Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwiedzanie z przewodnikiem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwiedzanie z przewodnikiem. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 października 2014

Jeszcze jeden irlandzki zamek - Ardgillan Castle


Otworzyłam drzwi do recepcji i prawie wpadłam na ladę z ciastami i ciasteczkami. Mało brakowało, bym sama zamieniła się w placek. Nie spodziewałam się jej tutaj. Kiedy po raz pierwszy postawiłam nogę w zamkowej recepcji, pomieszczenie to prezentowało się bardziej przestronnie. Lady zastawionej łakociami nie było. Stare dzieje to jednak były, a miejsca wbrew pozorom też się znacząco zmieniają – nawet w ciągu trzech lat. Nie tylko ludzie mają do tego prawo.



Uciekałam przed złośliwym deszczem, który musiał zacząć padać AKURAT niedługo po naszym przyjeździe. Przez jakieś półtorej godziny drogi w samochodzie pogoda sprzyjała, a my - jak zwykle latem - mieliśmy ustawioną klimatyzację na jakieś 16 stopni. Po dojechaniu na zamkowy parking, popatrzeniu na malowniczo majaczące w oddali Skerries i latarnię Rockabill, zwiadowca w postaci mojej skromnej osoby stwierdził, że warunki pogodowe są jak najbardziej sprzyjające. Wiejska filozofka – to jeszcze jedno z moich wcieleń – wydumała, że kurtka przezornie zabrana z domu do niczego nie będzie jej potrzebna. Bo przecież nie wieje, choć Morze Irlandzkie jest prawie na wyciągnięcie ręki, bo mamy jakieś 18 stopni, bo nie mam zamiaru jej nosić na sobie wewnątrz zamku, a ręce będą mi potrzebne do robienia zdjęć. Została zatem kurtka, smętnie zwinięta w kłębek, na tylnym siedzeniu auta, a jej właścicielka wesoło podreptała w kierunku zamku, by niedługo później szukać schronienia w recepcji i kajać się w myślach: „oj, głupia ty, głupia ty!”.



Och, jak łatwo dałam się podejść irlandzkiej pogodzie. A można by było pomyśleć, że ponad osiem lat życia tutaj nie poszło na marne i nauczyło mnie chociażby jednej rzeczy: irlandzkiej pogodzie się nie ufa. Podobnie zresztą jak koniowi, kobiecie i psu. Przy najbliższej okazji sponiewiera Cię deszczem, przy którym strumień wody z pompy strażackiej wydaje się być żałosną sikawką, zbombarduje bryłkami gradu, oblecze w zdradliwą mgłę, a kiedy już będziesz skamleć o litość, zmrozi Cię przeszywającym wiatrem.



Łakocie świetnie wodziły na pokuszenie, bo w jadłodajni nie brakowało klientów. Nie dostrzegłam za to chętnych na oprowadzanie. Po dywagacjach niezwykle ważnych dla przyszłości naszych brzuchów: „zjeść coś czy nie zjeść?”, doszliśmy do wniosku, że spasujemy. Zaopatrzyliśmy się za to w bilety i w oczekiwaniu na przewodnika przesunęliśmy się zgodnie z sugestiami pani za ladą o parę kroków do przodu, nie tyle by podpierać ściany, co po prostu przeszkadzać księżniczce w masce i nieco zbyt obcisłej sukience, pośpiesznie kursującej między zapleczem kuchennym a tajemniczym pokojem na piętrze. Już kiedyś w innym zamku oprowadzała nas przewodniczka w strojnej sukni, pomyślałam zatem, że kobieta biegająca niczym kot z pęcherzem pewnie będzie nas za chwilę oprowadzać po zamkowych komnatach. Niedługo później jednak ze schodów zbiegł Irlandczyk w średnim wieku. I nawet gdyby zamiast marynarki miał suknię, nie przypominałby wspomnianej księżniczki.



Nie wyglądał mi też na przewodnika, bo ci z reguły mają swoje charakterystyczne uniformy i plakietki. Moje wrażenia pogłębiły się, kiedy weszliśmy do pierwszego pomieszczenia na naszej trasie, a pan przewodnik zaczął zapoznawać nas z historią zamku i jego głównych właścicieli, rodziny Taylor – to w ich rękach Ardgillan Castle znajdował się od 1738 do 1962 roku. Później zamek trafił w ręce niemieckich właścicieli, którzy jednak postanowili pozbyć się go dwadzieścia lat później po tym, jak doszło w nim do nieszczęśliwego wypadku. W taki oto sposób zamek Ardgillan trafił ostatecznie w ręce Fingal County Council i to wtedy rozpoczął się żmudny proces odrestaurowania, który ostatecznie zakończył się pomyślnie, a na oficjalnym otwarciu zamku w 1992 roku pojawiła się ówczesna pani prezydent, Mary Robinson.




