Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia w literaturze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia w literaturze. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 czerwca 2023

Każdy gdzieś ma swój ukochany zakątek - "My Perfect Place in Ireland"

Jak już wielu z Was słusznie zauważyło, lato nie sprzyja ani blogowaniu, ani spędzaniu długich godzin przed komputerem. A jak lato, to wiadomo - sezon ogórkowy, ludzie wyjeżdżają na urlopy... Moja wena też wyjechała, i nie, niestety nie zabrała mnie ze sobą.

Skończyłam wczoraj interesującą książkę, i postanowiłam wspomnieć tutaj o niej, a nuż komuś - jakiemuś innemu miłośnikowi Irlandii - przyda się ta informacja?


Mowa o "My Perfect Place in Ireland" autorstwa Róisín Ingle - irlandzkiej pisarki, dziennikarki i podcasterki - wydanej w 2022 roku. Oczywiście jak tylko usłyszałam o tej pozycji, napaliłam się na nią jak szczerbaty na suchary. W pierwszym odruchu chciałam ją sobie jak najszybciej kupić, z czasem jednak, zaaferowana zwykłymi codziennymi sprawami, zapomniałam o przyjemnościach, do jakich zdecydowanie zaliczam dobrą książkę.

Dopiero niedawno, logując się na swoje biblioteczne konto, przypomniałam sobie o niej i postanowiłam sprawdzić, czy jest dostępna do wypożyczenia. Była! Moja biblioteka po raz kolejny, ku mojej ogromnej uciesze, okazała się być skarbcem bez dna.

Róisín miała dość nietypowy pomysł na książkę - w zasadzie to w dużej mierze napisali ją za nią inni. "Moje Perfekcyjne Miejsce w Irlandii" składa się bowiem z trzydziestu opowieści, autorstwa przeróżnych irlandzkich osobowości, zebranych w jedną całość i zaserwowanych czytelnikowi na nieco ponad 240 stronicach. Przy czym zaznaczam, że jest to lektura na jeden wieczór. 


Książka jest małym dziełem introligatorskim: wydana w twardej, grubej oprawie, na ładnym papierze, zilustrowana licznymi, pięknymi fotografiami Seana Cahill. Ciężka niczym sumienie grzesznika, spokojnie mogłaby w razie konieczności robić za narzędzie zbrodni. Mimo wszystko jednak polecam stosować ją zgodnie z przeznaczeniem.

Mnie osobiście sprawiła mnóstwo przyjemności - czytało się ją bardzo szybko, jako że każdej z trzydziestu "ankietowanych" osób (w tym właśnie autorce, Róisín Ingle) poświęcone było tylko kilka kartek, z czego w wielu przypadkach lwią część stanowiły zdjęcia. Powiedziałabym nawet, że nieco za szybko przewracało się kolejne kartki - w pewnym momencie musiałam siłą się od niej odkleić i zacząć sobie dawkować tę przyjemną lekturę.

Tytuł i okładka - albo raczej moja wyobraźnia, sama nie wiem - nieco mnie zmyliły. Trochę inaczej bowiem wyobrażałam sobie tę publikację. Trochę jak taka wścibska wiejska baba, która nieraz wchodziła mojej mamie do gabinetu, żeby bezczelnie spytać z jaką dolegliwością przyszła jej sąsiadka, spodziewałam się, że dowiem się z niej jakichś pikantnych szczegółów, od których zapłoną mi uszy karmazynową czerwienią, liczyłam, że przeczytam o miejscach, o których mi się nie śniło nawet w najbardziej śmiałym śnie... 


A tu taki "zawód". Przeliczyłam się. Nie przyszło mi bowiem do mojej blond głowy, że dla kogoś idealnym miejscem wcale nie musi być to z okładki: plaża i morze, lecz na przykład pole golfowe, biblioteka, galeria sztuki, deski teatru albo spektakularna dolina pachnąca... końskim łajnem.

