Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże Narodzenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże Narodzenie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 grudnia 2022

Ho, ho, ho, Merry Christmas!


Bałam się, że już nie uda mi się zajrzeć na bloga i napisać Wam tu kilka słów z okazji świąt, ale na szczęście się myliłam. Nareszcie mogę cieszyć się w pełni zasłużoną przerwą, i spokojnie usiąść przed komputerem z kubkiem kawy i herbaty (nie będę sobie przecież żałować!).

Wczorajszy dzień był bowiem niczym mokry sen zatwardziałego mizogina - spędziłam w kuchni prawie cały piątek, wyrabiając kilometry między zlewem, stołem i kuchenką, lepiąc świąteczne pierogi, robiąc sałatki, krokiety, zupę grzybową, rybę po grecku i bigos (przy tym ostatnim na szczęście już dołączył do mnie Połówek, bo skończył pracę).

Tu muszę zaznaczyć - jako że czytają mnie różne przypadkowe osoby - że zrobiłam to na własne życzenie, nie zaś pod wpływem chłostania batem jakiejś szowinistycznej świni trzymającej w jednej ręce bicz, a w drugiej znak "baby do garów!". Bóg mi świadkiem, nie miałam też noża na szyi ani pistoletu przy skroni.

Zrobiłam, bo chciałam. Taki miałam kaprys. W Irlandii mamy co prawda zatrzęsienie tak zwanych "polskich sklepów", i nie ma żadnych problemów, by kupić sobie gotowe dania wigilijne, skusiłam się jedynie na barszcz czerwony  i uszka (bo są mikroskopijne, przez co nie cierpię się w nich babrać, te sklepowe zaś są całkiem smaczne). Rybę i resztę świątecznych przysmaków chciałam mieć domowej roboty. Tak jak zawsze było w moim rodzinnym domu.

To chyba w ramach rekompensaty za zeszłoroczne kijowe święta Bożego Narodzenia, które z przyczyn zupełnie niezależnych ode mnie, okazały się smutniejsze niżbym chciała. Zdecydowanie nie takie, jak sobie wymarzyłam.

W tym roku więc chciałam, aby było "idealnie". A przynajmniej inaczej - przede wszystkim bardziej wesoło i nastrojowo. Wymyśliłam więc (a myślenie nie jest moją najmocniejsza stroną), że w tym roku chcę mieć kolorową choinkę, a w zasadzie to lampki na niej. Wkrótce potem w salonie pojawiła się - jak co roku - dwumetrowa jodła szlachetna od naszego sprawdzonego sprzedawcy: piękna, pachnąca i rozłożysta. Jakiś tydzień później zawisło na niej 1000 jarmarcznych LED-owych światełek, a kolejne siedem dni później dołączyły do nich bombki: od srebrnych, przez złote, czerwone, na różowych kończąc. 


Rano, kiedy wstałam i zeszłam do salonu, aby popatrzeć na to "dzieło" sztuki, o mało co nie padłam z wrażenia (tego negatywnego niestety):

JEZUS! MARIA! Wieś tańczy i śpiewa! Ale wiocha! Ale kicz! Co robić?! CO ROBIĆ?! Podrzucić komuś, żeby sobie postawił koło krasnala ogrodowego? Rozebrać (zanim ktokolwiek zobaczy i pomyśli, że ukradłam ją z remizy) i ubrać na nowo? Ale to tysiąc światełek i kilkadziesiąt bombek! (Na to jestem zbyt leniwa). Nie chce mi się!

Szybko ściągnęłam z niej kilka różowych bombek (żeby nie wyglądała jak rekwizyt na paradę równości), dołożyłam więcej czerwonych i złocistych, a potem oddychając nieco z ulgą, sprawnie wycofałam się rakiem, żeby moja przaśna choinka dłużej nie patrzyła na mnie z wyrzutem.

W głowie, w której nadal huczało mi od tysiąca myśli na minutę, powoli kiełkował jeden sensowny pomysł. A im dłużej patrzyłam w kuchenny róg, tym moja koncepcja przybierała wyraźniejsze kształty. 

