sobota, 12 marca 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: domek latarnika


Jadąc do St John's Point w hrabstwie Down w Irlandii Północnej, byłam niemal pewna, że pobyt w tym miejscu, jakkolwiek miły, nie przebije tej pierwszej sentymentalnej wizyty w latarni w hrabstwie Donegal. Tymczasem szybko się okazało, że nie doceniłam tego miejsca. 

 

Położenie tej latarni na pewno nie jest tak spektakularne jak tej donegalskiej. Cała posiadłość znajduje się w zasadzie na płaskim terenie, niezbyt wysoko nad poziomem morza, stąd też wzięła się potrzeba wysokiej latarni. Nie ma tu oszałamiających klifów, widoków, które przyprawiałyby o zawrót głowy i zapierały dech w piersiach. 


W domku, w którym nocowaliśmy (JP Sloop), nie ma nawet widoku na morze, bo okalające posiadłość mury skutecznie go zasłaniają. Ponadto same w sobie nie stanowią najpiękniejszego widoku. W sypialni na piętrze jest co prawda małe okienko wychodzące na góry i morze, ale powiedziałabym, że jest to miejsce raczej niezbyt praktyczne do podziwiania krajobrazu. 


 

Najlepiej robi się to siedząc przed domem na ławce piknikowej - jednak nie na części przeznaczonej do siedzenia, lecz na samym blacie. Wiem, że nie takie jest jego przeznaczenie, i niektórzy mogliby obruszać się na myśl, że ktoś sadza swój "odwłok" na stole, ale w momencie, w którym zauważyłam, że Daisy bezceremonialnie chodzi i biega po stole, pozbyłam się jakichkolwiek hamulców i skrupułów. 

 

 

W pierwszym domku po lewej, tam, gdzie mieszka Ann, jest ponoć najlepszy widok na morze - wynika to głównie z tego, że w dawnych czasach, kiedy latarnia nie była jeszcze zautomatyzowana, mieszkał tam główny latarnik. Siłą rzeczy musiał mieć oczy dookoła głowy. Ten, w którym my przebywaliśmy, zamieszkany był przez jego pomocników. 

 

Znajdujące się tu budynki pochodzą z XIX wieku, jednak w międzyczasie zostały wyremontowane. I choć nie wyglądają z zewnątrz tak imponująco jak na zdjęciach zamieszczonych na stronie firmowej Irish Landmark Trust, organizacji, która nimi zarządza, są nad wyraz komfortowe. 



JP Sloop ma w zasadzie wszystko, co do szczęścia potrzeba. Jest zadziwiająco przestronny, ma nowoczesną kuchnię ze sprzętem AGD (w tym zmywarkę) i z kompleksem jadalnianym, tuż obok zaś przytulny salonik z pięknymi zabytkowymi akcentami w postaci schodów prowadzących na piętro do dwóch sypialń - niestety nie ma tam łazienki ani chociażby małego WC.

 

Bardzo podobały mi się też urokliwe okna przesuwne typu "sash", których szczęśliwie nie wymieniono na nowoczesne i plastikowe, mimo  że są mocno nadgryzione przez ząb czasu, i czasami strach je dotykać z obawy, że posypią się  jak domek z kart. Ich mechanizmy nie zawsze działają tak, jak powinny, zaś uszczelniający je kit kruszy się i odpada. Mają za to szerokie parapety, które z powodzeniem można wykorzystać do wyeksponowania niektórych książek, co też tutaj uczyniono. 

 

Na parterze znajdują się też dwie całkiem duże łazienki - jedna z wanną i WC, druga z umywalką i prysznicem. Jest też tam mikroskopijna ubikacja, którą żartobliwie nazwaliśmy "dungeonem" ze względu na jej klaustrofobiczne rozmiary i ciemność w niej panującą. Pod względem sanitarnym parter jest wręcz nad wyraz dobrze wyposażony. Jak już wspomniałam, na piętrze jednak brakuje obecności toalety, co może być szczególnie męczące dla starszych i mniej mobilnych osób (podobnie zresztą jak schody, po których trzeba wejść do sypialni - tylko tam można spać). 