Zapewne nie taki był zamysł tej książki, ale dobitnie przypomniała mi, jak my, ludzie, bardzo się od siebie różnimy. To że na mnie działa zmysłowy zapach perfum, wcale nie musi oznaczać, że na każdego innego też (choć zapach koni akurat jest w stanie zrozumieć, sama wielokrotnie przytulałam się do ich głów, zaciągając głęboko, albo całując ich mięciutkie, welwetowe chrapy). Toż sam Napoleon Bonaparte, wracając z pola bitwy, ponoć wysyłał depeszę do swojej oblubienicy, Józefiny, aby - broń Boże! - się nie myła!

Wśród przepytanych osób znajdziemy te mniej znane polskiej społeczności (Ifrah Ahmed, Tina Kellegher, Eamonn Coghlan), jak również te bardziej popularne jak: Michelle Fairley (serialowa Catelyn Stark z "Gry o tron"), Chris de Burgh (nie ma zbója we wsi, każdy z Was na pewno słyszał "Lady in Red"), Colm Tóibín, Liz Nugent  i Marian Keyes (mole książkowe znają).

Rozpiętość wiekowa i zawodowa również jest imponująca - znajdziemy tu anegdotki młodych i starych, ludzi z różnych pokoleń i o różnych korzeniach. W wielu przypadkach te zwierzenia pozwoliły mi lepiej poznać nie tyle jakieś nowe turystyczne miejsce, co właśnie osobę, dla której jest ono najważniejsze. 

Prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy książka na stałe zagości w moim prywatnym księgozbiorze, jako że z racji braku miejsca muszę się mocno ograniczać w swoich książkowych zakupach, mimo wszystko czas spędzony z nią uważam za bardzo przyjemny. Polecam miłośnikom Irlandii.

A jakie jest Wasze ukochane miejsce na świecie? Zechcecie się nim tutaj podzielić?

środa, 27 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (3) - Duchy Belfastu

Literacki tryptyk poświęcony Irlandii Północnej zamykają Duchy Belfastu Stuarta Neville’a, które znalazłam pod choinką minionego Bożego Narodzenia. Ta ostatnia pozycja różni się od swych poprzedniczek chociażby tym, że doczekała się tłumaczenia na język polski.

Autor musiał się najeść chleba z niejednego pieca, zanim ostatecznie odniósł sukces na polu literackim. Neville próbował swoich sił jako piekarz, nauczyciel, muzyk, statysta, sprzedawca, a także sobowtór pewnego komika. Zdaje się, że były to jednak zawody ‘szyte nie na jego miarę’, bo żaden z nich nie przyniósł mu sławy tak wielkiej, która byłaby w stanie rozpromować jego nazwisko poza granicami kraju. Wszystko zmieniło się w 2009 roku, bo to właśnie wtedy Neville zadebiutował Duchami Belfastu i utorował sobie nimi drogę na literackie salony.

Książka nosząca w oryginale tytuł The Twelve, ale znana także jako The Ghosts of Belfast, spotkała się z pozytywnymi recenzjami i bardzo przychylnym odbiorem. Udało jej się zdobyć nagrodę Los Angeles Times w kategorii thriller. Pisarz doczekał się przekładów m.in. na język francuski, hiszpański, niemiecki, a nawet grecki i japoński. Skoro był popyt, musiała być także podaż - Neville kuł żelazo póki gorące i już rok później na rynku pojawiła się kontynuacja Duchów Belfastu w postaci Collusion, a także Stolen Souls. Rok 2013 przyniósł z kolei Ratlines - najnowsze dzieło tego autora, jeszcze świeżutkie i pachnące farbą drukarską.

Choć tytuł może przywoływać na myśl tematykę spirytyzmu, egzorcyzmów i religii, tego w książce nie znajdziemy. Tytułowe duchy są tu bohaterami drugorzędnymi sprowadzonymi na siebie – bynajmniej nie w seansie spirytystycznym - przez protagonistę, Gerry’ego Fegana. Fegan jest bohaterem republikanów, byłym bojownikiem IRA i więźniem politycznym, który spędził za kratami 12 lat swojego życia, a wszystko to „dla sprawy”.