Ten kuchenny róg miał być bowiem moim ratunkiem. To w nim miała pojawić się druga choinka - tym razem z KLASĄ. Bez żadnej ekstrawagancji: prosta i klasyczna. Taka, której nie powstydziłaby się zawsze schludna i elegancka Jackie Kennedy.

Los nam sprzyjał (najwyraźniej on też już nie mógł patrzeć na naszą wieśniacką choinkę), bo kiedy ponownie pojawiliśmy się u naszego sprzedawcy świątecznych drzewek, ten z jakiegoś (do dzisiaj nieznanego) powodu ewidentnie chciał nam sprzedać jeden konkretny egzemplarz, który wstępnie wycenił na 60 euro (tyle co poprzednią).

Kiedy jednak nie spotkał się z naszym entuzjazmem, wkrótce sam zaproponował 55€, mimo że przy poprzedniej (też dwumetrowej i rozłożystej jodle szlachetnej) nie był skory do obniżki ceny. Niedługo później zaś stwierdził z pełnym przekonaniem, że za jedyne 50€ może być nasza. W przeciągu zaledwie kilku minut zszedł z ceny o 10€. Jestem pewna, że gdybyśmy się nie zgodzili na to 50, to za dziesięć minut prosiłby nas na kolanach i nawet oferował dopłatę!

Uff, święta uratowane! Choinka numer dwa stanęła w kuchni, mocno zaznaczając swoją obecność aromatem lasu i żywicy. Co najważniejsze - można patrzeć na nią do woli, nawet godzinę, i nie dostanie się od niej oczopląsu!

Kończąc tę "fascynującą" i przydługawą historię, życzę Wam wspaniałych, zdrowych i szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia. Niech będą takie, jakie lubicie: białe jak ośnieżone górskie szczyty, albo zielone jak Irlandia. Ciche i spokojne jak mysz pod miotłą, albo głośne, tłoczne i gwarne jak świąteczny jarmark. 


No i żebyście dostali lepsze prezenty od moich kotów (bo te chyba niezbyt były grzeczne, skoro święty Mikołaj sprezentował im kolejnego czworonożnego kolegę, na którego na razie podejrzliwie łypią okiem, na mnie zaś patrzą z ewidentnym wyrzutem w oczach - "za jakie grzechy?!".

Prawda jest jednak taka, że nic nie przeskrobały. Mały po prostu jest przesympatyczną znajdą-kuternogą, która albo sama się zgubiła, albo została bezwzględnie pozbawiona domu, przez co całe mroźne/deszczowe dni i noce spędzała na zewnątrz, leżąc skulona w ziemi. Wzięłam go do domu, bo jego noga ewidentnie wymaga interwencji weterynaryjnej (nie jest to niestety tylko skaleczenie/stłuczenie), a być może nawet operacji w celu jej naprawienia, ale tego dowiemy się już w nowym roku po prześwietleniu. Na razie mały został odrobaczony i grzecznie przyjmuje tabletki przeciwbólowe + lekarstwo na powiększone węzły chłonne. Apetyt ma aż za duży, a swoimi pokładami energii mógłby spokojnie obdarować ze dwa inne koty! Bryka po całym domu i cieszy się jak małpa na plantacji bananów.

Gdyby komuś chodziło teraz po głowie natarczywe pytanie: "ale po co?"/"dlaczego?". No cóż - jest takie piękne stwierdzenie: "miej serce i patrzaj w serce". Mam nadzieję, że nie muszę tłumaczyć go żadnemu przykładnemu katolikowi. A tym, którzy nie wiedzą, co oznacza, podpowiem jedynie, że nie wypowiedział go Zbigniew Religa do żadnego ze swoich kardiochirurgów. 


Wesołych świąt, kochani!

sobota, 4 stycznia 2014

Nothing Lasts Forever

Ach, co to były za święta! Żal, że trwały tak krótko i że od następnych dzieli mnie kolejne kilkanaście miesięcy. Minione Boże Narodzenie dobitnie przypomniało mi, za co uwielbiam te święta. Za niepowtarzalną atmosferę, za to coś w powietrzu, co sprawia, że choć przez te kilka grudniowych tygodni łudzę się, że ludzie nie są wcale tacy źli, a świat taki okrutny, jak mogłoby się wydawać.


