sobota, 18 lipca 2020

Kiedy los rzuca ci koło ratunkowe z najmniej oczekiwanej strony...



Pięć długich miesięcy czekałam na ten moment.  


Ten, kto stwierdził, że do życia potrzebny jest tylko tlen, ewidentnie nigdy nie dowiedział się, że są osoby takie jak ja, które oprócz tlenu potrzebują też H2O. Choćby tylko jej widoku. 

Te pięć wspomnianych miesięcy mogłabym opisać tylko jednym słowem: wegetacja. Albo trzema: usychanie z tęsknoty. Każde z nich doskonale oddaje to, co wtedy czułam. 

Gdyby pół roku temu ktoś powiedział mi, że swój kolejny urlop będę spędzać w mieście, najprawdopodobniej zabiłabym go śmiechem i skwitowała całość sarkastycznym: "yeah, right!". Gdybym usłyszała to samo zdanie nawet dwa tygodnie temu, moja reakcja nadal byłaby taka sama. A może nawet jeszcze gorsza. 

Miałam już bowiem na tym etapie serdecznie dość miasta, nieustającego szumu pojazdów dobiegającego z pobliskiej drogi, a nade wszystko nieokrzesanych sąsiadów któryś raz z rzędu urządzających sobie późną nocą głośną imprezę w ogródku. Cisza mi się marzyła. Tylko tyle i aż tyle. 

Z każdym kolejnym niepożądanym hałasem dobiegającym zza murów mojego domu, z każdym wrogim dźwiękiem przedzierającym się przez szczelnie zamknięte okna coraz mocniej fantazjowałam o żywocie eremity. Kiedyś, w czasie jednej z naszych licznych i wspólnych wypraw, tata zabrał mnie do pustelni św. Jana z Dukli. Wtedy nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Teraz zaś wiele bym dała, by się znaleźć w takiej właśnie samotni. 

Dlatego też wakacje w mieście były ostatnim, o czym marzyłam. W mieście dopatrywałam się źródła swojego nieszczęścia, nie zaś złotego środka, który miałby w jakiś magiczny i niezrozumiały dla mnie sposób spełnić moje pragnienia. 

Problem polegał jednak na tym, że wszystko szło nie tak jak iść powinno. Urlop mi się opóźnił, a pewne zobowiązania nie pozwalały na to, na co miałam najbardziej ochotę: na co najmniej tygodniowe zaszycie się na małej wyspie na Atlantyku albo w jakiejś irlandzkiej dziczy. W grę wchodził tylko krótki pobyt, jako że parę dni później musiałam już być w swoim mieście.  

Zrozumiałam zatem, że czasami pójście na kompromis jest najlepszym co może się stać. I że kiedy toniesz w oceanie tęsknoty i rozpaczy, to nie czekasz, aż Mitch ze "Słonecznego Patrolu" złapie cię w swój żelazny uścisk, wyciągnie na powierzchnię i jednym głębokim wydechem przywróci do życia, tylko łapiesz pierwsze lepsze koło ratunkowe, kurczowo się go uczepiasz i desperacko płyniesz w stronę brzegu. Płyniesz w stronę światła. W stronę życia. I ani razu nie oglądasz się w pozostawioną za sobą otchłań. Nie powielasz błędu żony Lota. 

Poszłam więc na kompromis z własnymi pragnieniami. Głęboką dzicz Connemary zamieniłam na nadmorskie miasto, a tygodniowy pobyt na kilka dni. 

I tak wylądowałam w Salthill. I zadziwiająco dobrze na tym wyszłam.