Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróże po Szwajcarii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróże po Szwajcarii. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 stycznia 2014

Szwajcaria, odcinek 8: Berno w drugiej odsłonie


Za połowę atrakcyjności Berna odpowiada w moim odczuciu urocza lokalizacja. Stolica Szwajcarii znalazła się na liście dziedzictwa kulturalnego UNESCO dzięki urodzie zabytkowej zabudowy. Budynki w centrum w istocie warte są czegoś więcej niż pojedyncze i szybkie spojrzenie, ale mnie największą przyjemność sprawiało spoglądanie na przepływającą przez miasto, wcale nie leniwą, rzekę Aare. Urzekł mnie jej niesamowity odcień turkusu.




Rzeka wspaniale komponowała się z górującymi nad nią mostami i niewątpliwie wydobywała urodę starej zabudowy miasta. Właśnie to: architektura w połączeniu z naturalnym pięknem miasta było według mnie kluczem do sukcesu Berna. Gdyby nie położenie nad rzeką, miasto nie zrobiłoby na mnie większego wrażenia. Dużo bardziej klimatyczne i urocze wydały mi się znacznie mniejsze szwajcarskie miasteczka, których architektura bardziej do mnie przemawiała.




Berno zostało założone na wąskim cyplu skalnym obmywanym przez Aare. Rzecz miała miejsce w XII wieku, a założyciela - niejakiego księcia Bertholda V von Zähringena – skusiły wspaniałe właściwości obronne, jakie oferowała właśnie taka lokalizacja. Z osobą księcia związany jest także symbol miasta - niedźwiedź brunatny. Jak głosi legenda: po założeniu miasta książę postanowił zrelaksować się na polowaniu w pobliskich lasach. Pierwszy upolowany przez niego zwierz miał dać imię świeżo powstałemu miastu. Pech padł na niedźwiedzia brunatnego. Miś stracił życie, ale na jego wizerunek pod przeróżnymi postaciami dość często można natrafić w czasie zwiedzania.




O ile mogłam sobie odpuścić zwiedzanie muzeów i wszystkich możliwych zabytków, o tyle nie mogłam zakończyć wizyty w Bernie bez zaglądnięcia do niedźwiedzich jam. To miał być mój żelazny punkt programu, który jak pokazał czas, okazał się jednym z najprzyjemniejszych wspomnień berneńskich.



Bärengraben, gdzie można podziwiać wspomniane niedźwiedzie, absolutnie nie jest czymś na kształt ZOO. Jest za to bardzo popularną atrakcją Berna, gdzie tłumami zmierzają turyści. Jakoś tak naturalnie przyjęłam, że skoro miejsce jest owiane sławą i licznie odwiedzane przez wszystkich zwiedzających, to wstęp do niego na pewno jest płatny. Zatem opuszczając ścisłe centrum i przemierzając dziewiętnastowieczny most Nydeggbrücke zaczęłam przygotowywać sakiewkę ze szwajcarskimi frankami.




Nim się obejrzałam, wspomniane przeze mnie wcześniej opustoszałe miasto zaczęło wypełniać się turystami, którzy tak jak ja, chętnie przystawali na moście. Nie tylko po to, by popatrzeć na rzędy domów stromo opadające do rzeki. Most w istocie stanowi dobry punkt obserwacyjny życia niedźwiedzi, ale bez wątpienia nie zastąpi bliższego przyjrzenia się tym potężnym zwierzętom. A tego można dokonać tylko poprzez zejście długim sznurem schodów aż do samej rzeki Aare. Budynek znajdujący się nad wybiegiem niedźwiedzi zawiera m.in. sklepik z pamiątkami, restauracje i toalety. Niekoniecznie trzeba do niego zaglądać, bo wizyta u niedźwiedzi jest darmowa.




Pomimo tego, że moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy licznych niedźwiadków, a rzeczywistość – jak to zwykle bywa – okazała się dużo skromniejsza, wizytę w  Bärengraben, jamach goszczących w momencie mojej wizyty tylko cztery misie, zdecydowanie uważam za udaną. Niedźwiedzie mają do swojej dyspozycji całkiem duży teren, a nawet prywatne kąpielisko, od którego turyści powinni trzymać się z daleka. Dla własnego bezpieczeństwa. Wszystkożerne niedźwiedzie nie są bowiem maskotkami i choć może przypominają słodziutkiego, nieco przerośniętego włochatego pieska, absolutnie nie są potulne. To indywidualiści i samotnicy, wyjątkowo niewybredni pod względem pokarmu. Jeśli w ich menu znajdują się smakołyki, jest cudownie. Ale kiedy rarytasów nie ma, niedźwiedź może zadowolić się byle czym. Także człowiekiem. Dokarmianie i wciskanie rąk tam, gdzie misie zimują, nie jest zalecane, jeśli nikt nie ma w planach wystąpienia o rentę inwalidzką.




