Za każdym razem, kiedy rano z
bólem zwlekam się z łóżka w celu udania się do pracy, obiecuję sobie, że
odrobię to sobie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Chyba tylko dzięki tej
obiecującej wizji nie wylądowałam jeszcze w kaftanie bezpieczeństwa.
Tymczasem stała się rzecz
niebywała. Był piąty dzień mojego urlopu, a do tego poniedziałek, czyli jak
powszechnie wiadomo, dzień znienawidzony przez każdego wyrobnika, ja miałam
zielone światło na bezterminowe wylegiwanie się w łóżku, a mimo to dobrowolnie
wstałam kilka minut po szóstej.
Tak prawdę powiedziawszy, to nie
do końca było to dobrowolne, za to w stu procentach strategiczne zachowanie podyktowane
moim instynktem samozachowawczym. Otóż w
normalny dzień roboczy to mój budzik robi za narzędzie tortur. Za to
metaforyczne wiertło, które codziennie dokonuje trepanacji mojej czaszki. I to
bez narkozy. I choć w takich chwilach jak nigdy rozumiem Andrzeja Piasecznego
śpiewającego "Budzikom śmierć", muszę też uczciwie przyznać, że od
wrednego budzika gorsza jest tylko jedna rzecz - kot wyśpiewujący arie operowe
bezpośrednio pod sypialnianym oknem. Co jak co, ale Wyższa Forma Inteligencji
nie ma w tym sobie równych.
Byłabym skłonna uwierzyć, że pobierała
lekcje śpiewu u samego Luciano Pavarottiego, gdyby nie fakt, że słynny włoski
śpiewak zmarł, zanim ona się urodziła. I pewnie machnęłabym na to wszystko
ręką, ale przecież wiadomo, że koty to tajemnicze istoty, mające więcej niż
jedno życie. Moja prywatna teoria spiskowa mówi, że do tych muzycznych
korepetycji faktycznie kiedyś doszło w przeszłości. Fakt jest bowiem
niezaprzeczalny: moja kotka do perfekcji opanowała arię "Nessun
Dorma", co znaczy ni mniej, ni więcej: "Nikt nie śpi!".
Na pewnym etapie coś poszło
jednak nie tak, albowiem wykonanie Pavarottiego chwyta za serce, a wersja
Wyższej Formy Inteligencji - za głowę. Wciska ją w imadło i bezlitośnie
dociska, aż masz wrażenie, że zaraz eksploduje niczym arbuz. Twój wybór jest
więc prosty: albo stawiasz na przetrwanie i idziesz do ogródka wpuścić kota do
domu, albo odmawiasz żal za grzechy i dzwonisz do proboszcza z nadzieją, że
zrobi ci ostatnie namaszczenie, zanim
twój własny kot cię załatwi.
Czytasz te słowa, zatem wiesz,
jaką decyzję wtedy podjęłam.
Nie wiesz pewnie jednak, że po
tym jak brutalnie wyrwano mnie z objęć Morfeusza, już się nie położyłam do
łóżka, choć mój pierwszy odruch był zupełnie inny.
Zamiast tego decyduję się spędzić
resztę dnia tak, jak ja uznam to za słuszne, a nie tańczyć tak, jak mi kot
zagra. Albo zaśpiewa.
Po cichu liczę też, że moje
poświęcenie się opłaci. Bo jeśli teraz nie położę się do łóżka, to jest szansa,
że wieczorem wcześniej zrobię się senna i uda mi się przespać kilka godzin,
zanim przed północą zamkniemy hacjendę na cztery spusty i wyruszymy do
dublińskiego portu na nasz kilkugodzinny, nocny rejs do Walii. Promem, bez
wykupionej kabiny, gdzie mogłabym do woli chrapać, zamiast wysłuchiwać
chrapania innych.
Idę więc za głosem rozsądku.
Początek mojego dnia nie był najprzyjemniejszy, ale kto powiedział, że reszta
dnia nie może być milsza?
Znasz to powiedzenie o cytrynach?
"Kiedy życie daje ci cytryny, zrób z nich lemoniadę!". Zatem wyciskam
ten mój ostatni dzień w Irlandii niczym cytrynę.
Biorę relaksujący i gorący
prysznic, a potem idę do kuchni, by zrobić sobie poranną kawę. Z turbanem na
głowie zasiadam przed ekranem monitora, by ją niespiesznie wypić i sprawdzić,
co tam w sieci piszczy.
Piszę nawet okolicznościowego
posta na bloga i maila do mamy, bo właśnie z zażenowaniem zdaję sobie sprawę,
że dawno nie miałyśmy kontaktu, a ona nawet nie wie, że ja za kilkanaście
godzin wyjeżdżam do Walii na urlop. "Gdyby mi się coś stało, to
przynajmniej będzie wiedzieć, gdzie jestem" - myślę. Niektóre
przyzwyczajenia z trudem wymierają. Wpojona mi w młodości zasada mówienia, gdzie
się udaję i kiedy wrócę, jak widać nadal żyje i ma się dobrze.
Robię też pranie i suszę je na
świeżym powietrzu, bo pogoda wyjątkowo sprzyja. Termometr umieszczony w moim
słonecznym ogródku pokazuje całe 30 stopni. Fizycznie jestem jeszcze w Irlandii,
ale myślami jestem już na urlopie, bo w głowie rozbrzmiewają mi optymistyczne
dźwięki piosenki Crowded House: "everywhere
you go, always take the weather with you..." I w tym momencie
faktycznie niczego innego bardziej nie pragnę, jak tego, by zabrać tę piękną
pogodę ze sobą.
Kiedy kilkanaście godzin później
wychodzę z domu w mrok, a moje płuca wypełnia rześkie, nocne i letnie
powietrze, nie wiem jeszcze, że zarówno pogoda, jak i cały wyjazd przejdą moje
najbardziej śmiałe marzenia.
A o wieczornej drzemce przed
wyjazdem mogłam oczywiście zapomnieć.
Już dawno powinnam była się nauczyć, że sztuczki z wczesną pobudką i
wczesnym pójściem do łóżka to może działają na niemowlęta, ale nie na mnie.