Trzynastka uchodzi ze pechową, ale w przypadku Fegana to dwunastka okazała się być  nieszczęśliwą liczbą. The Twelve (ang. dwanaście) to liczba duchów prześladujących Gerry’ego. To jednocześnie liczba osób zabitych niegdyś przez ‘nawiedzonego’. Zjawy od siedmiu lat dręczą go psychicznie, a Fegan systematycznie próbuje utopić je w alkoholu. Naiwnie wierzy, że odeśle je w zaświaty, zanim on sam tam trafi. Czas działa na jego niekorzyść - zamienia go powoli w nieudacznika gadającego do samego siebie i sprawia, że otoczenie zaczyna przyglądać mu się z niepokojem.

Zjawy, towarzyszące Gerry’emu niczym złowrogie cienie, dają mu do zrozumienia, że jest antidotum na jego bolączki. Duchy chcą krwawej wendety. Dwanaście osób musi zginąć. Nie przypadkowych zresztą, lecz tych, które w jakiś tam sposób przyczyniły się do śmierci dwunastki duchów. Do Fegana dociera brutalna prawda: chcąc uciszyć natrętne głosy w głowie musi najpierw uciszyć wielu ze swoich kumpli z IRA, a to jest zadaniem o podwyższonym ryzyku. Dziwaczne zachowanie Fegana może nieco uśpiło czujność jego towarzyszy, ale czy to wystarczy, by duchom udało się dokonać zemsty rękami Fegana, który – chcąc nie chcąc - staje się męskim wcieleniem Nemezis?

Momentami nieco drażnił mnie język. Ze względu na głównego bohatera i jego niezbyt wyrafinowane towarzystwo był on nieco ordynarny, jednak zrozumiale konieczny, by oddać realizm sytuacji. Nie wyobrażam sobie słodkich i grzecznych dialogów między typami spod ciemnej gwiazdy. Wulgarny język trochę mi przeszkadzał [taka ze mnie cnotka!], ale nie na tyle, by odłożyć książkę i już do niej nie wrócić. Nie dominował na szczęście, był tylko tłem. Książka jest mimo wszystko dobrą rozrywką. Nie pełni funkcji poznawczej, ale niesie ze sobą szansę na wypoczynek i relaks.

Można by się doszukiwać w niej morału: kiedyś w końcu dopada nas kara za popełnione grzechy. Tak jak człowiek jest samotny w obliczu śmierci, tak samo w pojedynkę staje do walki z konsekwencjami własnych występków. W ostatecznym rozrachunku jesteśmy tylko my i nasze uchybienia ciągnące się za nami niczym cienie.

piątek, 8 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (2) - Silver Linings



Zapowiadało się super.

Silver Linings: Travels Around Northern Ireland autorstwa Martina Fletchera wyciągnęłam z czeluści sieci. Poczułam się niczym kura, która właśnie wygrzebała z ziemi smakowite ziarno i przedwcześnie cieszyła się jego walorami estetycznymi. Książka prezentowała się zaiste okazale. Co prawda nie była 'pierwszej świeżości', ale pomijając mało istotne szczególiki typu: lekko pożółkłe kartki i dedykację ‘Eric, love from Diana. 31/5/02’ nie nosiła zbyt dużych śladów użytkowania. Była – jest – dość wdzięcznym przykładem poligraficznej produkcji: solidna, twarda oprawa, ładna, niezbyt krzykliwa okładka z nieoficjalnym symbolem Irlandii – owcami. Przywodziła mi na myśl moje wyspiarskie podróże.