Nie ma zresztą potrzeby dokarmiania misiów. Nie wyglądają na niedożywione, a poza tym we wspomnianym kąpielisku pływają przeróżne owoce, które nie tylko mają dostarczyć pożywienia misiom, lecz także zachęcić niedźwiedzie do pokazowego spektaklu pod publikę. Bo kiedy rezydenci jam wskakują do wody i po kolei wydobywają pływające w niej owoce, dopiero wtedy widać, jak zwinny – pomimo swej ogromnej masy – potrafi być taki zwierz.




Niedźwiedzie z gracją i lekkością pływają, z równym sprytem dokonują wspinaczki, wdrapując się na coraz wyższe poziomy swojego terytorium. Kiedy trzeba, potrafią osiągnąć prędkość nawet 50 km/h. Są też zaradne i pomysłowe – pływające w wodzie owoce nabijają zgrabnie na długie pazury, zmyślnie podtrzymują sobie łapą. Wymowna jest pewna scena: miś kładzie wyłowionego melona na betonowej posadzce, opiera na nim swe łapy, napiera na niego, a owoc rozbryzguje się niczym delikatne jajko.




Berno, jak na europejską stolicę, ma dość niewielkie rozmiary i wydaje się być dość prowincjonalne w porównaniu do potężniejszej Genewy, czy też bardziej rozwiniętego i kosmopolitycznego Zurychu. Ale może właśnie w tym tkwi jego urok? Jest „kameralne”, ale nie zaściankowe. Ładne, ale nie napuszone. Pozytywnie inne. Warte odwiedzin po prostu. Serca mi jednak nie skradło, o czym nie mogę powiedzieć w przypadku cudownych miasteczek na zachodzie Szwajcarii. Jednak jak na stolicę jest bardzo przyjemne i ciekawe.



środa, 20 listopada 2013

Szwajcaria, odcinek 7: Berno w pierwszej odsłonie


Najsilniejsze są rekomendacje padające z ust znanych i lubianych przez nas osób. Rodziny, przyjaciół, znajomych. Uśmiechająca się, czasem nawet nadgorliwie, pani z telewizyjnej reklamy chwali daną rzecz, ale nie robi tego bezinteresownie. Patrzę na nią i myślę sobie: „ale ściemniasz, kobieto”. Zupełnie inaczej jest, gdy te same słowa wypowiada ktoś, kogo znam.




Kiedy zatem pewnego dnia Połówek wrócił z pracy i w podekscytowany sposób zaczął: „Opowiem Ci, jakiego miałem dziś klienta...” z zainteresowaniem wytężyłam słuch. Ów klient opowiedział mu o swoim urlopie w Szwajcarii i o wielkim wrażeniu, jakie wywarła na niego stolica tego kraju. To nie była chłodna relacja z wycieczki, to był pean do Berna. I to w najczystszej postaci.



Zjadany obiad odszedł wtedy na drugi plan. Najważniejsze wówczas było to, co chciał mi powtórzyć mój podekscytowany towarzysz. Jego entuzjazm szybko mi się udzielił, kiedy słuchałam kolejnych wyrazów zachwytu nad tym niezbyt mi znanym miastem. I to właśnie wtedy, w czasie spożywania obiadu, zakiełkowało u mnie ziarno ciekawości i pragnienia, by zobaczyć to wszystko, o czym przed chwilą usłyszałam.




Kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę w Bernie był niedzielny poranek, a miasto – idealnie dla mnie – niemalże świeciło pustkami. Czuć było tę leniwą atmosferę weekendowej sielanki. Gdzieniegdzie tylko spotkać można było porannych ptaszków sączących gorące napoje z filiżanek. Miasto zwiedzałam po lekkim śniadaniu, niewielkiej i niedopitej filiżance kawy z mlekiem, a mijane przeze mnie restauracje z krzesłami i stolikami na świeżym powietrzu wyjątkowo na mnie nie oddziaływały.