Uwielbiałam je dawno temu, kiedy spędzałam je w polskim domu i kiedy były zazwyczaj białe, pozbawione prezentów, za to zawsze wypełnione aromatycznymi zapachami dobiegającymi z kuchni. Uwielbiam je nadal, choć najczęściej są zielone, bo przecież taka jest moja nowa "ojczyzna", Irlandia. Mimo tego, że za większość przygotowań do nich to ja jestem odpowiedzialna. Kocham je za to, że zazwyczaj są wymarzone: spędzone tylko wśród tych, których naprawdę szanuję i cenię. Za to, że nie ma w nich obłudy, działań pod publikę, spięć, nerwowej atmosfery i robienia tego, czego się nie lubi. I to jest właśnie moja recepta na święta idealne: otaczanie się tylko tymi, których się kocha, robienie tylko tego, co się lubi.

Robiłam zatem to, co chciałam i co sprawiało mi przyjemność, nawet jeśli nie było to najmądrzejszym posunięciem z punktu widzenia mojego organizmu. Spędzanie nocy na robieniu różnych ciekawych rzeczy i chodzenie spać nad ranem to moje guilty pleasures, na które z niebywałą radością pozwalam sobie zawsze wtedy, kiedy jestem wolna od pracy.

Przy okazji po raz kolejny przekonałam się, że czasami do pełni szczęścia – zwłaszcza wtedy, gdy za oknem wiatr żałośnie zawodzi, lub wszystko szaleńczo chłosta niemalże z siłą huraganu - wystarczy dach nad głową, dobra książka, filiżanka smacznej kawy, dziecko w ramionach, mięciutka sierść mruczącego kota i ciepły koc.

Bez rodziny jesteśmy tylko smutnymi bytami pozbawionymi korzeni i przeszłości. Potwornie samotnymi w dodatku. Nigdy nie zamieniłabym się z Nieśmiertelnym na jego nigdy niekończący się żywot. Nie przehandlowałabym swojej marnej, ściśle określonej egzystencji. Nie chciałabym dożyć dnia, w którym obudziłabym się i z przerażeniem stwierdziłabym, że jestem na tym świecie sama – beż żadnej bliskiej mi duszy, z którą łączą mnie wspólne geny i ta sama krew.

To, co piękne, zawsze się kiedyś kończy. Nawet w niektórych bajkach. Dlatego po tygodniowym nurzaniu się w błogim lenistwie, trzeba było wziąć się w garść i stawić czoło szarej rzeczywistości. Wiem, że do realizacji moich planów będę potrzebować mnóstwo konsekwencji i woli walki, ale nie poddaję się. Wykonuję wojenną hakę i stawiam się na placu boju. Dopóki będę walczyć, na pewno nie przegram.

piątek, 28 grudnia 2012

Jasełkowe perypetie

- Nasze przedstawienie nie zaczyna się o 19:00 tylko o 18:30 – rzekł mój znajomy sześcioletni Irlandczyk, dumny przedstawiciel Senior Infants.


- Seriously?! Ale nie próbujesz mnie zrobić w konia, co? – odpowiedziałam powątpiewając i nie bardzo rozumiejąc, dlaczego nagle – na dzień przed występem - szkoła miałaby przesunąć godzinę występu dzieci w szkolnych jasełkach.


- Nie kłamię – zarzekał się mały. Jak nie wierzysz, to popatrz do mojego dzienniczka, tam mam zapisane.


- Dobra, pokaż.


Patrzę i odczytać nie mogę, bo mały zdaje się zdradzać nadzwyczajne predyspozycje do pracy w konspiracji. Widzę przed nim świetlaną przyszłość jako agenta do kodowania wiadomości – odszyfrowanie tego co nabazgrał graniczy z cudem. I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli znalezienie świętego Graala albo Bursztynowej Komnaty nie wydaje się być łatwiejszym zadaniem.


Kłamał. Po skonsultowaniu wpisu z jego autorem, okazało się, że jasełka faktycznie zaczynają się wcześniej. Ale nie o 18:30 tylko kwadrans po szóstej.


