środa, 5 maja 2021

Dzika wyspa, Wyspa Dzika: Inishturk Island

 


W piękny i słoneczny dzień Inishturk Island, której irlandzka nazwa oznacza "Wyspę Dzika", łudząco przypomina bajkową scenerię. Dzików tutaj jednak nie ma. Tak jak nie ma tu kun, wilków, lisów ani innych drapieżników, które mogłyby zagrozić nowonarodzonym jagniętom. 


 

Są za to owce. Swoją liczebnością przewyższają ludzką populację. Dominuje jedna z moich ulubionych ras - Mayo Connemara Blackface. Są nie tylko niewymagające, wytrzymałe i doskonale przystosowane do surowych warunków klimatycznych, ale przede wszystkim urodziwe. Mają czarne łebki i - dopasowane do nich kolorystycznie - cieniutkie jak patyki nogi. Te białe i masywniejsze, które również można spotkać gdzieś po drodze, są często krzyżówką z rasą Texel (te z kolei nie mają nic wspólnego z filigranową sylwetką, więcej zaś z hardkorowym gangsterskim wyglądem, i to naprawdę żaden wstyd przełknąć nerwowo ślinę na ich widok). 


 

Nie samymi owcami jednak człowiek żyje. Stwarzając tę rajską wyspę, Bóg niejako wcisnął w ręce wyspiarzy wędkę. W urokliwej lagunie Portdoon cumuje zazwyczaj kilka wdzięcznych egzemplarzy currach - irlandzkich łodzi tradycyjnie budowanych z drewna i skóry. 

 

Ta niebiesko-czarna, "Portdoon Princess", zbudowana niecałe dziesięć lat temu, należy do sympatycznego staruszka, Michaela O'Toole'a, i jest nieco stuningowana, bo zaopatrzona w silnik zaburtowy (prototypy napędzane były siłą ludzkich mięśni i wiosłami). Oprócz tego jest też ergonomiczna i zwrotna, jak wszystkie inne łodzie currach, co ma tutaj wyjątkowo duże znaczenie. Do laguny Portdoon prowadzi bowiem cienki przesmyk (ponoć jeden z najwęższych kanałów w Europie!), co oznacza, że żadna duża i ciężka jednostka pływająca się tutaj zwyczajnie nie zmieści. 

 

W letnim sezonie Michael wypływa swoją "Portdoon Princess" na połów homarów. Wstaje z brzaskiem, załadowuje łódź więcierzami, do których z kolei wkłada przynętę w postaci witlinka, a przygotowane w ten sposób pułapki wrzuca do Atlantyku i zostawia na dwie, czasami trzy noce. Jeśli fortuna mu sprzyja, to w trzech-czterech więcierzach (a ma ich wszystkich czterdzieści) znajdzie się przynajmniej jeden homar. Ale żeby nie było zbyt łatwo - nie byle jaki homar. I tu znaczenie ma rozmiar. Jeśli jest zbyt mały - ponownie ląduje w wodzie, jeśli odpowiednio duży - na talerzu gdzieś we Francji albo Hiszpanii, bo właśnie tam eksportuje się wyławiane homary.



Portdoon był pierwszym portem na Inishturk i nawet pomimo tego, że go nieco zmodernizowano w 1998 roku, a także zaopatrzono w slip, nie odebrało mu to uroku. Dziś to już tylko i wyłącznie zaciszna laguna, niegdyś jednak zatoka skandynawskich piratów skwapliwie wykorzystujących jej naturalne właściwości. Ostre i masywne skały, wyłaniające się wprost z wody, w istocie stanowiły doskonałą kurtynę, za którą można było się schować i cierpliwie czekać na przepływających frajerów, by w kulminacyjnym momencie wyłonić się zza nich z okrzykiem: "surprise, motherfuckers!"


 

Nosił wilk (morski) razy kilka, ponieśli i wilka - na wyspie dba się o to, by nie wymarła legenda o dzielnych Irlandczykach, którzy zrobili kuku skandynawskim korsarzom. Nie do końca wiadomo po co: czy z chęci splądrowania ich skarbca, pragnienia wyduszenia z nich tajnej receptury na warzone przez nich piwo wrzosowe, czy też może z tego i tego. I choć plan był zacny, a piraci dali się podejść jak dzieci, przez co wybito ich niczym karaluchy, nie osiągnięto upragnionego efektu. 




Irlandczycy oszczędzili bowiem tylko herszta grupy i jego syna, licząc, że uda im się nakłonić jeńców do wyjawienia pożądanego przez nich przepisu na wrzosowy browar. Stary wyga, nie w ciemię bity, wiedział jednak, że na tym etapie walki jest już "spalony", i zwyczajnie nie ma co liczyć na miłosierdzie wrogów. Nakłonił więc wyspiarzy do zabicia jego syna, tłumacząc, że nie chce, by był on świadkiem haniebnej zdrady, której miał się za chwilę dopuścić tatulek. A kiedy już dostał to, czego chciał (pewność, że młody nie pęknie na torturach i nie wyjawi pilnie strzeżonego sekretu), wyrwał się oprawcom i z okrzykiem "so long, suckers!" (no dobra, wyobraźnia mnie trochę poniosła), rzucił się z klifu, zabierając tajną recepturę do grobu i zyskując poważanie Odyna, z którym ponoć do dzisiaj zajada się pieczonym dzikiem na ucztach w Walhalii. OK, to ostatnie też wymyśliłam. Cała reszta - jak Bozię kocham! - jest już prawdziwa. 



Oczywiście tak jak wszystkie inne legendy ;)