Początek
mojego urlopu w Salthill nie zanosił się zbyt obiecująco, przez co jeszcze tego
samego dnia pomyślałam sobie, że to będzie klasyczny przykład historii pod
tytułem: "Zamienił stryjek siekierkę na kijek".
Kiedy
wyjeżdżałam z domu, na zewnątrz panowały całkiem przyzwoite warunki atmosferyczne
i choć brakowało słońca, było sucho. Wszystko jednak uległo zmianie w okolicach
Galway. Spadła temperatura i zaczęło siąpić. Ponieważ jednak na miejscu byłam
zbyt wcześnie, by się zameldować w moim hotelu, postanowiłam wykorzystać tę nadprogramową
godzinę na krótką wizytę w pobliskiej wiosce Spiddal, by zajrzeć do Ceardlann
Craft Village, i sprawdzić, co się tam zmieniło od mojej poprzedniej wizyty.
Co
ciekawe Ceardlann, zrzeszająca wielu lokalnych irlandzkich artystów, nie
powstała z inicjatywy jednego z nich, lecz zagranicznego rzeźbiarza, Jesúsa
Modia, który położył pod nią podwaliny w latach 80. XX wieku. Choć sam Jesús
pochodził z pięknego zakątka świata, jakim niewątpliwie jest hiszpańska Galicja,
to właśnie irlandzka Connemara skradła jego serce. Przyjechał do Spiddal,
zakochał się w nim, i już nie wyjechał. Tutejsze centrum rękodzieła jest zatem
jego spuścizną, a w pewnym sensie także jego łabędzim śpiewem.
Ci,
którzy oglądają irlandzką telenowelę "Ros na Rún", pewnie będą
kojarzyć scenerię Spiddal. Co się zaś tyczy samej Craft Village, to nie sposób ją
przegapić - nie dość, że jest malowniczo usytuowana naprzeciwko plaży z
widokiem na Zatokę Galway, tuż przy drodze, to do tego zaraz po wjeździe do
wioski. A ponadto stanowi bardzo miłe dla oka niewielkie skupisko kolorowych
chatek, gdzie można zapoznać się z warsztatem lokalnych rzemieślników i nabyć
ich rękodzieło. Miejsce warte zapamiętania, odwiedzenia i polecenia - szczególnie wszystkim tym, którzy chcieliby
przywieźć z Irlandii nietuzinkową pamiątkę zamiast zwyczajowej chińskiej
tandety. Albo po prostu napić się dobrej kawy w tamtejszej kawiarence, Builín
Blasta, i popatrzeć na Galway Bay.
Upływ
czasu oczywiście nie pozostał obojętny dla Craft Village, bo dla nikogo nie
jest, ale o ile w jej przypadku zmiany, które zaszły, okazały się pozytywne -
wioska zyskała nowe fantazyjne malunki, a białe elewacje zastąpiono kolorowymi
- o tyle był on nieubłaganie okrutny dla budynku leżącego po lewej stronie
Craft Village. Aż mnie serce zabolało, kiedy zobaczyłam ten szpetny i
zaniedbany dom, który niegdyś stanowił tak wdzięczny obiekt: z tym swoim dachem
krytym strzechą, białą fasadą, czerwonymi oknami i barierkami. Z bujnymi ciemnoróżowymi
hortensjami dodającymi mu uroku i jeszcze bardziej podbijającymi jego urodę...
Przed
powrotem do Salthill postanowiłam zajrzeć jeszcze na plażę po przeciwnej stronie
ulicy, choć w ten ponury i szary dzień nie prezentowała się nawet w połowie tak
kusząco jak w czasie mojej poprzedniej wizyty. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy okazała
się niemal opustoszała, choć porozrzucane po głazach części garderoby - od
bokserek, po bluzę i kardigan - ewidentnie wskazywały na ludzką obecność.