Jedna z największych atrakcji miasta – wyniosła gotycka katedra, St. Vinzent Münster, była o tej porze niedostępna dla zwykłych szaraków. Zatrzymałam się przed nią, by jeszcze raz rzucić okiem na godziny otwarcia, a czekanie do 11:30, kiedy drzwi świątyni miały stanąć przede mną otworem, wydało mi się całą wiecznością. Z przyjemnością przeniosłam za to wzrok na zgromadzoną nieopodal grupkę kobiet w ciekawych berneńskich kostiumach i niecodziennych okryciach głowy. Grono niewiast przygotowywało się najwyraźniej do jakiejś uroczystości, a w katedrze miała mieć miejsce próba generalna. W miarę subtelnie zerkałam na niecodziennie odziane kobiety, choć zapewne ich uwadze nie umknęła moja osoba i wycelowany w ich stronę aparat.




Katedra zwieńczona jest stumetrową – ponoć najwyższą w całym kraju – wieżą, z której, jak głosi wieść gminna, rozciąga się panorama zapierająca dech w piersiach. Tych męskich i żeńskich. Nie dane było mi to sprawdzić, bo oto okazało się, że nieprawdę mówi przysłowie „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i czasami dłuższe zabawienie w łóżku jest lepszą opcją niż wczesnoporanne zwiedzanie. Poza tym niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wieżę okalały szpecące rusztowania i nie miałam pewności, czy ktokolwiek jest wpuszczany na jej szczyt.




Platformę widokową położoną nieopodal katedry miałam za to na swój prywatny użytek. I jeśli z tamtego punktu widzenia położone poniżej „dolne miasto” i wszystko to, co je okalało, prezentowało się w istocie ciekawie, to nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że widok z wieży musi być doprawdy wart pokonania tych 344 stopni, które dla niektórych wydawać by się mogły wspinaczką na Mount Everest.




Berneńskie Stare Miasto jest dość przyjazne piechurom. Nie sposób się zanadto zmęczyć przechadzając się po nim. Tutejsza starówka składa się w zasadzie z trzech głównych ulic biegnących równolegle do siebie. Cechą charakterystyczną tego miejsca są zadaszone przejścia. Podcienia z arkadami ciągną się przez kilka kilometrów i zapewniają schronienie przed ewentualnym deszczem. Berno można zatem całkiem swobodnie zwiedzać w brzydką pogodę, choć naturalnie całość prezentuje się dużo ładniej, kiedy oświecają ją promienie słoneczne. W czasie spaceru szybko rzuca się w oczy duża ilość fontann wypełnionych czystą wodą. Z góry spoglądają na przechodniów przeróżne figury, którymi zwieńczono fontanny.



fontanna była tylko pretekstem :)



Starówka w Bernie zachowała średniowieczny układ urbanistyczny, a jej urodę doceniono poprzez umieszczenie jej w 1983 roku na liście UNESCO. W nietypowych miejscach ulokowano różne sklepiki i restauracje. Aby dostać się do nich, trzeba często przekroczyć drewniane drzwi i zejść po schodach do „podziemia”.




Tego poranka prawie wszystkie drzwi były zamknięte, a ja po raz pierwszy zdałam sobie wtedy sprawę, że trochę tracę zwiedzając miasto w niedzielę, a nie w dzień powszedni. Często mówi się, że skarbem i duszą danego miejsca są ludzie, a tych na berneńskich ulicach było wtedy jak na lekarstwo. Nie mogłam podejrzeć ich rytmu życia, przyjrzeć się ich twarzom, ale mimo to nie cierpiałam na brak zajęć.




„Szału nie ma” - z lekkim rozczarowaniem stwierdziłam wtedy kilkukrotnie. Podświadomie chciałam czegoś więcej. I czegoś mi tu brakowało. Miasto było czyste, ładne i przyjemne, ale ta jego uroda nie powalała mnie na kolana. A bardzo chciałam być wtedy znokautowana.




urzekł mnie kolor rzeki Aare


Po kilku godzinach spacerowania miałam już nieco dość monochromatycznych budynków, które na szczęście ożywiały liczne doniczki z kwiatami. Przypomniała mi się wtedy zwiedzona Brugia i mój zachwyt nad nią. A potem uświadomiłam sobie, że już nie chcę tu być. Poddałam się przyciągającej mnie sile – sile auta zaparkowanego na pobliskim parkingu i szwajcarskiej prowincji, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia. „Dlaczego mam być tutaj, kiedy mogę być tam?” – pomyślałam wizualizując sobie te wszystkie majestatyczne góry i zamki, które oglądałam kilka dni przed przyjazdem do Berna. „Chodźmy już stąd” – powiedziałam do Połówka. Wcale, ale to wcale mnie nie zdziwiło, że nie protestował. Nie po raz pierwszy czuliśmy to samo.


poniedziałek, 16 września 2013

Szwajcaria, odcinek 6: Gruyeres - Man Made Paradise


Miasteczko, przez które przejeżdżaliśmy, było takie jak wiele innych szwajcarskich miast, które wcześniej widziałam: urocze, klimatyczne, czyste. A mimo to ciężko było mi zatrzymać wzrok na mijanych domach i ulicach dłużej niż pięć sekund. Niczym zahipnotyzowana wpatrywałam się w obiekt przede mną i gdyby nie przytomność umysłu, objawiająca się wyciągnięciem aparatu i zrobieniem kilku zdjęć, faktycznie można by było pomyśleć, że zostałam poddana hipnozie.