- Bez sensu, wiesz? To w takiej sytuacji nie mogę Ci obiecać, że się pojawimy na Twoim występie. Połówek kończy pracę dopiero o 18:00, zanim dotrze do domu...


- Nasza grupa ma występować jako pierwsza.


- A to tym bardziej źle się składa. No nic. Zadzwonię do Połówka i mu przekażę.


***


Szczęśliwym trafem Połówek urwał się z pracy nieco wcześniej i już jakieś pięć po szóstej jechaliśmy do lokalnego GAA Centre, gdzie miały się odbyć długo wyczekiwane jasełka. Dość przestronna sala zapełniona była dopiero w 1/3. Omijając krzesełka z adnotacją reserved wyszukaliśmy przyzwoite miejsca dla siebie i rozpostarliśmy się wygodnie, od czasu do czasu zapuszczając żurawia na prawo i lewo w celu wyłapania twarzy znajomych i ich dzieci.


Nie zdziwiłam się, kiedy zegarek wskazał 18:15, a sala nadal nie była zapełniona. Nie wspominając o występie, który miał się przecież właśnie zacząć. So typical!


Piętnaście minut później nadal było gwarno jak w ulu. Znajomi dotarli, ale przedstawienie nadal się nie zaczęło. I, co gorsza, nic nie wskazywało na to, że się wkrótce zacznie.


Światełko w tunelu pojawiło się gdzieś w okolicach 18:40, kiedy do mikrofonu dobrał się dyrektor szkoły i oznajmił, że to już tuż, tuż, tylko oczekujemy jeszcze przybycia najważniejszej osoby. Dobra, poczekałam pół godziny, to zaczekam jeszcze parę minut – pomyślałam.


W efekcie o 19:00 na scenie wreszcie zaczęło się coś dziać. Pojawiła się pierwsza, najmłodsza grupa i od tego momentu czas zaczął płynąć przyjemnie i dość szybko. Już po kilku minutach śledzenia zachowania dzieci, można było wyłowić pierwsze talenty aktorskie. Z przykrością stwierdziłam, że mój znajomy zdecydowanie bardziej wpisuje się w grupę statystów niż showmenów. Choć wielokrotnie przerabialiśmy wspólnie cały scenariusz przedstawienia, a mały znał go na pamięć, na scenie – nie wiedzieć czemu – praktycznie milczał. Gdyby jakimś cudem zniknął wtedy ze sceny, chyba nikt poza naszą gromadką nie odnotowałby jego tajemniczej nieobecności. To też po części wyjaśniało, dlaczego nauczycielka nie obsadziła go w jednej z głównych ról i nie dała żadnej solowej kwestii mówionej.


Co nie zmienia faktu, że i tak wpatrywaliśmy się w niego z wielkim uśmiechem na twarzy i komentowaliśmy co zabawniejszą mimikę lub ruchy ciała. Ale to i tak było niczym w porównaniu z rozentuzjazmowaną mamuśką i jej siostrą z sąsiedniego rzędu. Od razu było widać, że kobieta stawia swoją pociechę na piedestale tak wysokim, że dziecko musi mieć głowę w chmurach. Bowiem w czasie występu drugiej, starszej grupy, wydawało się, że krzesło mamuśki wyścielone jest gwoździami. Kobieta nieustannie podrywała się z miejsca, machała w ciemności do swojej pociechy – która w żadnym razie widzieć jej nie mogła – a dla uskutecznienia swego działania dodawała efekty dźwiękowe i wymachiwała włączonym iPhonem. Świecącym ekranem w stronę sceny.


Po nieco słabszym i mniej interesującym dla mnie wystepie drugiej grupy nastała przerwa. I jasność. Światła wyznaczyły Połówkowi zbawienną drogę do toalety, a dyrektor szkoły gorąco zaczął namawiać do wzięcia udziału w loterii. Nagrody ulokowano na samym początku sali, a co bardziej sceptyczni pofatygowali się, by ocenić, czy warto pozbyć się z portfela kilku euro na los.


