wtorek, 17 marca 2020

Walka o ogień. Wersja 2020


Tu miał być inny, bardziej okolicznościowy, wpis, ale w obecnej sytuacji, kiedy parady z okazji Dnia świętego Patryka zostały odwołane, naturalnie nie będzie także jego. Chciałam za to napisać parę słów w ramach odpowiedzi na Wasze pytania: czy panikuję i co o tym sądzę.
Sądzę, że gdybym już dawno temu nie straciła wiary w ludzi, to pewnie stałoby się to właśnie teraz.
Jest taka wysublimowana klątwa, która wydaje się niewtajemniczonym sympatycznym błogosławieństwem, i którą to przypisuje się Chińczykom. Brzmi następująco: "Obyś żył w ciekawych czasach!".
I w takich ciekawych czasach - w dodatku dzięki samym Chińczykom - właśnie żyjemy, jeśli faktycznie wierzyć w to, że wirus powstał na mokrym, chińskim targowisku, a nie w nowoczesnym i wyrafinowanym laboratorium.
Wow. Historia naprawdę lubi zataczać koło. W czasach prehistorycznych człowiek pierwotny walczył o ogień. W tych obecnych też walczy. Tyle, że o... papier toaletowy.
O tempora, o mores!
Trochę z niedowierzaniem, trochę z zażenowaniem przysłuchiwałam się i przyglądałam dantejskim scenom, które rozgrywały się w sklepach i przed nimi niedługo po tym jak premier Irlandii, Leo Varadkar, ogłosił zamknięcie placówek oświaty i instytucji kulturalnych.  
Niecały tydzień wcześniej robiłam swoje zwyczajowe zakupy tygodniowe w Tesco. Już wtedy dział z owocami i warzywami był przetrzebiony, ale częściowo zrzuciłam to na karb końcówki tygodnia i późnej pory zakupów. Podręcznych płynów do dezynfekcji rąk, których od dawna używałam i które uwielbiałam mieć zawsze przy sobie, nie było już wtedy od dłuższego czasu, ale półki nadal były zapełnione przeróżnymi rodzajami ryżu, makaronów, a nawet mydeł w płynie.
Tydzień później, po ataku szarańczy, na sklepowych półkach nie było już praktycznie żadnego z wyżej wymienionych produktów. Niespecjalnie mnie to zmartwiło, ucieszyły mnie jednak wywieszone komunikaty o tym, że wreszcie zaczęto reglamentować towar (dopuszczalne tylko pięć sztuk mydła na głowę, ale nawet tylu nie było na stanie). Szkoda tylko, że tak późno, kiedy najwięksi panikarze, egoiści i hieny - mające zamiar właśnie zarobić swój pierwszy milion - wykupili już po kilkadziesiąt sztuk i zgrzewek środków do dezynfekcji rąk.
Cudem udało mi się nabyć butelkę mydła do rąk, ale chyba tylko i wyłącznie dlatego, że pochodziło ono z najdroższej półki cenowej. Przy kasie zaś wysłuchałam historyjki o tym, jak tego samego dnia dwie kobiety niemal nie pobiły się o... opakowanie makaronu. Jedna bowiem naładowała do koszyka, ile tylko mogła, druga zaś uznała, że ta pierwsza ma za dużo, wobec czego postanowiła wziąć to, co w jej oczach się jej należało...
Pakowałam swoje rzeczy do torby, wstrzymując się od komentarza, za to kręcąc z dezaprobatą głową i posyłając ekspedientce współczujące spojrzenie. W tych trudnych czasach kasjerzy najbardziej potrzebują naszego zrozumienia, nie zaś obelg, pretensji, fochów i niepotrzebnych wyrzutów. To są ludzie, do cholery, a nie worki treningowe, na których można się do woli wyładowywać, bo nie ma papieru toaletowego. Pretensje można mieć za to do wszystkich tych, którzy zaczęli go masowo wykupywać. Takie sytuacje zaś sprawiają, że do przekleństwa "Obyś cudze dzieci uczył!", należałoby też dorzucić najnowsze - "obyś obsługiwał roszczeniowych klientów!".
Za tę ogólnonarodową panikę trochę winię też samego Varadkara, który niczym mitologiczna wieszczka Kasandra, zaledwie parę dni wcześniej wyskoczył z przerażającymi statystykami i numerkami: koronawirus może zmieść aż 163 000 mieszkańców Irlandii i dopaść nawet 60% całej populacji - prawie 3 miliony. Trzy miliony ludzi w małej Irlandii! To nic, że to najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Szkody zostały poczynione. Lud zadrżał, ze sklepowych półek pospadały towary wprost do wózków przerażonych klientów. Mleko się rozlało i nawet nie było go czym wytrzeć, bo chusteczki, ręczniki i papiery toaletowe zostały już wykupione.
I chyba nie tylko ja pomyślałam, że Leo nieco poniosło, bo jak tylko na drugi dzień pojawiłam się rano w pracy, szef od razu spytał, czy słyszałam przemowę premiera, po czym stwierdził, że ludzie zwariowali, i wyciągnął telefon, by pokazać mi "jednego z lepszych memów, na jakie ostatnio trafił".
Gwoli jasności, nie - nie bagatelizuję problemu, tym bardziej, że moja mama pracuje w służbie zdrowia i jest w grupie podwyższonego ryzyka, ale jednocześnie uważam, że ostatnią rzeczą, której teraz potrzebujemy, jest epidemia paniki. 
W czasach takich jak te wychodzi z nas nasze prawdziwe oblicze. Nasza podła, egoistyczna natura. Wypełzają, niczym z puszki Pandory, wszystkie parszywe  i najgorsze cechy, które na co dzień tak często skrzętnie skrywamy.
Wygląda na to, że rację miał Albert Camus, pisząc, że "każdy nosi w sobie dżumę". Ta dżuma to nawet nie tyle zaraza, co po prostu element zła, który reaktywuje się w chwilach takie, jakie przeżywamy teraz: strachu, niewiadomej, paniki, zagrożenia życia, destabilizacji.
Czy panoszący się wirus naprawdę usprawiedliwia nas do kradzieży płynów do dezynfekcji rąk z publicznych toalet, siłowni, urzędów, a nawet biurek kolegów i koleżanek?
Czy naprawdę jest sens upadlać się i walczyć niemal na śmierć i życie... w imię paczki makaronu bądź papieru toaletowego?
I czy jest sens kupować kilkadziesiąt kilogramów mąki, kilkanaście bochenków chleba, i wydawać tysiąc złotych na samo mięso?
Czy nie zagalopowaliśmy się nieco?
Gdzie w tym wszystkim zdrowy rozsądek? Gdzie moralność? Gdzie godność osobista?
To prawda, że koronawirus nie zna żadnych granic, ale ludzie jednak powinni.
Skoro walki pierwotnych ludzi o ogień dawno się skończyły, a my znajdujemy się o kilka szczebli wyżej od australopiteka, to dlaczego nadal się zachowujemy jak on?
Każdy z nas podchodził do egzaminu dojrzałości. Każdy też pewnie ten egzamin zdał. Pytanie jednak, czy w czasach zarazy zdamy ten najważniejszy - egzamin z człowieczeństwa.
Jeśli już teraz bijemy się o głupi papier toaletowy, to do czego posuniemy się, jeśli nastąpi prawdziwa katastrofa? Do kanibalizmu?