Myślałam, że będzie przyjemnie, barwnie, ciekawie. Że podzielę entuzjazm autorów wycinków recenzji zamieszczonych z tyłu okładki. Addictive book? The perfect bedside book, hard to put down? Nah, nie moim zdaniem niestety. Od początku szło nie tak, jak powinno. Nie tak, jak się spodziewałam. Wgryzałam się w nią powoli, jak w potrawę przygotowaną specjalnie dla mnie, ale jednak nie bardzo wpisującą się w moje upodobania kulinarne. Teoretycznie powinno mi się podobać. Uwielbiam przecież literaturę podróżniczą, a jeśli dotyczy ona Zielonej Wyspy, to w ogóle jestem w siódmym niebie.

Autor Silver Linings to solidna firma – były dziennikarz brytyjskiego The Times i chcąc być sprawiedliwą, muszę napisać, że dokonał porządnej roboty. Co zatem poszło nie tak? Sama nie wiem. Fletcher stworzył książkę naprawdę dobrą pod względem treści merytorycznej. Czuć, że włożył w nią wiele pracy, czasu i zapewne serca. Tego absolutnie nie kwestionuję. Dowiedziałam się z niej wielu ciekawostek. Zazwyczaj czytałam ją mając pod ręką kartkę i sprawny długopis. Ta pierwsza zapełniała się dość szybko. W miarę przewracania kolejnych stron, zwiększały się moje zapiski. Notowałam rzeczy, które mnie zaciekawiły, które warto zapamiętać na przyszłość i z których prawdopodobnie kiedyś zrobię użytek.

Zabrakło mi ogólnie pojętej lekkości. Belfast, Irlandia Północna i wszystko, co wpisuje się w ramy tamtejszych zamieszek i przelewów krwi eufemistycznie nazwanych Troubles to nie jest łatwy, wdzięczny i przyjemny temat. Ciężko zapewne zrobić z takiej tematyki książkę niezwykle lekką. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że nie wierzę, iż da się to zrobić. To jest możliwe, tylko Fletcher chyba nie do końca odpowiednio się do tego zabrał. Były naprawdę ciekawe rozdziały, które umiejętnie podsycały moje zainteresowanie. Ale były też takie, które bezceremonialnie i z błyskawiczną prędkością gasiły to moje zaciekawienie, a ja brnąc - o, to dobre słowo! – przez nie, nudziłam się jak mops. Fletcher nie potrafił utrzymać mojego zainteresowania na tym samym poziomie. W dużej mierze zrzuciłabym to na karb jego maniery zagłębiania się w mało istotne detale. Były fragmenty wybitnie nudne, w których równie dobrze mógłby pisać o historii Katmandu. Pewnie tyle samo by mnie to obchodziło i tak samo umęczyło psychicznie.

Książka liczy niewiele ponad 300 stron. Nie jest to zaporowa objętość. Jeśli trafię na powieść, która mnie naprawdę zaciekawi, to potrafię ją przeczytać w ciągu dwóch, trzech dni. Nawet jeśli ma ponad 400 stron. Tę tymczasem męczyłam przez długie miesiące. W międzyczasie przeczytałam wiele innych. Czasami kusiło mnie, by już do niej nie wracać, ale własny upór mi na to nie pozwalał. Ciążyła mi niczym wyrzuty sumienia za ciężkie grzechy. I była tylko jedna metoda, by się ich skutecznie pozbyć i odzyskać spokój sumienia – po prostu ją przeczytać. Powiadam Wam, szczęśliwy to był dzień, kiedy dotarłam do ostatniej strony.

Wymęczyła mnie. Nie spisała się rewelacyjnie jako książka rozrywkowa, myślę jednak, że bardzo dobrze poradziłaby sobie w roli podręcznika. Te mają to do siebie, że może nie są zbyt porywające, ale jednak stanowią solidne źródło informacji. Dlatego nie zniechęcam od sięgnięcia po nią.

niedziela, 10 lutego 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (1) - Fifty Dead Men Walking

Skłonnam poświadczyć własną głową, że ulubionym hasłem mojej matematyczki z liceum było „leżenie i nabieranie mocy”. Ilekroć pytaliśmy ją, czy udało jej się może poprawić zeszłotygodniowe kartkówki, tylekroć słyszeliśmy, że „leżą i nabierają mocy”. Zdaje się, że to całkiem niegłupi proces, który czasami wychodzi na dobre, choć niektórzy uczniowie pewnie mocno by protestowali słysząc takie herezje.



