wtorek, 2 maja 2023

No i mamy maj!

Kremowe płatki ostatnich kwitnących drzew wyścielają chodniki tak, jak ma to miejsce w czasie procesji na Boże Ciało.

To niesamowite jak działa ludzki umysł. Zupełnie nieproszony przypomniał mi odległe czasy, kiedy przygotowywałam się na wspomnianą procesję. Byłam wtedy małą i niewinną dziewczynką z wiklinowym koszyczkiem, w którym miałam mnóstwo płatków kwiatów świeżo zerwanych z przydomowego ogródka, ewentualnie tego należącego do mojej babki.

Babka nigdy nie była osobą nad wyraz hojną, jeśli jednak chodziło o Kościół, tak ochoczo sypała Rydzykowi groszem, jak zleceniodawcy Wiedźminowi. Z tą małą różnicą, że Wiedźmin miał ubić stwora, a Rydzyk, i jemu podobni, zapewnić wieczny żywot.

Przez bardzo długi czas miałam w życiu dwie babcie, ale tylko jedna z nich nosiła miano "babki".  Nigdy nie było problemów ze zrozumieniem, o kogo chodzi - dla wszystkich jasne było, że matka taty to babka, a mamy to babcia. Ta była moją ukochaną, zawsze miała dla mnie mnóstwo czułości, a także... banknoty, które "magicznie" wysuwała ze swojej dłoni i błyskawicznie wciskała do mojej. Robiła to przy tym z taką zwinnością, że niejeden magik mógłby jej pozazdrościć manualnych zdolności.

Ku zaskoczeniu wszystkich kwiecień okazał się zimny i mokry, ale dopiero maj niesamowicie nas zaskoczył, bo przyniósł ze sobą spore ocieplenie. I to dokładnie na długi majowy weekend. A nie od dziś wiadomo, że ładna pogoda lubi się rozmijać z weekendem jak kłamczuch z prawdą.

Gdzieś tam mignęły mi co prawda krzyczące tytuły artykułów o najcieplejszym weekendzie roku, zbytnio się jednak nimi nie ekscytowałam, bo pismacy nie raz i nie dwa udowodnili, że zrobią wszystko, by przyciągnąć jak największą liczbę czytelników. Już dawno uodporniłam się na ich clickbait, ale artykuły poświęcone wszelkim (mini)falom upałów nieustannie cieszą się sporą popularnością i plasują wysoko w rankingu. Irlandczycy wydają się łaknąć dobrych wieści pogodowych niczym kania dżdżu.

Pewnie teraz niektórych zaskoczę, ale tę ciepłą majówkę z własnej woli całkowicie spędziłam w domu i absolutnie tego nie żałuję. Po pierwsze - już od dłuższego czasu najszczęśliwsza czuję się w momencie, w którym wchodzę do swojego domu i, jednym ruchem ręki zamykającej drzwi, odgradzam się od tego całego syfu na świecie. Ludzie regularnie mnie rozczarowują i wkurzają. W domu odpoczywam. Co prawda nie aż tak bardzo, jakbym chciała, bo okoliczni mieszkańcy skutecznie mi to utrudniają swoim głośnym zachowaniem, ale jednak.

Jak tylko widzę moją ulubioną kotkę, idącą do mnie z podniesionym ogonem, albo "malucha", który każdego dnia udowadnia mi, że przygarnięcie go tego zimnego grudniowego dnia było moją najlepszą zeszłoroczną decyzją, to od razu czuję się szczęśliwsza, a do tego lżejsza o -10 kg balastu - złożonego z przeróżnych trosk i mozołu - i codziennie noszonego na swoich barkach. Szkoda tylko, że nie wyrabiają się od niego muskuły. Dziś miałabym bary wyrzeźbione jak Pudzian.

Jak ja kiedyś mogłam bez niego żyć?! (bez kota-przybłędy, nie Pudziana)

Po drugie - gdybym wyjechała na weekend, to po powrocie zastałabym... zalaną kuchnię. Przeciekający sufit to od jakichś dwóch lat nawracający epizod w moim życiu. Wiem, jak to brzmi, jakbym co najmniej mieszkała w jakiejś lepiance albo ziemiance, takie jednak są realia na Zielonej Wyspie, gdzie znaczna część domów zbudowana jest z dykty i kartonu.

Kiedy zatem zaczął przeciekać bojler, znajdujący się na piętrze nad kuchnią właśnie, to na parterze na suficie zaczęły pojawiać się mokre okręgi, z których sączyła się woda.

