środa, 20 października 2021

Caerphilly Castle - krzywa wieża i największy walijski zamek

 

Piątek dwunastego szybko okazał się być tak naprawdę piątkiem trzynastego w przebraniu. Dobrze się jednak maskował, to muszę mu przyznać. I całkiem nieźle udało mu się namieszać w naszych planach. Był do tego stopnia złośliwy i przebiegły, że nie pozwalał nawet przypuszczać, iż mamy do czynienia z uzurpatorem. Towarzyszył nam w zasadzie przez cały dzień, i przy każdej możliwej sytuacji z satysfakcją wbijał nam swoje szpile, złowrogo chichocząc pod nosem i zacierając ręce. 


                                               Wierzcie lub nie, ale te żyrandole się kręciły!

Śniadanie było więc pozornie idealne. Z przepychem urządzona sala o 8:40 świeciła niemal pustkami, a półki z jedzeniem niemal gwarantowały ucztę dla podniebienia. Muesli z orzechami i suszonymi kawałkami bananów było więc przepyszne, ale zamówione po nim jaja Benedykta, podane na zwykłej kromce chleba, i tak bardzo źle wypadające na tle tych, które jadłam w Connemarze, sprawiły, że niedługo później powiedziałam coś, co jeszcze niedawno nie przeszłoby mi przez gardło nawet w czasie tortur - "to już oficjalne, mam dość Benedykta i jego okropnych jaj!". 

                                                    Widok z naszego hotelowego okna

To było jednak jeszcze nic, bo kiedy zupełnie nieświadomi cieszyliśmy się na myśl o naszym pierwszym punkcie programu, piątek trzynastego (w przebraniu) już wyciągał ze swojej "papierośnicy" najdłuższą i najostrzejszą szpilę, mówiąc do niej: "Get ready, that's your cue!". 

                                            Morgan Hotel, Swansea (polecam)


Ze Swansea, gdzie nocowaliśmy, do Caerphilly jest mniej niż godzina drogi autostradą M4, jednak już na parkingu hotelowym szybko okazało się, że istnieje wysokie ryzyko, iż do Caerphilly dojedziemy najwcześniej dopiero za parę godzin. A wszystko za sprawą sportowego bolidu pechowo zaparkowanego tuż koło naszego "kopciuszka". Połówek, całkowicie nieczuły na motoryzacyjne cuda i moje: "Woooow! Popatrz tylko na ten Batmobile!!!", za wszelką cenę usiłował mnie przekonać, że czas już jechać, bo przed nami znacznie ciekawsza atrakcja. Gdyby tylko wiedział, co go tam czeka... 



A czekać na niego miał zamek. Nie byle jaki - największy w Walii i drugi pod względem wielkości w całym Zjednoczonym Królestwie. Będący niebywałym przykładem trzynastowiecznej perełki architektonicznej. To tu dokonało się w średniowieczu wiele genialnych prac z zakresu inżynierii hydrotechnicznej, stojących na tak wysokim poziomie, że nawet teraz, te kilka wieków później, nadal robią one piorunujące wrażenie i budzą podziw dla inżynierskiego i architektonicznego geniuszu. 


Technicznie rzecz biorąc, zamek miał czekać, no i czekał. Jednak oprócz niego czekało na Połówka coś jeszcze, czego absolutnie nie dopuszczał do swojej myśli, bo też nic na to nie wskazywało. Zbliżaliśmy się do zamku od strony parkingu - co trochę trwało, bo Caerphilly Castle zajmuje jedynie 12 hektarów - od tyłu, a z takiego punktu widzenia wszystko wyglądało normalnie. Nie było nic podejrzanego, co mogłoby wskazywać, że za kilkanaście minut Połówkowi pęknie z żalu serce. 

 

Co więcej - okoliczności wydawały się nam niebywale sprzyjać. Przygrzewało intensywne lipcowe słońce, a w powietrzu unosiła się sielankowa atmosfera. W cieniu rzucanym przez masywne drzewa wylegiwały się te kaczki i gęsi, które akurat nie chłodziły się w sztucznym przyzamkowym jeziorze powstałym po tym, jak budowniczy i inicjator zamku Caerphilly, Gilbert de Clare pozazdrościł "oczek wodnych" właścicielowi zamku Kenilworth. Gilberta zwano także "Czerwonym" ze względu na płomienny kolor jego włosów i ognistą, waleczną naturę - lubił bowiem, kiedy w bitwach trup ścielił się za nim gęsto, a bitewne pole spływało krwią, bynajmniej nie jego.


A ponieważ rudy Gilbert był chwat chłopakiem (miał dwadzieścia pięć lat, kiedy zaczął wznosić Caerphilly), a do tego niesamowicie ambitnym, raz obrane cele wprowadzał w życie. Budował Caerphilly Castle w tak błyskawicznym tempie, w 1268 roku, jakby palił mu się grunt pod nogami. Pożaru nie musiał się bać - wody było wokół od cholery i jeszcze trochę - ale ostatniego księcia niepodległej Walii, Llywelyna, już tak. 