Książkę Martina McGartlanda - Fifty Dead Men Walking - kupiłam minionego lata i odłożyłam na stos innych pozycji leżących na mojej szafce nocnej. Leżakowała tam niczym dobre wino, jakieś dziewięć miesięcy, nabierała mocy, a ja powoli do niej dojrzewałam. I tylko przypadek zadecydował, że sięgnęłam po nią w sobotę. Już wyciągałam ręce po zakupioną dzień wcześniej The Horse Whisperer (Zaklinacz koni) Nicholasa Evansa, kiedy mój wzrok spoczął na Fifty Dead Men Walking. To właśnie wtedy wykluła się u mnie pewna myśl: przecież przeczytałam ostatnio dwie książki o Irlandii Północnej. Gdyby tak przeczytać jeszcze tą, to mogłabym stworzyć tryptyk poświęcony tej części wyspy. Myśl spodobała mi się na tyle, że odstąpiłam od chęci sięgnięcia po Zaklinacza koni, choć ręce bardzo mi się do niej lepiły. A co wyjdzie z zaplanowanego tryptyku, to się jeszcze okaże, bo od czasu do czasu dopada mnie przypadłość słomianym zapałem zwana.


To już trzeci akapit, więc wypadałoby wspomnieć, o czym traktuje rzeczona pozycja, jako że nie jest to nowość na rynku wydawniczym i przeciętny zjadacz chleba jak najbardziej ma prawo nie wiedzieć, o czym tu mowa. Otóż Fifty Dead Men Walking (Pięćdziesięciu ocalonych) opowiada historię podwójnego życia pewnego tajnego agenta. Żadnego tam Dżejmsa Bonda. Bohaterem książki jest jej autor, Martin, który nie dysponuje żadnymi ‘magicznymi’ gadżetami, które mogłyby wyciągnąć go z opresji. Bronią Martina jest jedynie jego własna przebiegłość, jego instynkt przeżycia, chęć ratowania tego życia innym. Bo to właśnie robi, kiedy przenika w struktury IRA, pracując już dla brytyjskiej Special Branch, mającej na celu walkę z terrorystycznymi zapędami IRA. Samo życie wymyśliło tę historię. Martin McGartland ją tylko spisał. I nie zrobił tego po to, by dokarmić swoje wygłodniałe ego. W swojej powieści Martin nie kreuje się na superhero. Jest tylko zwykłym chłopakiem, którego od innych wyróżnia być może to, że skrywa w sobie głęboką wrażliwość i dość pokaźne zasoby empatii, dzięki którym krzywda innych dotyka także jego.


Ta jego wrażliwość pięknie ukazana jest w pierwszych trzech rozdziałach książki, natomiast całkowicie pominięta w filmie o tym samym tytule, powstałym w 2008 roku. Z filmowych kadrów wyłania się przede wszystkim młody cwaniaczek, niezbyt budzący sympatię widza. Z książkowych kart natomiast powoli rysuje się obraz dziecka, które przedwcześnie musiało dorosnąć, bo zamiast słodkiego dzieciństwa miało przedsmak wojny. Nie bez kozery zresztą pewną część Belfastu nazywano Bejrutem.


Nocne najazdy brytyjskich żołnierzy na rodzinny dom Marty’ego budzą w chłopcu chęć przyspieszenia czasu. Martin chce być dorosły, bo wierzy, że wtedy będzie mógł jakoś przeciwstawić się barbarzyństwu żołnierzy przeszukujących – a jednocześnie demolujących -  dom jego matki. Irytuje go lekceważąca postawa żołnierzy i bezbronność matki.


