeżycia - jałowa wręcz. Było ładnie i poprawnie, ale bez wielkich zrywów serca. Teraz już rozumiem, dlaczego przygotowanie relacji z tej atrakcji tak mi ciążyło na wątrobie. Nie było tam efektu "wow!", nie do końca czułam to miejsce, przez co chciałam je opisać bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Musiałam dopiero pojechać do ogrodów Altamont, by zrozumieć, czego brakowało mi w tamtych poprzednich. A brakowało mi charakteru i duszy - jeśli w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do nieożywionej materii. 

Brigid's Garden to stosunkowo młody projekt Jenny Beale, dopiero co obchodzący swoje piętnaste urodziny. "Świeżak" i żółtodziób. Ogrody Altamont kształtowały się przez wiele dekad, wieków nawet, przez co tamtejsze włości nabrały charyzmatycznego i unikalnego charakteru. Czuć w nich powiew minionych epok, jakąś nastrojową i magiczną aurę, przez co z powodzeniem mogłyby służyć jak plan filmowy do adaptacji "Tajemniczego ogrodu" angielskiej pisarki Frances Hodgson Burnett. 


Zresztą, nie tylko ogrody mają w sobie tę intrygującą aurę. Identycznie jest z okazałym osiemnastowiecznym domiszczem, które  - jak się przypuszcza - mogło być niegdyś żeńskim zakonem katolickim. Jego ściany zostały wzięte w posiadanie przez stare zachłanne pnącza. Te płaczące jesiony wokół niego, te pnące rośliny, te nadgryzione zębem czasu mury aż ociekają tajemniczym charakterem. Wcale mnie nie dziwi fakt, że rodzina Lecky Watson - jego ostatni prywatni właściciele - zakochała się w nim i postanowiła go kupić niedługo po tym, jak wprowadziła się tutaj w 1923 roku z zamiarem tymczasowego pobytu. 


Urok tego miejsca sprawił, że nowi właściciele nie tylko osiedli tu na stałe, ale także kontynuowali dzieło swoich poprzedników, rodziny Borror, która to w drugiej połowie XIX wieku utworzyła ikonowe elementy tej posiadłości. To oni dali ponad setce mężczyzn tak potrzebne wówczas zatrudnienie [nie wszyscy jeszcze otrzęśli się po klęsce głodu] w celu utworzenia imponującego jeziora, które obecnie zdobią żółte lilie wodne. Ciąg stu ręcznie ciętych granitowych schodów nad rzeką Slaney również powstał w tym samym okresie.

Nowym właścicielom zawdzięcza się przede wszystkim okazałą kolekcję rododendronów, jako że stanowiły one pasję zarówno ojca jak i jego najmłodszej córki, Corony North, w której to posiadaniu ogrody znajdowały się aż do jej śmierci, czyli 1999 roku. Co ciekawe, rośliny, które kobieta posadziła blisko siedemdziesiąt lat temu, nadal żyją i mają się dobrze. Choć uwielbiam rododendrony, nie dane mi było podziwianie ich w pełnym rozkwicie - na to było niestety za późno. Oczami wyobraźni zobaczyłam jednak, jak pięknie i bajkowo jest tutaj wczesnym latem, kiedy te wszystkie bujne krzewy ukazują to, co mają najlepsze. W takim miejscu jak to nawet wiosną musi być uroczo, a to głównie za sprawą blisko stu odmian przebiśniegów, no i oczywiście niezawodnych żonkili, które jako jedne z pierwszych zwiastują nadejście cieplejszej i jaśniejszej pory roku. 

Nie da się ukryć, że Altamont Gardens mnie zaskoczyły. Spodziewałam się tego, co widziałam już wiele razy - ładnego formalnego ogrodu otoczonego murem, gdzie panuje harmonia, a wszystko wydaje się być skrupulatnie wymierzone linijką. I tak, to prawda, częściowo właśnie to zobaczyłam, ale było to tylko preludium do prawdziwego dzieła, jakim jest ta bardziej swobodna i nieformalna część ogrodów. Ponieważ ogrody są mieszanką tych dwóch styli, śmiem twierdzić, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.


Nawet Połówek, który zawsze przekornie twierdzi, że "ogrody to ZŁO", był pod wrażeniem uroku ławeczki, na której przysiadł i musiał uczciwie przyznać, że "to im się nawet udało... przypadkiem". Jaki to był fantastyczny zakątek: pokaźny parasol utworzony ze splątanych gałęzi starego cypryśnika błotnego i rozłożony bezpośrednio nad ławką, a przed nią nieruchoma tafla jeziora z jego florą i fauną.  


To tu, wśród tych bujnych krzewów i egzotycznych roślin, pośród nisko zwisających konarów, na które trzeba było uważać, miałam nieraz wrażenie, że niezauważenie przeniosłam się do śródziemnomorskiego kraju. Spacer wokół jeziorka, które jest moją ulubioną częścią tych ogrodów, okazał się niesamowicie przyjemny, a do tego atrakcyjny nie tylko pod względem wizualnym, lecz także olfaktorycznym. Jakaż to była powabna mieszanka zapachów! Powiedziałabym, że czułam się tam, jak w jakimś magicznym laboratorium najznakomitszego czarodzieja, wytwarzającego eliksiry zapachowe, ale przecież doskonale wiemy, że nie ma lepszego czarodzieja od Matki Natury. 

Tyle już napisałam o tym, czym są te ogrody. Teraz czas powiedzieć, czym nie są. A nie są tym wspomnianym na samym wstępie "ukrytym skarbem", bo dziś każdy wydaje się mieć do niego mapkę. Przyjechałam tutaj na jakieś dwie godziny przed zamknięciem, w dzień powszedni, i pierwsze, co zobaczyłam, to pękający w szwach parking. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Ale to tylko potwierdza to, co napisałam wyżej - to jest przeurocze miejsce i po prostu warto tu być. A jako że ogrody są nierozerwalnie związane z cyklem przyrody, ich wygląd zmienia się wielokrotnie w ciągu roku. Bo nie tylko Grey ma pięćdziesiąt twarzy ;)


W przeciwieństwie do Brigid's Garden w hrabstwie Galway Altamont jest naszym wspólnym, narodowym i darmowym dobrem, nie pozostawiającym leniom kanapowym żadnej wymówki - tu nie trzeba mieć wypchanego portfela, by miło spędzić czas, aczkolwiek to pożyteczny gadżet, jako że na miejscu znajduje się także kawiarenka serwująca ponoć zacne smakołyki. Czas mnie gonił, więc nie przetestowałam jej, a cała przyjemność kosztowała nas jedynie 2 euro, bo tylko tyle trzeba zapłacić za parking. Jedynie dwa euro! Bez względu na to, czy przyjedziesz sam(a), czy furgonetką, w której masz wszystkich żyjących członków swojego drzewa genealogicznego [ale nie czworonogów, bo akceptuje się tu tylko psy asystujące] - w przeciwieństwie do takich atrakcji jak Powerscourt Waterfall, czy klify Moher, zdzierających z turystów kasę - zapłacisz nadal tylko dwa euro! 



To co? Na co czekasz? :)