Moją uwagę skradł zamek, zanim jeszcze wjechaliśmy do miasta. Nad równiną rozciągającą się przed naszymi oczami, na wysokim wzgórzu obficie porośniętym drzewami wyrastał Château de Gruyères, majestatyczny zamek. Jakby to nie było wystarczająco pięknym obrazem, za twierdzą dominowały Alpy Fryburskie: z imponującym Le Moléson w tle, osiągającym nieco ponad 2 000 metrów, ze szczytami uroczo przyprószonymi śniegiem. Groźne, a jednocześnie powabne.




Po znalezieniu cudem miejsca na parkingu wolnym krokiem wspinałam się na obiecująco zapowiadające się wzgórze. Nie obyło się bez krótkich przystanków. Grzechem byłoby pokonanie tego odcinka bez chociażby jednej minuty poświęconej próbie utrwalenia w pamięci oglądanego cudu natury. Czułam niemalże, jak mój mózg osiąga niebezpiecznie wysoką temperaturę. Nie chciało mi się wierzyć, że jest to wynik gorącego, popołudniowego powietrza. Bardziej skłonna byłam uwierzyć, że to efekt wzmożonej pracy mojego mózgu, który z nadmiaru emocji najwyraźniej nie wiedział, co powinien kodować: barwy, zapachy, melodyczne dźwięki czy euforyczne wrażenia.




Po przyglądnięciu się czarnym, wystrzyżonym owcom z dość dużymi dzwonkami uwiązanymi u szyi, znów ślepo podążyłam w kierunku bramy. To, czy był to naturalny odruch, czy też może reakcja na czarodziejską melodię wydobywającą się z zaczarowanych owczych dzwonków, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia.




Tablica umieszczona przed wejściem obiecywała przechodniom wspaniałe wrażenia. Zamek miał zabrać turystów na bajeczną przygodę. Jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało, przeczytane słowa okazały się być tak prawdziwe, jak prażące słońce i wszystko, co mnie otaczało. A niech mnie kule biją! – powiedziałam sama do siebie wchodząc na wybrukowany, przepiękny plac, a w melodii zdania zapewne dało się wyłapać diminuendo. Końcowe słowa wypowiedziane były niemalże szeptem, jakby na znak pamięci o maminych przestrogach: „uważaj na to, co mówisz, bo jak wypowiesz słowa w złą godzinę, to się spełnią!” A powiedzmy sobie szczerze, ostatnią czynnością, o której wtedy marzyłam, było padnięcie trupem.




Choć to, co widziałam, wyglądało jak wycinek raju, nie musiałam się szczypać, ani wykonywać innych równie przyjemnych zabiegów, by wiedzieć, że nie śnię. Nie dałam się zwieść pozorom niezwykle skutecznie malującym świat iluzji. W moich marzeniach sennych nie byłoby tu tylu ludzi. Proste. Poza tym wszystko inne byłoby dokładnie takie samo.




Egoistyczną postawą byłoby wykazywanie chęci posiadania tego miejsca tylko dla siebie. Każdy z obecnych miał takie samo prawo jak ja, by tu przebywać. I prawdę powiedziawszy nie dziwiłam się, że ci wszyscy turyści przybyli właśnie tutaj. Dlaczego mieliby nudzić się, siedzieć za biurkiem, użerać się z klientami, oglądać swoje cztery ściany, jeśli mogli być w tym nieskazitelnie czystym miejscu przywodzącym na myśl skansen – coś, co jest nierzeczywiste.