Panie hostessy zgrabnie lawirowały wśród tłumu, sprzedając jeden ‘pasek’ złożony z kilku numerków za 5 euro, a trzy za 10. Pech chciał, że Połówek udał się do WC w towarzystwie portfela, co przysporzyło mi nieco zgryzoty, bo zapragnęłam zmierzyć się z fortuną i nabyć loteryjne bileciki, a żadną gotówką nie dysponowałam. Przezornie zadbałam jednak o to, by przed wyjściem z domu zabrał jakieś drobne. Tak na wszelki wypadek. Na loterię na przykład.


Przed trzecim, najdłuższym występem, mieliśmy już w garści trzy paski z loteryjnymi numerkami i byliśmy o krok od przekonania się, czy zrobiliśmy dobry użytek z 10 euro. Przedstawienie - choć pomysłowe, zabawne i świetnie zagrane -  było nieco przydługie. Choć wcale nie byłam przekonana, czy to czasem trudy dnia nie dają mi się we znaki.


Jasełka zamknął skecz w wykonaniu jednego z uczniów i dyrektora. I właśnie to – jak potem słusznie zauważył Połówek – pokazało, jak wiele luzu i dystansu do siebie mają Irlandczycy. Pokrótce wyglądało to tak: dyrektor pytał, chłopiec udzielał błyskotliwych i żartobliwych odpowiedzi. Mała próbka:


Jak nazywa się osoba, która mówi mimo tego, że wszyscy stracili zainteresowanie i nikt jej nie słucha? – Nauczyciel - odparł chłopiec błyskając zębami w szerokim uśmiechu.


A wyjaśnisz mi coś, Brian? - zapytał dyrektor. Wszedłem do waszej klasy i powiedziałem, żeby wszyscy głupi wstali, kiedy zamknę oczy. Jak je otworzyłem, stałeś tylko Ty. Dlaczego? - Bo nie chciałem, żeby Pan był jedynym stojącym – odparł chłopiec.


To tylko maleńki fragment wymiany zdań między tą dwójką. Było dużo śmiechu i zabawy, a widownia nagrodziła duet gromkimi brawami.


Przedstawienie niespodziewanie dostarczyło nam wielu pozytywnych emocji i choć trwało zdecydowanie dłużej niż się spodziewaliśmy, przez co do domu wróciliśmy dopiero wpół do dziesiątej, nie żałowaliśmy czasu, który bezpowrotnie minął. Tym bardziej, że zgarnęliśmy jedną z nagród, co okazało się być naprawdę ewenementem godnym odnotowania. Wszak ja niczego w życiu nigdy nie wygrałam. A tu konkurencja była spora – bileciki loteryjne kupował niemalże każdy z kilkusetosobowej publiczności. Jak stwierdziła siedząca obok znajoma lustrując naszą nagrodę – była warta więcej niż 10 euro. Nasze szczęście było tym większe, że nasz kupon wylosowano na samym początku, dzięki czemu mieliśmy z czego wybierać, jako że nagrody były rozdawane na zasadzie „zwycięzca bierze to, co mu się podoba”.



Irlandczycy pokazali, że umieją się bawić. Szkoda tylko, że chcąc punktualnie rozpocząć jakiś występ, trzeba ich zacząć gromadzić już 45 minut przed czasem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Niewolnica tradycji


Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym i niewinnym dzieckiem, nieświadomie zaszczepiono mi sympatię do Bożego Narodzenia. Bo tak się składa, że mój rodzinny dom zawsze wypełniony był świątecznymi zapachami, jako że moja Mama – jak przystało na strażniczkę domowego ogniska – zawsze dbała o to, by na naszym świątecznym stole gościły ulubione przysmaki całej rodziny. Koniecznie domowej roboty. Uwielbiałam ten widok Mamy krzątającej się po kuchni, choć wtedy tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile trudu, wysiłku i czasu wymagają te wszystkie przygotowania.


