sobota, 10 października 2020

Urlop w Salthill (2)

Byłam tak bardzo pewna swego. W dniu, w którym rozindyczona wróciłam z pracy (mimo że powinnam być już na urlopie), energicznie wrzucałam do walizki kolejne rzeczy, będąc święcie przekonaną, że tylko wyjazd może mnie teraz uratować i że to najlepsze, co mogę dla siebie zrobić.


   

Tego mocnego przekonania zaczęło mi jednak wkrótce brakować. Najpierw w miarę tego jak mokłam, później zaś już w moim pokoju wielkości mysiej norki.


 

Moja walizka jeszcze dobrze nie wylądowała na hotelowym łóżku, kiedy naszły mnie pierwsze wątpliwości. Sceptycznym wzrokiem omiotłam swój pokój, w którym nie bardzo było miejsce na cokolwiek innego poza łóżkiem. I choć widziały gały, co brały (wiedziałam, że rezerwuję "small double room"), nie sądziłam jednak, że dostanę taką mikroskopijną klitkę przepełnioną w dodatku uporczywym zapachem farby. To właśnie tu po raz pierwszy przyszło mi się zmierzyć z coraz śmielej poczynającymi sobie wątpliwościami, z coraz większą śmiałością tłumiącymi dominującą jeszcze do niedawna euforię związaną z długo wyczekiwaną podróżą.  



"Po co mi to było? Powinnam być teraz w domu" - pomyślałam zrezygnowana, kiedy dotarło do mnie, że najbliższe trzy dni będę musiała spędzić w tym wyjątkowo minimalistycznie urządzonym pokoiku, z którego nawet najbardziej ekstremistyczny asceta uciekłby z głośnym krzykiem.  


 

Na moim pierwszym urlopie po znienawidzonym lockdownie nie spodziewałam się myśli tego typu. Nie miałam ich na żadnym z moich ostatnich wyjazdów. W Castlebar przeciągałam w czasie powrót do domu, w Portmagee szybko się odnalazłam, a jeszcze szybciej zaaklimatyzowałam w donegalskim domku latarnika. Stąd natomiast w pierwszym odruchu miałam chęć uciec.



 

Wyglądało to trochę tak, jakby wreszcie dopadła mnie karma. Zemsta miasta, w którym byłam kilkadziesiąt razy, ale które świadomie lekceważyłam, konsekwentnie traktowałam po macoszemu i redukowałam do roli miasta tranzytowego, nieczuła na to, co mogłoby mieć mi do zaoferowania. Galway nigdy nie było dla mnie turystycznym celem samym w sobie, jedynie środkiem do celu sprowadzonym do kilku charakterystycznych punktów wzdłuż N6, a potem N59, drogi prowadzącej do Connemary. W myślach odhaczałam je wszystkie: najpierw Clayton Hotel, potem Maldron Hotel, Dunnes Stores, Kingfisher Club, Business Park, Glenlo Abbey... Żegnajcie, czerwone światła i korki, witaj, oszałamiająca przyrodo.



Zimne i wrogie przyjęcie ze strony miasta wydawało mi się zatem sprawiedliwe. Kiedy jednak udało mi się już poskromić odruch ucieczki z hotelowego pokoju, a negatywnym myślom pierzchnąć, pozostało mi jedynie zaakceptować sytuację i podnieść rękawicę wyzywająco rzuconą w moim kierunku: Fair enough, the game is on! Znów zaczynałam przypominać tę buńczuczną wersję siebie sprzed kilkunastu godzin.


Kiedy jednak rano wybudziłam się ze snu poszatkowanego donośnymi odgłosami skrzeczących mew, i poczułam wyraźny ból gardła po jego lewej stronie, wiedziałam już, że to będzie nie fair gra, i że Galway ma po swojej stronie mocnego sprzymierzeńca w postaci karmy. A ta - jak słusznie obiegowa opinia głosi - to prawdziwa wyrachowana wywłoka.


W pierwszym odruchu miałam ochotę żałośnie zaskomleć, w ramach protestu na taki obrót wydarzeń, i schować się głęboko pod kołdrę. Jednak zamiast użalać się nad swoim losem niczym zięba z wiersza Brzechwy, która siedziała na dębie i prorokowała: "Na pewno dziś się przeziębię! Dostanę chrypki, być może, głos jeszcze stracę, broń Boże", wstałam, wzięłam prysznic, aplikując sobie przy okazji zewnętrznie kofeinę w postaci peelingu kawowego na całe ciało, a potem na kilka kolejnych godzin dałam pożreć się łóżku, czytając w nim "Promyk słońca" Michalak i na niego też czekając.