Uśmiechnęłam
się pod nosem, bo przyszła mi do głowy absurdalna i żartobliwa myśl - "tu
jest tak wietrznie, że wywiewa ludzi z ubrań" - i skierowałam się w stronę auta. I dopiero
wtedy uświadomiłam sobie, że nie doceniłam siły deszczu. Bo, o ile nie
przeszkadzał mi on, kiedy szłam na plażę - mój kaptur chłonął go jak gąbka - o
tyle w drodze powrotnej nie miałam nic, co mogłoby mnie przed nim uchronić.
Zmokłam bardziej, niżbym chciała, a kiedy wreszcie weszłam do suchego wnętrza
samochodu i opuściłam lusterko, by ocenić szkody, wyglądałam dokładnie tak,
jakbym właśnie wzięła udział w Ice Bucket Challenge. Myślę, że gdybym wylała
sobie na głowę wiaderko wody, wyglądałabym identycznie. Woda spływała po mojej
twarzy z subtelnością wodospadu Niagara.
Choć
spędziłam tu więcej czasu, niż planowałam, a zegarek pokazywał późniejszą
godzinę, niż się spodziewałam, z ulgą odnotowałam ten fakt. Na tym etapie
marzyłam już bowiem tylko o zameldowaniu się i rozgrzaniu gorącą zupą albo
chociaż kubkiem herbaty.
Na
szczęście los mi sprzyjał. Bo choć szybko okazało się, że w związku z pandemią
koronawirusa w pokoju nie będę mieć dostępu do czajnika, by przygotować sobie
coś gorącego do picia, udało mi się tego wieczoru wcisnąć do restauracji bez
jakiejkolwiek rezerwacji, co było niemałym wyczynem. Obydwie restauracje, z
których korzystałam ("The Galleon" i "Black Cat") w czasie
mojego pobytu, były dość mocno oblegane - i to nie tylko dlatego, że znajdowały
się w strategicznych miejscach nieopodal promenady.
W
sumie to obydwie mogę polecić, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że w żadnej
z nich nie stosuje się zasad "social distancingu". W "Black
Cat" trudno wprowadzić coś takiego w życie, bo obydwie sale są wąziutkie i
dość mocno wypełnione stolikami. Jako że restauracja cieszy się dużą
popularnością i dobrymi opiniami na temat serwowanego jadła, klientów nie
brakuje. Zdecydowanie za to brakuje odpowiedniej odległości między kolejnymi
stolikami. Gdybym rozprostowała rękę i maksymalnie ją wyciągnęła, bez problemu mogłabym
dotknąć sąsiedniego stolika i... poczęstować się znajdującymi się na nim smakołykami.
Na plus należy jednak zaliczyć obsługę w maseczkach i płyn odkażający do rąk
znajdujący się tuż przy wejściu.
"The
Galleon" dysponuje znacznie większymi rozmiarami, sala jest zatem
zdecydowanie bardziej przestronna, ale i tutaj nie utrzymuje się zalecanych
dwóch metrów odległości. Zajrzałam tu bez większej nadziei, nie licząc
specjalnie, że uda mi się zjeść w niej kolację, bo i w tym przypadku nie zawracałam
sobie głowy rezerwacją. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna został odesłany
z kwitkiem i z prośbą, by w przyszłości rezerwował stolik, jeśli chce zjeść kolację
w towarzystwie kilku osób. Jednak na moje pytanie, czy znajdzie się stolik dla
jednej osoby, usłyszałam: "yeah, sure!", po czym poproszono mnie o
imię, nazwisko i numer telefonu. Ostatecznie obyło się jednak bez nazwiska
("a w zasadzie to wystarczy samo imię i telefon"). Tutaj również
należy odkazić ręce przed wejściem na salę, nikt jednak z personelu nie nosi
maseczek, a ponadto raczej luźno podchodzi się do obowiązku wydania co najmniej
9€ na posiłek, bo mój chowder kosztował dokładnie euro mniej i nie miałam
żadnych problemów z tego tytułu. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy, a do
wchodzenia i wychodzenia służą osobne drzwi.
Jak
się jednak niedługo później przekonałam w czasie podróżowania po przeróżnych
stronach wyspy, "social distancing" jest martwym nakazem, i Salthill
nie było żadnym wyjątkiem pod tym względem.