niedziela, 5 stycznia 2020

Castlebar, here I come! (1)

Castlebar wita mnie siąpiącym deszczem i chmarą palaczy przed budynkiem dworca, na co reaguję grymasem dezaprobaty i szukam zakątka, który byłby zarówno suchy jak i wolny od nikotynowego smrodu. 

Nie przejmuję się tym, że podróżni rzucili się na stojące taksówki jak rolnicy na unijne dotacje. Tym razem byłam pilną uczennicą i porządnie odrobiłam pracę domową - mam w telefonie zapisany numer tutejszego taxi i mam zamiar zrobić z niego użytek. 
Dzwonię więc i mówię, że jestem jedną z tych sierot, które kryją się przed deszczem i że byłabym wdzięczna za podwiezienie mnie do hotelu. W odpowiedzi słyszę, że za 10 minut przyjedzie po mnie srebrne mondeo, dziękuję więc, kończę rozmowę i zaczynam wyglądać mojego powozu. 
Moje serce blachary ożywia się, kiedy jakiś czas później zauważam białe, najnowsze mondeo ze stajni Forda, ale wraca do swoich nudnych siedemdziesięciu uderzeń na minutę, kiedy okazuje się, że to nie moja taksówka. Przez chwilę łudziłam się jednak, że mój taksówkarz jest tym typem mężczyzny, który nie potrafi poprawnie rozróżnić i nazwać kolorów. Ale nie - Irlandczyk, z którym rozmawiałam, doskonale wie, że srebrny to nie biały, śnieżny, nie kremowy i nie perłowy. Jego samochód jest właśnie taki, jak powiedział - srebrny. Zna się zatem na rzeczy. 
Ma za to niepokojąco mało do powiedzenia, kiedy pytam go o miejsca, które mogłabym zwiedzić w jego mieście. Milknie na dobre pół minuty, a ja myślę sobie, że to cholernie smutne, iż nie jest w stanie wymienić ani jednego zabytku. Automatycznie przypomina mi się Patrick z boskiego Kerry - niebywały lokalny patriota, głęboko wierzący, że Kerry Cliffs będą kiedyś tak popularne jak Cliffs of Moher. Uśmiechnęłam się wtedy pobłażliwie na to jego dictum, bo wydało mi się to grubą przesadą (teraz jednak już nie jestem taka pewna swego, biorąc pod uwagę niezdrowy hype na Star Wars i Portmagee...), nie zmieniło to jednak faktu, że Patrick był jedynym Irlandczykiem, i w ogóle nielicznym mężczyzną, z którym mogłam długimi godzinami rozmawiać o tutejszych atrakcjach. Było to tak nietypowe doświadczenie, że skłonna byłam zakończyć naszą rozmowę wyznaniem "marry me!" ;)  
Po niecałej minucie milczenia mój taksówkarz odzyskuje głos i zaczyna sypać kolejnymi propozycjami jak z rękawa: "tam jest Next i TK Maxx, a tu zaraz koło ciebie Shaws..." No tak, wziął mnie za typową kobietę spragnioną zakupów i myślał, że usatysfakcjonuje takimi odpowiedziami, ale tym razem to ja wykazuję się niewiele mniejszą ignorancją i pytam: "Co to Shaws? Coś jak Debenhams?" 
Po początkowych nieudanych próbach znalezienia tematu, w którym obydwoje czujemy się w miarę pewnie, z pomocą przychodzi fantastyczna czwórka z Dingle, główny powód mojego przyjazdu, Walking On Cars. Mówię, że idę na ich koncert wieczorem, że już nie mogę się doczekać, a mój entuzjazm spotyka się z jego aprobatą - "Dobrzy są, na pewno będzie spory tłum!", mówi. 
Hotelowe lobby sprawia jak najbardziej pozytywne wrażenie, choć brakuje mu nieco przytulności. Pomimo świątecznych dekoracji całość jest tylko ciut cieplejsza niż aura Królowej Śniegu z baśni Andersena i odrobinkę bardziej przytulna niż... kostnica. Za to tak samo zimna jak ona, kiedy drzwi obrotowe wdmuchują lodowate powietrze z zewnątrz.