 


Dotarłszy do końca powieści, doszłam do wniosku, że czas zmierzyć się z ewentualnymi belkami rzucanymi mi pod nogi przez złośliwą karmę i przede wszystkim zaczerpnąć tego świeżego morskiego powietrza, którego tak mi brakowało. Mój rekonesans rozpoczęłam zatem od spaceru w kierunku Grattan Beach i Mutton Island, która zachęcająco majaczyła w oddali, kusiła i wabiła tą swoją latarenką niczym najbardziej wprawna kokietka.


Ja prostym człowiekiem jestem: widzę latarnię, to pędzę w jej kierunku, na nic innego specjalnie nie zważając. I o ile odcinek wzdłuż plaży Grattan przebyłam przyjemnie i bezproblemowo, u wejścia na - długą na jakiś kilometr - groblę, odgradzającą mnie od latarni, natrafiłam na niewidzialną, ale trudną do pokonania ścianę smrodu. Na brzegu zalegała bowiem cała zawartość wybebeszonego oceanu, wydzielając z siebie intensywny fetor.



W pewnym sensie mogłoby to tłumaczyć panującą tu pustkę, bo choć miejsce było malownicze, to jednak śmierdzące jak cholera w efekcie czego oprócz mnie na grobli znalazła się tylko garstka niespełnionych szambonurków. Do latarni ostatecznie nie dotarłam, bo na wysepce, na której się znajduje, jest też oczyszczalnia ścieków. Wstępu do niej bronią zakazy, kamery i metalowe furtki, co można z powodzeniem uznać za overkill - ta bariera smrodu u wejścia na groblę sama w sobie jest wystarczającym zabezpieczeniem.   


 


Co ciekawe, to właśnie tu, na tym przesmyku obmywanym z dwóch stron przez wody Atlantyku, po raz pierwszy odczułam stuprocentową satysfakcję z decyzji o przyjeździe do Salthill. Na myśl o tym, że w tym samym czasie mogłabym być w pracy, wstrząsnęła mną silna fala mdłości. Wzdrygnęłam się bardziej, niż wtedy, kiedy uderzyła mnie ściana smrodu.



 

Niedługo później zaś minęłam depresyjnie wyglądająca czaplę, i pomimo nieba w groźnym, granatowym kolorze, postanowiłam zaryzykować zmoknięcie i podjąć się ewentualnej próby pobicia rekordu Usaina Bolta w czasie powrotnego galopu do mojej noclegowni. Udałam się tam, gdzie jedna z najkrótszych rzek Europy, River Corrib spotyka się z Zatoką Galway - do Claddagh, która z kolei zalicza się do najstarszych tutejszych wiosek rybackich. I choć od blisko stu lat nie ma już w niej tych charakterystycznych uroczych irlandzkich chat krytych strzechą, do których sobie czasami wzdycham (zastąpiono je nowoczesnymi brzydactwami), miejsce to nadal zachowało w sobie sporo dawnego uroku.



 

Przysiadłam na jednej z ławek i zrobiłam to, co mężczyzna naprzeciwko mnie, od którego oddzielała mnie cała szerokość rzeki - zatopiłam w swoich myślach, podczas gdy nieopodal mnie trwała zacięta walka wygłodniałych mew o chociażby skrawek chleba naan, chapati, pity czy czegokolwiek innego, co miał w swojej reklamówce mężczyzna o azjatyckich korzeniach. 



 

Los mi, o dziwo!, sprzyjał, bo pierwszą chłodną kroplę deszczu poczułam na twarzy dopiero w  drodze powrotnej, kiedy przechodziłam koło oceanarium i byłam o rzut beretem od swojego hotelowego pokoju. Na tym etapie jednak było mi to już całkowicie obojętne - chwilę później siedziałam już w restauracji przy swoim ulubionym stoliku, piłam kawę, rozgrzewałam się i zbierałam siły na spacer wieczorową porą.



 

A kiedy wdrapałam się po schodach na drugie piętro, gdzie znajdowała się moja mysia norka i rzuciłam na łóżko by sprawdzić, jak poszło Cobenowi z jego najnowszą powieścią, świat wydał mi się jeszcze piękniejszy, a i gardło jakoś mniej bolało niż rano... Pomimo deszczowego początku urlopu wszystko układało się lepiej, niż się zapowiadało.