Było najprawdziwsze sianko ze stajni dziadka, miejsce dla niezapowiedzianego gościa, były opłatki dla nas i dla naszych czworonogów. Nie było za to prezentów pod choinką, bo przecież tak naprawdę to nie o nie chodzi w tych świętach, prawda? Było kameralnie, skromnie, ale mimo to uroczo i nastrojowo. Magicznie. Nigdy nie czułam się poszkodowana z tego powodu, że w moim rodzinnym domu nie było wigilijnej tradycji obdarowywania się prezentami. Nie byłam biednym dzieckiem. Dla mnie były i są nimi dzieci, które dostają mnóstwo prezentów, ale nic poza tym – żadnego uczucia, żadnej troski.


Uwielbiałam nocne wyprawy na Pasterkę, kiedy pod butami trzeszczał śnieg, a w nos kąsał mróz. Bardzo lubiłam ten moment, kiedy kościół wypełniał się dźwiękami moich ulubionych kolęd. Miało się wtedy wrażenie – jak to fajnie ujął znajomy blogowy – że świątynia „za chwilę uniesie się w powietrze i poszybuje do nieba”. Nawet wspólne oglądanie ‘Kevina samego w domu’ miało swój urok. Uwielbiałam to wszystko i nadal uwielbiam.


Na dobrą sprawę to mogłabym sobie darować te wszystkie przygotowania świąteczne. Rozłożyć się wygodnie na kanapie i cieszyć się tym, jak mi dobrze, bo do końca roku mam wolne i wreszcie czas na odpoczynek. Ale nie chcę i chyba też nie potrafię. Bo jeśli chociaż raz odkryło się magię prawdziwych świąt, poznało ich urok, to już zawsze będzie się dążyło do tego, by tę niepowtarzalną atmosferę odtworzyć.


Dlatego sprzątałam, z przyjemnością wybierałam upominki dla bliskich, gotowałam i piekłam. Dlatego wczoraj zamiast bezczynności wybraliśmy spowiedź, rozwożenie prezentów i kilkugodzinne urzędowanie w kuchni. Połączenie mocy dało ogrom satysfakcji i apetyczne rezultaty: mamy sernik, bigos, pierniki, kruche ciastka, barszcz czerwony z uszkami, rybę po grecku, sałatki śledziowe. I zupę grzybową z najprawdziwszymi, nieziemsko aromatycznymi grzybami. Prosto z polskich lasów.


No i potwierdziło się, że Wigilia to dzień cudów: dotarły długo wyczekiwane przesyłki z Polski, a i moja szczęśliwie wylądowała dziś w rękach adresata. Dobra rada na przyszłość: nie wysyłajcie bliskim za granicą cięższych przesyłek za pomocą poczty polskiej. Kurier jest znacznie bardziej efektywny. I często tańszy.


Dziś prawie nic więcej mi nie potrzeba do szczęścia. Prawie, bo do pełni ideału brakuje mi tylko śniegu. Niestety wokół mnie tylko zieleń, a słońce od samego rana intensywnie rozświetlało mi kuchnię. Zdaje się, że po mroźnym początku grudnia zima się dezaktywowała. Miło by było, gdybym jutro wstała z łóżka - i patrząc przez okno – rzekła: ‘biało mi!’. Zielono jest mi już od dawna.


Niech te święta będą dla Was naprawdę przyjemnym czasem. Niech będą spędzone w zdrowiu, pogodnej atmosferze, szczęściu i radości. Życzę Wam beztroski, dużo śmiechu, wybornego towarzystwa i głębokich przeżyć duchowych, bo to one powinny być istotą Bożego Narodzenia. Bądźcie szczęśliwi i nie zapomnijcie uszczęśliwiać innych. A jeśli jeszcze nie zdołaliście odkryć magii Bożego Narodzenia, to życzę Wam, by kiedyś nadszedł taki dzień, kiedy tego dokonacie. Spełnienia marzeń i dużo dobra w nadchodzącym roku.


No i oczywiście do zobaczenia na moim blogu! :)

sobota, 24 grudnia 2011

Magicznych Świąt!





W pierwszym tomie swojego obszernego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcel Proust umieścił scenę spożywania magdalenki przez głównego bohatera. Scena z pozoru błaha, jednak kryje się za nią coś więcej. Smak magdalenki sprawia, że w Marcelu budzi się wspomnienie z dzieciństwa, a on sam zostaje na chwilę do niego przeniesiony.


