sobota, 2 maja 2020

Rok temu o tej porze...



Kiedy jakieś niecałe dwadzieścia lat temu czytałam "Proces" Kafki, nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś sama będę prowadzić surrealistyczne życie niczym jej główny bohater, nieszczęsny Józef K. Niby wolna, ale jednak ograniczana jakimiś absurdalnymi nakazami. "Aresztowana" mimo że nic złego nie zrobiłam. Na siłę izolowana od tego, co bliskie mojemu sercu. Zmuszona rezygnować ze swojej wolności przemieszczania się w imię wyższego dobra. 

Nie przyszło mi to do głowy nawet rok temu, kiedy beztrosko spacerowałam po pięknych plażach Connemary, dokarmiałam tamtejsze konie i osiołki, przebywałam w lokalach gastronomicznych i cieszyłam szeroko pojętą wolnością. Tamtejsza codzienność wydawała się wtedy taka oswojona i normalna. Tak było zawsze, i tak zawsze miało być. 

Nie miałam też pojęcia, jak bardzo prorocze okażą się moje słowa - "będzie się działo!" - kiedy pisałam w grudniu podsumowanie minionego roku. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Chciałam przede wszystkim kontynuować dobrą podróżniczą passę z 2019 roku, kiedy to przez siedem miesięcy w roku odbywałam większe i mniejsze, bliższe i dalsze wyprawy. Ten obecny miał być jeszcze lepszy pod tym względem, i choć jego początek - styczeń i luty - zapowiadał się tak obiecująco, potem wszystko posypało się jak domek z kart. Marzec i kwiecień spędziłam zatem w domu, a raczej w trasie dom-praca-dom, grzecznie nie wychylając się nawet o centymetr zza mojego hrabstwa. 
 Renvyle Beach
Czasami myślę sobie, że mogło być jeszcze gorzej. Że ta cała zaraza mogła dopaść nas jesienno-zimową porą, kiedy świat jest szary, bury i ponury. Innym razem zaś - że łatwiej byłoby mi siedzieć w domu na tyłku właśnie wtedy, kiedy za oknem byłaby szaruga zamiast pięknego słońca i zieleni. 
 Spójrzcie na ten piękny kasztanowiec w Letterfrack!
I choć w normalnych okolicznościach pewnie spędziłabym ten długi majowy weekend w jakimś ukochanym zakątku wyspy, zostaję w domu, mimo że już mnie skręca z tęsknoty za dzikim zachodem Irlandii. 
 Renvyle Beach. Jeszcze jedna piękna plaża Connemary
Wczoraj po raz pierwszy w tym całym zamieszaniu natrafiłam na kontrolę drogową, więc miałam namacalny dowód na to, że ostrzeżenia o zwiększonej liczbie policjantów na drodze nie są pustymi groźbami. Mam jednak pewne wątpliwości do skuteczności takich działań. Młodziutki i nieopierzony Garda, pewnie świeżo wyrwany z Templemore, i który na dobrą sprawę mógłby być moim synem, gdybym inicjację seksualną zaczęła jakieś cztery lata wcześniej, niż to miało miejsce, specjalnie nie drążył, gdzie i po co jadę. Miałam wprawdzie przygotowaną przepustkę z kliniki, ale wystarczyło, że podałam jej nazwę i wymieniłam moje osiedle, by mnie bez problemów przepuścił. A co gdybym to wszystko wymyśliła? Podała fałszywy powód? Też pewnie by mnie przepuścił, w dodatku błogosławiąc na drogę. A w to, że ludzie kłamią jak z nut akurat nie wątpię. Zastanawiam się, czy mieliście już styczność z punktami kontrolnymi na drogach i czy to wszystko odbywało się u Was tak samo jak u mnie, czyli "na słowo". 
 Tullycross. Uwielbiam irlandzkie chaty kryte strzechą!
Wyjątkowo ładna pogoda nie sprzyja izolacji i kwarantannie, a zakazany owoc zawsze smakuje lepiej, co już dawno potwierdziły choćby czasy prohibicji i delegalizacji prostytucji i narkotyków. Ludzie zawsze będą wyłamywać się i łamać zakazy. Zresztą, już od ponad dwóch tygodni mam nieodparte wrażenie, że znacznie zwiększył się ruch na drodze. Jako że mój dom znajduje się dość blisko głównej drogi, a okno w łazience mam przeważnie zawsze uchylone, codziennie rano jeszcze przed wyjściem do pracy wiem, że nie będę jedyną jej użytkowniczką. 
 Kylemore Abbey zawsze w remoncie niczym Sagrada Familia
Jeśli Wam również tęskno do "tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", to może uda mi się pokrzepić Wasze serca garścią ładnych irlandzkich widoków. Tak było rok temu. Dziś mam wrażenie, że od tamtego maja dzieli mnie cała wieczność. 

