środa, 26 października 2011

Gravensteen - zamek hrabiów Flandrii

Gandawy nie było w moich planach. Kiedy jednak moja znajoma Belgijka dowiedziała się, że wyruszamy do jej ojczyzny, poleciła mi Gent – bo taka jest flamandzka nazwa Gandawy. Poszperałam w sieci, by zorientować się, co też ciekawego może mi zaoferować to miasto. Trafiłam na pewne zdjęcie i w momencie, w którym je zobaczyłam, wiedziałam już, że innej opcji nie ma – że muszę tam pojechać. Wiedziałam też, że wcale nie będę musiała wysilać się, by przekonać Połówka do tego pomysłu.


 


Fotografia przedstawiała tamtejszą twierdzę. Imponującą, malowniczo ulokowaną, intrygującą. Jeśli prawdą jest, że każdy z nas ma pewne odchylenia od normy, to naszym bez wątpienia jest zamiłowanie do wszelakich warowni. Jeśli jakieś miasto może pochwalić się posiadaniem zamku w swoich granicach, to dla mnie jest to wystarczający powód, by się tam zjawić. A szanse znalezienia się w tym mieście są wprost proporcjonalne do atrakcyjności danego zamku.
 


Zamkiem, który mnie zaintrygował, okazała się średniowieczna twierdza o nieco skomplikowanej dla mnie nazwie, jako że nigdy nie udało mi się posiąść umiejętności władania językiem flamandzkim. Gravensteen znaczy tyle co „zamek hrabiego”. Jednak myli się ten, kto myśli, że budowla pełniła tylko taką funkcję. Historia tej fortecy jest  dużo bardziej zagmatwana.


 


Twierdza została wzniesiona pod koniec XII wieku przez ówczesnego hrabiego Flandrii, Filipa Alzackiego. Hrabia w czasie swej wyprawy do Ziemi Świętej naoglądał się zamków krzyżowców i postanowił wybudować podobną fortecę, aby podkreślić swój status i pokazać mieszkańcom Gandawy, kto tu rządzi.


 


Współczesna forma zamku nie jest jednak pierwszą – już w IX wieku stała w tym miejscu inna forteca. Była jednak prymitywna i drewniana, z czasem więc zastąpiono ją bardziej trwałą, kamienną konstrukcją. Niewątpliwym atutem budowli było położenie – twierdzę częściowo obmywa rzeka. Kiedyś położenie to odgrywało strategiczną rolę. Dziś jest tylko naturalną dekoracją. Bardzo malowniczą i fotogeniczną zresztą.


 






Hrabiowie Flandrii rezydowali tutaj do XIV wieku. Potem znaleźli sobie nowe, dużo wygodniejsze lokum, a w historii Gravensteen rozpoczął się nowy rozdział. Upływ czasu przyniósł nowe zmiany: twierdza była siedzibą sądu, więzieniem, a w pewnym momencie używano jej nawet jako fabryki, co pozostało nie bez znaczenia dla sylwetki Gravensteen. Na zamkowym dziedzińcu wznoszono domki dla robotników – często zresztą z kamienia pochodzącego z zamkowych ścian. Dobudowywano je także do zewnętrznych ścian twierdzy. To wszystko sprawiło, że Gravensteen praktycznie zniknęło wewnątrz powstałych baraków. Na fotografiach z XIX wieku widać, że zamku... nie widać.


 


Dzisiaj, kiedy patrzy się na sylwetkę zamku, ciężko uwierzyć, że w pewnym momencie była ona w opłakanym stanie. Że niewiele brakowało, by tego zamku w ogóle tutaj nie było. A jednak to prawda. W historii Gravensteen nadszedł taki moment, który chyba czeka większość budowli – twierdza stała się ruiną. Pod koniec XIX wieku jej stan był tak żałosny, że postanowiono ją zburzyć. Ocalenie nadeszło w postaci miejskich władz, które nabyły ruiny i przystąpiły do wdrażania planu mającego na celu przywrócenie świetności zamku. Choć wiele osób uznawało ten pomysł za absurdalny, czas pokazał, że była to słuszna decyzja i właściwa inwestycja. Chociaż nawet obecnie nie brakuje sceptyków, którzy podkreślają, że w wyniku tak intensywnego programu renowacyjnego zamek nie może uchodzić za autentyczny. Dla podróżników argumenty te najwidoczniej nie mają zbyt dużej mocy, bo twierdza jest popularną atrakcją turystyczną.


 


Kiedy przekraczałam bramy zamku, czułam się tak jak dziecko wpuszczone do Disneylandu. Za 8 euro można wyruszyć w podroż do zamkowej przeszłości, której długość uzależniona jest tylko od nas samych. Choć wkraczając do pierwszej komnaty miałam dziwne wrażenie, że ta twierdza nie zaoferuje mi nic ciekawego, czas pokazał, że się myliłam.


 


Zamek mieści w swym wnętrzu dwa muzea. Pierwsze zawierające gabloty ze zbroją i wszelkiego rodzaju bronią średnio mnie zainteresowało. Miłośnik militariów pewnie byłby wniebowzięty przebywając w świecie sztyletów, mieczy, lanc i kusz. Mnie dużo bardziej zainteresowało muzeum poświęcone narzędziom i metodom torturowania przypominające o niezbyt chlubnej i krwawej przeszłości zamku i miasta. Kolekcję wzbogacono między innymi o oryginalne narzędzia pracy ostatniego kata Gandawy. Włosy jeżą się na ciele, a żołądek wykonuje niebezpieczne salta, kiedy patrzy się na te ekspozycje i ogląda ilustracje objaśniające. Znajdująca się tu gilotyna nie jest autentyczna [urządzenie to wynaleziono dopiero w XVIII wieku, jednak już wcześniej istniały podobne konstrukcje], ale umieszczone w niej ostrze jest oryginalne. Niby czyste, a tak naprawdę zbrukane krwią.


 


Twierdzę zwiedza się bez przewodnika, samemu albo w towarzystwie audioprzewodnika, z którego tym razem nie skorzystaliśmy. Nawet i bez tego wynalazku zwiedzanie nie stwarza problemów– wytyczono specjalną trasę oznaczoną kilkunastoma punktami. Poszczególne pomieszczenia zawierają informacje, ale oczywiście uprzednie zapoznanie się z historią zamku jest jak najbardziej wskazane, bo dzięki temu możemy tylko bardziej skorzystać z wizyty w Gravensteen. Dużym plusem twierdzy jest możliwość dotarcia na sam szczyt i podziwiania panoramy miasta.