Proust nigdy nie podbił mojego serca i czytanie czegokolwiek jego autorstwa jest dla mnie tym, czym czytanie Szekspira w oryginale: nudziarstwem i męczarnią. Doskonale jednak rozumiem bohatera powieści Prousta. Dla mnie rolę magdalenki zawsze pełnią święta Bożego Narodzenia. Od najmłodszych lat je uwielbiałam. Odkąd pamiętam, zawsze nie mogłam się ich doczekać. Nigdy z tego nie wyrosłam. I jest mi z tym naprawdę dobrze.


Boże Narodzenie jest dla mnie synonimem magii – wyjątkowym okresem, z którym wiążą się przemiłe wspomnienia: oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, trzeszczący śnieg pod moimi stopami, kiedy późnym wieczorem szłam na pasterkę, zapach ciast domowej roboty i woń przeróżnych innych smakołyków. Było coś magicznego w tym łamaniu się opłatkiem, wspólnym spożywaniu kolacji wigilijnej, modlitwie i śpiewaniu kolęd – coś, do czego chce się wracać i o czym nigdy nie chce się zapomnieć.


Przyjemnie wracało się z kościoła w mroźny grudniowy wieczór, wiedząc, że to światełko oddalone o kilkaset metrów to mój dom, gdzie czeka na mnie ciepłe łóżko i dach nad głową. Fajnie było wiedzieć, że najbliższe kilka dni spędzę w beztroskiej atmosferze: będę mogła tarzać się w śniegu z rodzeństwem, oglądać świąteczne filmy, czytać okryta pierzyną i oparta plecami o kaloryfer.


Takie wspomnienia chce się samolubnie zatrzymać na zawsze. Dlatego znów siedzę w domu odpowiednio udekorowanym i pachnącym jabłkami z cynamonem. W piekarniku jest makowiec, w lodówce sałatka śledziowa i bigos. Są kartki od bliskich i upominki pod choinką. Późnym wieczorem, jak za starych dawnych lat, udam się na pasterkę, by dać otulić się magii. I naprawdę nie jest istotne, że będzie to msza po angielsku, a znak pokoju będę otrzymywać z rąk uśmiechniętych Irlandczyków – w tym wypadku magia świąt nie zna granic.


Nie powtórzę słów znanej piosenki „I wish it could be Christmas every day”, bo zwyczajnie nie chciałabym, by święta były każdego dnia. Straciłyby swoją magię. Przytoczę za to jedno z wielu pięknych irlandzkich błogosławieństw:


May you always be blessed


With walls for the wind


A roof for the rain


A warm cup of tea by the fire


Laughter to cheer you


Those you love near you


And all that your


Heart might desire




Życzę Wam, byście zawsze mieli schronienie przed wiatrem i deszczem, pomocną dłoń i słowa otuchy, zawsze wtedy, kiedy tego potrzebujecie, nieograniczoną ilość powodów do śmiechu i radości. Życzę Wam, aby w te święta ktoś o Was pamiętał. I Wy też pamiętajcie o innych, bo chyba nie ma piękniejszej zapłaty za pamięć niż łzy wzruszenia i szczery uśmiech.


Podróżujcie bezpiecznie, cieszcie się świąteczną atmosferą i pamiętajcie, że czasami lepiej jest ugryźć się w język niż potem żałować, że się powiedziało o jedno słowo za dużo. Są też takie słowa, które zapewne większość z nas powinna wymawiać dużo częściej. O tym też pamiętajcie, bo być może po raz ostatni będziecie spożywać kolację wigilijną w takim, a nie innym gronie. I być może więcej już nie będziecie mieć okazji, by skierować te słowa do tej konkretnej osoby. A to później boli.


Dziękuję przy okazji, że jesteście. I za te wszystkie ciepłe słowa, które od Was dostałam w grudniu. Za wszystkie sympatyczne wpisy do księgi gości, za maile, komentarze i Wasze kartki naprawdę dziękuję – to najlepszy upominek, jaki mogłam od Was dostać.