Z trzech recepcjonistek, na które natrafiam przez cały mój pobyt, na powitanie i  zameldowanie przypada mi ta najmniej sympatyczna. Ogranicza kontakt ze mną do minimum wymaganego przy rezerwacji, dlatego w pewnym momencie przenoszę całą swoją uwagę na jej sympatyczniejszą koleżankę meldującą innych gości, bo dobiegają do mnie interesujące strzępki ich rozmowy.
- "Ja przepraszam, że tak się ostentacyjnie przysłuchuję Waszej rozmowie, ale tak się składa, że też idę na koncert Walking On Cars i chętnie skorzystałabym z tej samej drogi. Czy mogłaby mi Pani powtórzyć te wskazówki?" - proszę. 
Okazuje się bowiem, że z hotelu można bardzo szybko i sprawnie dostać się do sali koncertowej w The Royal Theatre, gdzie odbędzie się koncert, i można to zrobić za pomocą parkingu i zadaszonego przejścia, o czym nie miałam wcześniej pojęcia. Jest mi to jednak bardzo na rękę, jako że chciałam zminimalizować samotne włóczenie się nocą. 
O tym, jak blisko mam do wyżej wspomnianego teatru, przekonuję się, kiedy wchodzę do swojego hotelowego pokoju. Jedną z jego ścian tworzy typ okna, które uwielbiam - od sufitu do samej podłogi - i wychodzi ono właśnie na budynek The Royal Theatre, z którego niedługo po piątej zaczynają dobiegać do mnie tak wyraźne dźwięki piosenek WoC, że jestem w stanie podać ich tytuły. To wszystko sprawia, że coraz silniej zaczynam odczuwać podekscytowanie związane z całym tym wydarzeniem, a jednocześnie poddawać się nielogicznym myślom: A może pomyliłam godzinę rozpoczęcia koncertu?! Może on już trwa w najlepsze?! 
Internetowa wyszukiwarka jest ostatnim miejscem, do którego należy się udać, kiedy szuka się ukojenia i odpowiedzi na dręczące pytania, a jednak dokładnie to robię. Wydawać by się mogło, że nie ma nic skomplikowanego w stwierdzeniu "doors open at 7:00", a mimo to postanawiam sprawdzić, co na ten temat ma do powiedzenia Internet. I jak można przypuszczać, znajduję w nim totalnie rozbieżne opinie. Według jednych - o siódmej NAJPÓŹNIEJ powinno się stać przed drzwiami sali koncertowej, według innych - NAJWCZEŚNIEJ. Wszystko ma zależeć od rodzaju koncertu, na który się idzie. 
Skaczę z wątku na wątek, bo jeden z nich wyjątkowo wpada mi w oko: "Co na siebie założyć, idąc na koncert?" Na pierwszy rzut oka - typowy "problem" millenialsów i pierwszego świata, ale... sama mam właśnie taki dylemat. Gdyby miał on miejsce latem w plenerze, założyłabym coś zwiewnego w klimacie boho, ale do teatru nie wypada. Dlatego spakowałam do walizki garderobę w czarnym kolorze, mimo że występ muzyczny to nie sztuka i mogę sobie pozwolić na niezobowiązujący strój.  Problem w tym, że nie potrafię się zdecydować: głęboki, sznurowany dekolt czy też może prześwitująca "siatka", która choć pozornie zakrywa wszystko, to jednak częściowo odsłania te partie, które są za nią "schowane". 
A jakby tego było mało, mam kolejny "wielki" dylemat: użyć szminki czy też nie? Boję się, że -  jak przystało na rodowitego mazgaja - w pewnym momencie nie uda mi się powstrzymać łez, przez co zacznę pociągać nosem, trzeć twarz dłonią i w efekcie skończę z rozmazanym makijażem à la Joker. Postanawiam jednak zaryzykować i pociągnąć usta karminowym kolorem, który do spółki z czarną seksowną bielizną i otulającym zapachem perfum ma mi dodać odwagi, której tak mi teraz brakuje (tylko kobiety to zrozumieją, mężczyźni dodają sobie kurażu kolejnymi shotami...) Tak przygotowana wychodzę, udając, że samotne wyjście na koncert, na który z reguły chodzi się z przyjaciółmi i bliskimi, jest czymś co robiłam już tysiąc razy i co w ogóle mnie nie rusza...