 

Sypialnie są miejscami dość ponurymi, gdzie nie dociera zbyt dużo światła dziennego. Ta większa - z łóżkiem dla dwóch osób - była też dość głośna, a to głównie za sprawą ptaków (i ich młodych), które uwiły sobie gniazdo... wewnątrz ściany. Jak odkryłam następnego dnia, poszukując źródła tajemniczego chrobotania i ćwierkania - wlot do niego znajduje się na zewnątrz, nad jednym z okien. A jako że sypialnia znajduje się na poddaszu w domu, w którym sporo drewnianego budulca, słychać jak to drewno pracuje. Czasami, leżąc w łóżku w pokoju czarnym jak smoła, miało się wręcz wrażenie, że ktoś stąpa po podłodze. Ale nie to najbardziej mi tu przeszkadzało. 


 Nad tym oknem ptaki uwiły sobie gniazdo wewnątrz ściany

Dla mnie zdecydowanie największym mankamentem był brak prywatności - jadąc do miejsca takiego jak to, zależy mi na ciszy i spokoju. Tu tego nie było, jako że latarnia nie jest tak odizolowana jak ta donegalska. Miało to swój plus wtedy, kiedy trzeba było wyskoczyć do sklepu po kostkę rosołową, której zapomniałam spakować. "Za rogiem" znajduje się wioska Killough, a w niej sklep Mace, do którego jeździliśmy na lody, i w którym kupiłam bukiet do kuchni złożony z różowych gerber i białych chryzantem (choć w domu już znajdował się jeden w salonie, co było bardzo miłym akcentem). 

 

Tak dogodna lokalizacja miała jednak też swoje minusy - letnią porą kręciło się tu sporo "przypadkowych" ludzi: przychodzących na spacer miejscowych, bądź też turystów w samochodach, a nawet camperach, próbujących zostać tu na noc (z czego nie była zadowolona Ann). I chociaż nie wchodzili na teren latarni, bo brama wjazdowa była zamknięta, to jednak niskie mury umożliwiały im bezpardonowe zaglądanie do środka. 

 

Nie brakowało też hołoty, która była w stanie przywieźć tu ze sobą alkohol, ale już nie potrafiła zabrać ze sobą opróżnionych butelek czy puszek. Te (jak i inne odpadki typu pety) lądowały później gdzieś koło latarni. Na kamieniach, trawie, wzdłuż malowniczych ścieżek. A niejednokrotnie pewnie też w samym morzu. 


Z opowiadań Ann wiem też, że przedzieranie się na teren latarni jest w zasadzie już stałym punktem programu. Z wyczuwalną goryczą w głosie opowiadała o pijanym towarzystwie, które potrafi przedostać się do ogródka nawet o trzeciej w nocy, z głośną muzyką i nadzieją na urządzenie sobie tu imprezy i dalszej popijawy. 

 

Na moje pytanie, jak często się to zdarza, odparła, że mniej więcej raz na miesiąc. Zdobyła przy tym mój podziw, bo trzeba mieć naprawdę jaja w rozmiarze XXL, żeby wyjść w środku nocy do intruzów - teoretycznie przecież nieobliczalnych! - i kazać im natychmiast wynosić się z jej włości. Tym bardziej, kiedy jest się samotną, nieuzbrojoną i drobną kobietą. Dlatego brak prywatności był tym, czego mi tu najbardziej brakowało. 


Podsumowując - pobyt w tym miejscu na pewno nie jest dla osób spragnionych luksusu, elegantów w garniturach i elegantek w szpilkach, które mogłyby przypadkowo wdepnąć w kurze/kozie odchody i zniszczyć swoje buty od Jimmy'ego Choo. 


Cały latarniany kompleks to stare budownictwo, nieco obskurne budynki gospodarcze, podniszczone mury, brudnawe ściany z zaciekami i betonowe płyty, którym myjka ciśnieniowa zrobiłaby wiele dobrego. To wreszcie menażeria, w której żyją zwierzaki Ann. Taka mini farma, gdzie jej koza, kury (Henrietta, Gladys, Beryl, Wilma) i adorujące je koguty mają wolny wybieg: spacerują, wylegują się do słońca i cieszą wolnością. 



Wszyscy ci, którzy potrafią przymknąć oko na niedogodności z tym związane, powinni być co najmniej zadowoleni z możliwości przebywania w tak historycznym i niezwykłym miejscu.