Fascynujące było to miasteczko z zamkiem schowane przed przypadkowymi ludźmi na wzgórzu liczącym ponad 800 metrów wysokości. Wszystko było tu idealne i dlatego jawiło się jako nierzeczywisty mikrokosmos. Naturalnym odruchem było pragnienie spędzenia tu jak najwięcej czasu. W moim odczuciu każda wypieszczona kamienica wymagała odpowiedniej ilości czasu i należytych wyrazów uznania, ale jedno spojrzenie na zegarek wystarczyło mi, by wyciągnąć jakże przytomny wniosek. Zamkowe bramy zamykały się za jakąś godzinę, więc miałam do wyboru: stać i aż do znudzenia zawodzić, jak tu obrzydliwie pięknie [oksymoron użyty z pełną świadomością], albo wreszcie wysupłać z sakiewki prawie 10 franków szwajcarskich będących przepustką do zamkowych komnat. Zrobiłam to pierwsze – just kidding!




W herbie Gruyères znajduje się żuraw, bo jak głosi legenda, założyciel miasta Gruerius złapał tego ptaka i najwyraźniej czując się jego panem i władcą postanowił wykorzystać wizerunek swego niewolnika do własnych celów. Upływ czasu przerzucał twierdzę z rąk do rąk, co ostatecznie dało imponujący wynik: od XI-XVI wieku zamek należał do dziewiętnastu hrabiów. W XIX wieku twierdzę odremontowali nowi właściciele, a w XX utworzono tu muzeum, w którym dziś możemy m.in. zobaczyć, jak wyglądały zamkowe wnętrza w minionych wiekach. Oprócz zabytkowych mebli, tapiserii i fresków w zamku można obejrzeć także wystawy czasowe.




Takawira Tuckson Muvezwa, współczesny rzeźbiarz z Afryki, pewnie nie może pochwalić się światową sławą, ale niesamowitej wyobraźni chyba nikt nie jest w stanie mu odmówić. Na dziedzińcu i wewnątrz zamkowych komnat znajdowało się ponad sto rzeźb tego artysty. Może ciężko byłoby je wcisnąć w ramy klasycznego piękna, ale dla mnie były niesamowicie oryginalne i przede wszystkim ciekawe. Intrygowały. Tuckson jest artystą „ekologicznym”, tworzącym w oparciu o recykling. To, co ludzie powszechnie nazywają żelastwem i złomem, on zamienia w małe dzieła współczesnej sztuki.



"Lądujący ptak" Tucksona




Z bardziej ekscytujących eksponatów, już nie związanych z osobą wyżej wspomnianego artysty, należy wymienić umieszczoną w gablocie zmumifikowaną rękę. Dłoń uchowała się przed zgubnym wpływem czasu, ale obrosła za to w niezliczoną ilość legend. Mrocznych, krwawych, pobudzających wyobraźnię. Według jednych odcięta dłoń trafiła tu aż z ziemi świętej. „Łup” nabyty w czasie pierwszej krucjaty miał pełnić rolę talizmanu bądź relikwii. Jest też wersja mówiąca o tym, że to dłoń nieszczęśnicy, którą posądzono o zabawianie się rzemiosłem czarownic, a następnie spalono. Wg innej legendy to męska dłoń, a dokładniej mówiąc należąca do złodziejaszka przyłapanego na gorącym uczynku.




Wyniki badań naukowych ukazały zdecydowanie mniej mroczną i sensacyjną hipotezę. Wszystko wskazuje na to, że jest to prawa dłoń mumii egipskiej, należąca najprawdopodobniej do dorosłego osobnika męskiego o wysokiej randze w społeczeństwie. Pod koniec średniowiecza narodził się kult zmumifikowanych ciał. Mumie postrzegano za obiekty mające dobroczynne właściwości. Szczególnie w swej sproszkowanej wersji. Tak sporządzono lekarstwo miało być remedium na wiele chorób, a takie przekonania istniały i miały się całkiem dobrze jeszcze w XVIII wieku. Możliwe, że to właśnie w tym okresie tajemnicza, zmumifikowana dłoń trafiła do tego uroczego, szwajcarskiego zamku.




Wiem. Nadmiar ochów i achów budzi podejrzenia. Jeśli ktoś coś nadgorliwie zachwala, to pewnie znaczy, że to coś jest do niczego – ilu z Was prezentuje taki tok myślenia? Jednak nawet gdybyście poddali mnie najbardziej wyrafinowanym torturom, nie potrafiłabym wymienić nawet dwóch wad Château de Gruyères. Poddana próbie ognia, połamana na kole, umęczona przez żelazną dziewicę być może w końcu wyznałabym, że bilet był nieco za drogi, a w zamku było za dużo ludzi, po czym wydałabym ostatnie tchnienie... wiedząc, że to i tak jest kłamstwo. Bo dzięki temu, że do zamknięcia zamku pozostała godzina, w jego obszernym wnętrzu wcale nie było tłumów.