A ponieważ ludzkie obawy mają to do siebie, że lubią się spełniać - ziścił się też koszmar Gilberta. Zamek miał odstraszyć Llywelyna od pomysłu ingerowania w normańską hegemonię, jednak nie odstraszył. Dwa lata później Llywelyn wpadł bowiem na plac budowy wroga i uczynił go swoim "placem zabaw". Zabawa miała polegać na tym, że w najkrótszym czasie trzeba było dokonać jak największych zniszczeń. 


 

Książę Walii nie cieszył się jednak swoim triumfem zbyt długo. Rudy Gilbert okazał się bowiem twardym zawodnikiem i nie tylko podstępem odzyskał całkowitą kontrolę nad zamkiem, lecz także rok później ukończył jego budowę. Llywelyn z podkulonym ogonem wycofał się na północ Walii, jakby zdając sobie sprawę, że już nic tu po nim. W 1282 roku zmarł, przez co udało mu się uniknąć bycia świadkiem dokonującej się apokalipsy i utracenia niepodległości na rzecz króla Anglii, Edwarda I, który to, tak nawiasem mówiąc, mocno inspirował się zamkiem Caerphilly w czasie tworzenia swojego "żelaznego kręgu" - pięknych zamków na północny Walii, które już mieliście okazję tutaj oglądać. 

 

Twierdza przetrwała dłużej, niż Gilbert de Clare mógł przypuszczać: mniejsze i większe zawirowania historyczne, a nawet atak rozwścieczonej "Wilczycy z Francji", a przecież wiadomo, że nic nie może się równać z gniewem odrzuconej kobiety. Wilczycą była królowa Izabela Francuska, a obiektem jej nienawiści... jej własny mąż (a jakże!) - król Edward II. Zamek należał wówczas (1326 rok) do Hugh le Despensera, osobnika, którego Izabela szczerze nienawidziła, i to właśnie tu, u swojego miniona, król Edward II szukał ratunku przed jej gniewem. 

                                                               

Ale nie żałujcie go. Prosił się o to. Zabrał Izabeli niemal wszystko: włości, służbę, a co najważniejsze: dzieci. Zabrał i oddał... żonie swojego kochanka. Hugh właśnie (jeśli jeszcze nie domyśliliście się, że Edwarda II i Hugh łączyły nie takie znowu niewinne stosunki). A ponieważ najgroźniejszy jest ten, kto nie ma nic do stracenia, Wilczyca z Francji nie miała zamiaru niańczyć swego męża niczym jej rzymska odpowiedniczka Romulusa i Remusa. Zmiażdżyła go jako człowieka i króla. Doprowadziła do obalenia swego męża, a być może nawet do jego morderstwa. 


 

Hugh też beknął za swoje przewinienia. Miał wroga nie tylko w samej Izabeli. Sam Ponury Żniwiarz wydawał się być jego nieprzyjacielem. Śmierć miał bowiem wyjątkowo paskudną. Jak wieść gminna niesie, ku uciesze gawiedzi roznegliżowano go, pozbawiono przyrodzenia (które to wrzucono do ognia i kazano mu na to patrzeć, rzekomo była to kara za jego homoseksualne zapędy), a na koniec powieszono, wybebeszono, poćwiartowano, a głowę nadziano na pikę. Auć. (A little overkill if you ask me)


Zamek przetrwał nawet samego Cromwella, który ponoć przyczynił się do powstania jednej z największych atrakcji warowni w Caerphilly - krzywej wieży, która wykazuje większe odchylenie od poziomu niż jej słynna włoska kuzynka z Pizy. Ta, w przeciwieństwie do wielu innych zamkowych wieżyczek, nie obróciła się w pył na skutek osunięcia, które miało miejsce w XVIII wieku. 

                                                      

Z ruiny uratowała zamek arystokratyczna rodzina Bute, która to ostatecznie przekazała zabytek w ręce państwa w 1950 roku. To wtedy ta niesamowita twierdza otrzymała drugie życie jako atrakcja turystyczna. Rzeźba czwartego markiza Bute podtrzymująca krzywą więżę wydaje się być zatem jak najbardziej na miejscu. 



Zamku nie zwiedziliśmy. Kiedy bowiem dotarliśmy do jego bram, okazało się, że jego wrota są tego dnia zamknięte dla wszystkich odwiedzających, mimo że na jego terenie kręcili się ludzie. Przygotowywano go do jakiejś kulturalnej imprezy, koncertu bodajże, i dopiero od poniedziałku miał być znowu udostępniony dla miłośników średniowiecznych twierdz. 

 


Połówek przeczytał tę informację i zbladł niczym duch, przez co z powodzeniem mógłby dostać angaż jako zamkowa zjawa. Tego jednak nie odważyłam mu się powiedzieć, bo zrozumiałam, że w tej właśnie chwili umarł w środku. Piątek trzynastego (w przebraniu) wbił mu wtedy najdłuższą szpilę. Głęboko i bezwzględnie. Prosto w serce.