Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edward I. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edward I. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 lipca 2018

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Beaumaris. Z motyką na słońce



Ostatni z walijskich zamków genialnego architekta francuskiego pochodzenia, Jamesa z Saint George, był dla mnie tym pierwszym. To właśnie od niego rozpoczęłam zapoznawanie się ze słynnymi zamkami króla Edwarda I wchodzącymi w skład jego "żelaznego pierścienia". 




Chodzą słuchy, że Beaumaris, ten łabędzi śpiew francuskiego architekta, był jego najdoskonalszym dziełem. Ostatnim, a co za tym idzie, ulepszonym, wypieszczonym i mocno dopracowanym. Bo widzisz, 10 kwietnia 1295 roku król Edward I Długonogi, pieszczotliwie zwany także "Młotem na Szkotów" [to właśnie przeciwko niemu walczył bohater narodowy Szkocji - William Wallace, którego zapewne znasz jako "Bravehearta"] dał swojemu wybitnemu architektowi nie tylko sakiewkę z zawrotną zawartością 60 szylingów [małej fortuny jak na ówczesne czasy],  ale przede wszystkim ogromne pole do popisu. Dosłownie i w przenośni. No, powiedzmy. 




"Pole" było płaskie niczym chłopięca klatka piersiowa i znajdowało się na wschodnim krańcu uroczej walijskiej wyspy Anglesey. Był tylko jeden mały, maluteńki problem - Długonogiego już ktoś uprzedził. Teren był już zabudowany. Co prawda nie był to zamek, tylko zwykłe miasteczko Llanfaes - nic, z czym król nie mógłby sobie poradzić. Przecież on był w stanie góry przenosić! Zatem przeniesienie mieszkańców Llanfaes w inne strony okazało się dla niego tym, czym dla Pudziana musi być podrzucenie dwulitrowej butelki wody. I w takich okolicznościach zaczęło się rodzić "dziecko" francuskiego architekta, zamek Beaumaris, którego nazwa ma pochodzić od "pięknych mokradeł" bądź też "pięknych mórz". 





Jakaż to musiała być ulga dla Jamesa, jakież pole do popisu - wreszcie płaski, naleśnikowaty teren: zero upierdliwych pagórków i złośliwych klifów, zero nierównych nawierzchni. Jakaż miła odmiana na przykład po zamku Harlech wybudowanym kilkanaście lat wcześniej. Nic tylko zacierać ręce i brać się do roboty. 




James zainspirował się zatem swoją wcześniejszą mistrzowską robotą i stworzył najdoskonalszy ze swoich zamków. Tu nawet prozaiczny wychodek nie był zwykłą toaletą, lecz Hiltonem wśród latryn: innowacyjnym, "klimatyzowanym", z drzwiczkami dla osłonięcia intymnych części ciała i zachowania prywatności. Gdyby James dożył naszych czasów, dostałby za swoje - trzydzieści dwa! - zamkowe wychodki certyfikat ze znakiem Q i uścisk dłoni prezesa. 




Te 60 szylingów otrzymane przez Jamesa w kwietniu 1295 roku, to był tylko początek wydatków. Kolejne miesiące przyniosły kolejne wydatki i wkrótce król Edward I stał się uboższy o kwotę, która w naszych realiach wyniosłaby około czterech milionów funtów. Rekordowa suma wydana w rekordowo krótkim czasie. Nic zatem dziwnego, że wkrótce królewski skarbiec opustoszał, bo Długonogi zwyczajnie wyprztykał się z kasy. 




Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że pomimo fortuny wydanej na zamek, pomimo 3 500 robotników pracujących przy twierdzy w szczytowej fazie budowy i 35 lat prac nad zamkiem, Beaumaris nie został ukończony. Intensywna faza konstrukcji trwała tylko trzy lata, bo na tyle pozwoliły fundusze. Żadna z wież ani żadna z bram wjazdowych nie osiągnęły zaplanowanej wysokości. Wprawne oko jest w stanie dostrzec tutaj horyzontalną linię, stanowiącą granicę między pierwszą a drugą fazą budowy. Ambitny plan Edwarda I okazał się zbyt ambitny. Ale to i tak wystarczyło, by zamek trafił na listę UNESCO. 




Niedokończony, a mimo to imponujący i piękny. Godny zachwytu nad geniuszem Jamesa, tego militarnego architekta specjalnie sprowadzonego tu z kontynentu, który nie bał się myśleć nieszablonowo i sięgać po nowe rozwiązania jak na przykład ukośne, spiralne rusztowania potrzebne do wybudowania wież. A tych w zamku Beaumaris nie brakuje. 




Szesnaście flankowanych wież stanowi nie tylko estetyczny element tej symetrycznej warowni, lecz przede wszystkim było częścią zabójczego systemu obronnego. Sam tylko mur zewnętrzny zawierał jakieś 300 pozycji strzeleckich dla łuczników, a oprócz tego były przecież inne, tradycyjne zabezpieczenia przed atakiem: opuszczane wrota, trebusze, mordercze dziury...  Żeby dostać się na dziedziniec Beaumaris trzeba było pokonać szereg trudności na tym ekstremalnym torze przeszkód. To był taki średniowieczny odpowiednik naszego "Wipeouta". Najeźdźca nie mógł stracić czujności ani na minutę, bo to mogło skończyć się stratą życia.  




Wierz mi, tutaj pomyślano o wszystkim. Dlatego zamek był w posiadaniu własnego doku, do którego to spokojnie mogły przybywać statki z zaopatrzeniem. Był w tym celu nawet specjalny otwór w murze umożliwiający sprawny transport i rozładunek towaru bezpośrednio na terenie zamku.  




Wszystko mi się tu podobało. Ten pierwszy zachwyt, który dopadł mnie zaraz po opuszczeniu auta, które to swoją drogą zostawiliśmy na parkingu  na... trawie, naprzeciwko zamku, pozostał ze mną do samego końca. Powiedziałabym nawet, że stopniowo wzrastał. Nie sposób było nie zachwycić się tym kasztanowcem rosnącym tuż przy bramie wejściowej, zamkiem przeglądającym się w spokojnych wodach fosy, imponującymi widokami Snowdonii rozpościerającymi się ze szczytu murów obronnych, a nawet najzwyklejszym, ale jakże sielskim widokiem krów wygrzewających się w słońcu i pasących na intensywnie zielonych pastwiskach. Bajka, mówię Ci, to była bajka.