Młody Marty nie był słodkim i niewinnym aniołkiem. Miał swoje za uszami, trudnił się m.in. sprzedażą kradzionych towarów. Ale mimo to nie powiedziałbym, że był zepsuty do szpiku kości, bo tej tezie przeciwstawia się szereg argumentów. Kiedy jego rówieśnicy w spokojnych częściach Europy szczęśliwie bawili się samochodzikami, Martin zarabiał pierwsze uczciwe pieniądze i wspierał swoją matkę. Podkradał jajka od kur sąsiadki – a wszystko to z troski o matkę. Spotkany na ulicy, przedwcześnie postarzały żebrak Oliver wzbudza w nim chęć pomocy. Myśli o nim nawet w nocy, dokarmia go, a raz na tydzień wręcza nawet jednego funta. W późniejszych latach chłopak dorabia się pseudonimu Money Bags – oczywiście za sprawą pieniędzy wręczanych ubogim dzieciakom.


Książka wspaniale też ukazuje wpływ środowiska na rozwój dziecięcej psychiki. Młody Marty z naturalną, dziecięcą ciekawością przygląda się ulicznym zamieszkom: lokalna ludność vs Brittish fuckers. Chętnie też bierze w nich udział. Bo dla dzieci Belfastu była to rozrywka, rodzaj zabawy, a także szansa na dokonanie wyczynu, którym później można by było zaimponować swoim kolegom. Czegoś, co byłoby później the talk of the school playground for days.


Upragniona dorosłość przychodzi dość wcześnie. Po części wymaga jej prowadzenie podwójnego i jakże ryzykownego życia. Martin jest ciągle bardzo młody, ale wyposażony w niezwykle ciężki bagaż doświadczeń. W pewnym momencie czytania książki odniosłam wrażenie, że czytam o historii jakiegoś czterdziestolatka, a nie młodego chłopaka, który dopiero co skończył dwadzieścia lat.


Książkę przeczytałam w ciągu jednego dnia, bo po prostu nie mogłam jej odłożyć. Widać, moc, której nabrała w czasie tego kilkumiesięcznego leżenia, była silniejsza ode mnie. Następnego dnia postanowiłam ponownie obejrzeć film, by mieć porównanie z pierwowzorem. Co mogę powiedzieć? Słusznie McGartland odciął się od tego filmu. Jego fabuła ‘inspirowana’ książką mocno odbiega od historii przedstawionej w powieści i przekłamuje postać głównego bohatera. Film jest dobry, ale tylko jeśli będzie traktowany jako ‘niezależny twór’, który nie był niczym inspirowany. Za dużo w nim fikcji, za mało wydarzeń, które mogłyby rozjaśnić widzowi sytuację. Postać Martina niesamowicie spłycona. Rzekłabym, że film i książkę łączy tylko jedno – okrucieństwo IRA, choć oczywiście sami zainteresowani nie dostrzegają niesprawiedliwości i bezsensu swoich działań. IRA jest przecież a disciplined military organisation, not a bunch of criminals (...). Jaaasne. A zębowa wróżka jest żoną świętego Mikołaja.


Książka dużo, dużo lepsza od filmu.

Szacuje się, że dzięki działaniom Martina ocalono jakichś pięćdziesięciu funkcjonariuszy policji i żołnierzy. A czy ktoś odważył się policzyć, ilu dzieciom nie zniszczono dzieciństwa poprzez uratowanie życia ich ojcom? Ile mogłoby być przypadkowych  ofiar, które unicestwiłaby bomba tylko dlatego, że znalazły się w złym czasie w złym miejscu? Ile łez mogło spaść, ale nie spadło? Zażegnano mnóstwo tragedii głównie dlatego, że znalazł się ktoś, kto poświęcił swoją rodzinę i bezpieczeństwo, by ratować innych. Ilu z nas by się na to zdecydowało?