W długi majowy weekend mieliśmy problem z dojazdem do naszego B&B i przebiciem się przez ulicę Tullycross, gdzie akurat odbywał się cieszący się sporą popularnością - już czternasty z rzędu - Connemara Mussels Festival. Mała wioska tętniła wtedy życiem, dziś pewnie świeci pustkami. Festiwal zakończył swój żywot, ale jego organizatorzy zapewniają, że już pracują nad czymś, co mogłoby go godnie zastąpić. 
 The Lodge, Letterfrack. Pub, restauracja, hostel
Pytacie czasem o lokale gastronomiczne w Connemarze. My od zawsze stołowaliśmy się w restauracji The Lodge w Letterfrack, ale jako że jest to przybytek, który był dość wcześnie zamykany na zimę (bodajże już w październiku) i otwierany dopiero późną wiosną na nadejście sezonu turystycznego, z konieczności przerzuciliśmy się na Veldon's Seafarer, która leży o rzut beretem od The Lodge. 
 Veldon's Seafarer, Letterfrack
W międzyczasie musiało zmienić się kierownictwo w The Lodge, bo któregoś niezbyt pięknego dnia obwieszczono nam, że w tym miejscu już nie honoruje się karty lojalnościowej, którą mieliśmy (friends & family - 10%), a przegrzebki z Derryinver, które zawsze tu zamawiałam, zaserwowano mi w inny niż zazwyczaj sposób. 
 Renvyle Beach
Ponadto sama restauracja zaczęła jakby bardziej niż zwykle aspirować do rangi tych bardziej luksusowych. Po raz pierwszy dane nam było poznać szefa kuchni, "Marko", który albo miał wyjątkowo świetne geny, albo faktycznie był tak młodziutki, na jakiego wyglądał. Marko przywitał się i oznajmił, że to on będzie dla nas gotował, a potem na długo ku niezadowoleniu Połówka i naszej kobiecej uciesze, przycupnął u naszego stolika i z autentyczną pasją opowiadał o kolejnych potrawach. A kiedy dowiedział się, że dzięki niemu i jego czekoladowemu musowi przeżyłyśmy tutaj z Ronnie wyjątkowo intensywny orgazm kulinarny, napuchł z dumy, że za jednym razem zadowolił dwie kobiety i hojnie zaoferował, że może nam zaserwować jeszcze jeden taki mus (oczywiście "on the house"!), skoro aż tak bardzo nam smakował. Urzekające, sami przyznajcie! 
Urocza wioska Tullycross
The Lodge ma zatem taką bardziej wyrafinowaną aurę niż jej konkurentka, Veldon's Seafarer, gdzie raczej nie poznacie jej szefa kuchni, ale nie oznacza to, że wśród jej klienteli znajdują się sami arystokraci ;) Bo oprócz restauracji jest tu także hostel, a także pub, i to właśnie z niego podszedł kiedyś do naszego stolika dziarskim krokiem pewien motocyklista, dzierżąc w ręku kufel Guinnessa. W czasie tej krótkiej rozmowy oznajmił mi, że widział, jak robiłam zdjęcia motocyklom na parkingu, zdradził nam, że jego eksdziewczyna była Polką, a nawet zademonstrował swoją znajomość wulgarnej polszczyzny. Niestety nie dane nam było poznać naszego towarzysza bliżej, bo wkrótce wrócił z łazienki Połówek i nasz stolik zrobił się nagle za mały dla czterech osób. Połówek bowiem, potwierdzając mądrość porzekadła "jak Polak głodny to zły", zaczął roztaczać wówczas tak mocną aurę "back off, dude!" (a może to było "fuck off, dude"?) i zachowywać się tak terytorialnie, że doprawdy nie zdziwiłabym się, gdyby nagle podniósł nogę i obsikał nasz stolik ;) Nasz nowy znajomy sprawniej ode mnie odczytał niewerbalne sygnały innego samca i tak szybko się ulotnił, że nie zdążyłam nawet przeprosić go za niecodzienną gburowatość Połówka.
Kylemore Abbey - opactwo sióstr benedyktynek nad malowniczym jeziorem Pollacapall
 
