piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.