niedziela, 17 listopada 2013

"Adwokat" się nie broni, czyli wrażenia po seansie "The Counsellor"

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.

Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.



Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.

Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.

Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.

Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.

Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.

Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.

Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.

Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.

Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.

Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.