A jak to stwierdził Owidiusz, taki starożytny mądrala, który niegdyś postanowił uprzykrzyć życie wszystkim licealistom uczącym się łaciny, kropla drąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. I w taki właśnie sposób, po jednym, drugim i trzecim przecieku, w nasączonym suficie zrobiła się wyrwa. Piękna to ona nie jest, ale jednocześnie nie przeszkadza w życiu codziennym (poza tym, że kłuje w oczy).

Właścicielce - po tutejszemu: landlady - niezbyt się spieszyło do naprawy, strach było ją też do tego ponaglać na wypadek, gdyby wpadła na genialny pomysł przeprowadzenia kapitalnego remontu - bo ten z kolei byłby świetnym pretekstem do nieprzedłużenia umowy najmu. A czasy takie mamy, proszę państwa, że strach się bać - w całym mieście ZALEDWIE trzy domy na krzyż dostępne do wynajęcia, a cena każdego przeraża - prawie 2000€! (za miesiąc, nie za rok, i nie, nie są to żadne wille z Malibu, a zwykłe szeregowe domy rodzinne o normalnym standardzie, no i z kartonowymi sufitami).

W sobotę korzystając z ładnej pogody, zrobiłam pranie i rozwiesiłam w ogródku. Wesoło dyndało na sznurku przez kilka godzin, a kiedy już nadawało się do ściągnięcia, nadeszło majestatyczne oberwanie chmury. Zanim się zorientowałam, nie było już czego ratować, wszystko za to nadawało się do wyżymania. Nie wiem skąd, nie wiem, jak pojawiła się ta czarna chmura, a wraz z nią... grzmoty. Ci, co wiedzą co nieco o Irlandii, wiedzą też, że tutaj burza prawie nie występuje w przyrodzie. Tak samo jak węże. Było jak w tym przysłowiu o gromie z jasnego nieba (no dobra, wcale nie było znowu takie jasne...) Gdyby Irlandia była kobietą, miałaby borderline - osobowość z pogranicza. W jednej minucie prażące słońce, w następnej wiatr, chłód i grad - takie atrakcje to chyba tylko tutaj.

O tym, jak bardzo mokry był kwiecień, dobitnie przypomniał mi trawnik w ogrodzie. Korzystając z ciepłego dnia, wyskoczyłam do mojego prywatnego ogródka wstydu, by zrobić porządek z zalegającymi donicami z ziemią. Na bose stopy wsunęłam lazurowe chodaki, a kiedy już zakończyłam prace ogrodowe, i wróciłam do domu, okazało się, że moje stopy wyglądają tak, jakbym właśnie zafundowała im kąpiel błotną. Nie znaleźlibyście ani jednej różnicy, gdybym podsunęła Wam pod nos zdjęcie moich ubłoconych kopyt i świńskich racic.

Sobota była więc nieco kapryśna, ale kolejne dni okazały się już mniej nieprzewidywalne pogodowo.  Dziś zaś - po raz pierwszy w tym roku! - wróciłam z pracy i z wielką ulgą zapakowałam się pod chłodny prysznic, zakończyłam go zaś strumieniem z zimną wodą. Jeszcze w kwietniu kwiczałabym jak świnia - w dodatku odzierana żywcem ze skóry - gdyby ktoś zapakował mnie pod zimny prysznic, dziś prawie doznałam pod nim ekstazy. To  chyba znak, że czas wymienić zimową garderobę na wiosenno-letnią. Wystarczy, że w pracy regularnie podnosi mi się ciśnienie. Temperatura już nie musi.

A skoro o garderobie mowa, to szukałam ostatnio jakiegoś nowego wdzianka do pracy, i... jaka to była katorga, mówię Wam!

Gdyby ktoś mi kazał zdobyć pięć łez jednorożca, dziesięć kropli krwi strzygi, i upuścić trzy wampirowi, to jak Bozię kocham, poszłabym, znalazła i przyniosła. Łatwiej by mi poszło z tym zadaniem niż z wyszukaniem czegokolwiek, co nadaje się do noszenia!

Zalewa nas fala poliestru! Poliester to jest coś, czego unikam w ubraniach jak diabeł wody święconej. A tymczasem co rusz... Jak tylko znajdę coś, co mi się podoba, to oczywiście poliester! To już nie produkują normalnych bawełnianych ubrań?! Nie wiem, jak to wygląda w sklepach stacjonarnych, bo korzystałam ze strony internetowej, z której często zamawiałam różne rzeczy w minionych latach, ale tak źle to chyba nigdy nie było. Wszędzie to gówno rozkładające się setki lat!