 Veldon's Seafarer
W Veldon's Seafarer również jest pub i możliwość noclegu, ale tutaj nigdy nie spotkała mnie żadna przygoda. Wystrój, jak sama nazwa wskazuje, utrzymany jest w morskim klimacie: śruby napędowe, sieci, boje... Atmosferę zaś określiłabym jako bardziej swojską, niezobowiązującą i swobodną. Po tym jak jednego wieczoru zjedliśmy tu przepyszny chowder, kolejnego dnia również się tam stawiliśmy, chcąc przed powrotem do domu urządzić ponowną ucztę naszym kubkom smakowym. Tym razem mieliśmy jednak pecha. Nie dość, że stolik, przy którym usiedliśmy, lepił się do moich rąk, albo one do niego, to w restauracji nadal serwowano menu śniadaniowe, bo na chowder i kilka innych potraw zabrakło składników (według wersji kelnerki: zamówienie nie dotarło na czas). Zamówiliśmy zatem sconesy i kawę, a kelnerka bez mrugnięcia okiem przyjęła zamówienie, nie dopytując nawet, jaką kawę sobie życzymy, więc kiedy olśniło nas, że tego nie sprecyzowaliśmy, trzeba było wyruszyć na jej poszukiwanie i dopowiedzieć szczegóły. Obydwa miejsca jednak uważam za godne polecenia, a tych, którzy chcą typowej atmosfery starego, tradycyjnego pubu, odsyłam do pobliskiego Paddy Coynes w Tullycross. 

Pomimo tej całej nieco pesymistycznej sytuacji, w której się znaleźliśmy za sprawą wirusa, nadal wierzę, że jeszcze będzie pięknie. I choć nie robię konkretnych planów wyjazdowych, często wyobrażam sobie swoje przyszłe wycieczki po Irlandii, a w myślach pokonuję granice swojego hrabstwa i zapuszczam daleko, daleko od niego. Dzięki temu, co się dzieje, zrozumiałam też, że moje marzenia o życiu na małej irlandzkiej wyspie, bądź gdzieś na zachodnim wybrzeżu, mają jak najbardziej rację bytu. 
W tym zrujnowanym zamku Renvyle mieszkała kiedyś królowa piratów, Grace O'Malley. Miało w nim miejsce także wesele, których uczestników - w stylu "Gry o Tron" - napadł i wyrżnął w pień wrogi klan. Dom obok to noclegownia The Olde Castle. Uwielbiam ten zakątek półwyspu Renvyle, ale jeszcze nigdy tu nie nocowałam.  W latach 70. XX wieku zamek wystąpił w filmie "The Purple Taxi".
 Tullycross
 Kilkanaście lat temu, kiedy trafiłam tu przypadkiem, zakochałam się w tym widoku od pierwszego wejrzenia. Urzekły mnie cisza i błogość, jakimi emanował ten zakątek. Konie na pobliskim pastwisku też pewnie nie pozostały bez znaczenia ;) Do dziś mi nie przeszło! 
 Wielki miłośnik jabłek. I jeden z najwdzięczniejszych modeli, jakich miałam :)

A jak Wy sobie radzicie?