Początkowo monologowi przewodnika nieco brakowało płynności, przez co odnosiłam wrażenie, że albo właśnie zastanawia się „co by tu jeszcze powiedzieć?” albo po prostu wyszedł nieco z wprawy. A może po prostu się rozkręcał? Kiedy po raz pierwszy głośno się roześmiałam słysząc, że ten oto ‘stojący’ przed nami kominek jest rekonstrukcją [i to nawet nie wierną, bo innego koloru], jako że oryginał... zabrał sobie kolekcjoner kominków, atmosfera zrobiła się jakby swobodniejsza, a pan przewodnik spytał chwilę później: So, are you happy? Of course we are! – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą. Nie miałam powodów do bycia niepocieszoną. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, a Irlandczyk szybko wkupił się w moje łaski. Kiedy na wstępie dla jasności sprawy zapytałam, czy mogę robić zdjęcia, on stwierdził: rób tyle, ile tylko zechcesz, pod warunkiem, że nie będzie na nich mnie, bo moje ubezpieczenie nie obejmuje kosztów spowodowanych zepsuciem komuś aparatu.




mebel stojący na straży moralności


W kolejnym pomieszczeniu dowiedzieliśmy się ciekawostek na temat kilku eksponatów, w tym nietypowego mebla z lustrem służącym kobietom do upewniania się, czy aby ich kiecki nie są zbyt kuse  i czy czasem bezwstydnie nie odsłaniają zbyt dużej części łydek. Kobiety XVIII i XIX wieku, jak dobrze, że nie doczekałyście czasów, w których to płeć żeńska niejednokrotnie nosi mini, spod której niemalże wystają nici w rzyci, popularnie stringami zwane. To w tym pokoju odbywają się także ceremonie zaślubin, na co zwrócił naszą uwagę przewodnik, wskazując na odpowiednie ku temu rekwizyty.




Nie udało mu się za to wskazać nam gór Mourne, które w normalnych warunkach pogodowych można wypatrzeć z okna. Niebo niestety ciągle się dąsało i zamiast umożliwić nam podziwianie gór, pokazało nam środkowy palec - widoczność ciągle pozostawała wiele do życzenia. Szybko jednak o tym zapomniałam, bo przewodnik sprawnie przerzucił się na tematykę z dreszczykiem, a historie o duchach to to, co tygryski lubią najbardziej.  Ma zatem Ardgillan swoją zjawę, ma swoją tragedię, w którą to zapewne nieumyślnie zaopatrzyła go Louisa Connolly znana także jako Lady Langford.




W 1853 roku Louisa przybyła w gościnę do gospodarzy zamku: wielebnego Taylora i jego żony Marrianne. Jej mąż, krewniak pastora notabene, przebywał w tym czasie w Szkocji, zatem z wiadomych przyczyn nie mógł małżonce dotrzymać towarzystwa. Podczas ostatniego wieczoru Louisa zapragnęła zażyć kąpieli w Morzu Irlandzkim, które swobodnie można podziwiać z zamkowych włości. W tym celu wraz ze swoją służącą Charlotte udała się na plażę Barnageera, leżącą o rzut beretem od zamku. Morze nie było zbyt spokojne, na co Charlotte nieśmiało zwróciła Louisie uwagę, ale Lady Langford nie straszne były takie warunki. Dobrą pływaczką była, a kąpiele w morzu uskuteczniała nawet zimową porą.



Na nieszczęście nie trzeba było jednak długo czekać. Charlotte wkrótce stała się świadkiem tragedii i bezowocnej walki Louisy z wodą, która wydawała się bezlitośnie wciągać ją w swe morskie tonie. Próby ratunku nie odniosły skutku. Jeszcze tego samego wieczoru wyłowiono zwłoki trzydziestojednoletniej Louisy. Tego samego wieczoru z podróży ze Szkocji miał wrócić jej mąż. Niestety Lady Langford już nie doczekała się powitania. Ponoć od czasu do czasu zjawia się na Lady’s stairs bridge, pobliskim mostku nad torami kolejowymi. Błąka się i snuje posępnie, budząc pytania, czy zjawia się tam w oczekiwaniu na powrót męża, czy też może z tęsknoty do dzieci, które osierociła. Można ją o to samemu zapytać, ale nawet jeśli pani raczy odpowiedzieć, to odpowiedź najprawdopodobniej zabierzemy ze sobą do grobu. Lady Langford zwykła bowiem umilać sobie czas na ziemi zrzucaniem z mostku tych, którzy staną jej na drodze.



Mój podniesiony poziom zainteresowanie utrzymywał się nawet po wyjściu z pokoju i wysłuchaniu zakończenia historii. Chwilę później zakończyło się spacerowanie po pomieszczeniach gospodarzy zamku i rozpoczął się etap zwiedzania wschodniego i zachodniego skrzydła rezydencji, gdzie niegdyś urzędowała służba. Paradoksalnie ta część oprowadzania podobała mi się najbardziej, choć wygląd kwater służby daleki był od wyglądu prywatnych pomieszczeń właścicieli. Surowość i prostota – tak określiłabym warunki, w jakich pracowała służba na zamku.



Biblioteczka-cudo, nawet drzwi zabudowano książkami. Nie dla klaustrofobików


Zakończenie oprowadzania nie musi oznaczać jednak zakończenia wizyty w tym miejscu. Zamkowe włości liczą sobie jakieś 80 hektarów i co najważniejsze, są absolutnie darmowe. Chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie: jest tu ogród różany z wiktoriańską szklarnią, jest plac zabaw dla dzieci, są malownicze ścieżki spacerowe wśród zieleni, drzew i krzewów. Co prawda współcześnie Ardgillan Castle znajduje się w nieco mniej drzewiastej scenerii, ale i tak jest tu ładnie i urokliwie.



Początkowo teren był zdecydowanie bardziej zalesiony – stąd wywodzi się jego irlandzka nazwa – ale wielebny Robert Taylor zdecydował się nieco przerzedzić las. Oczywiście sam tego nie zrobił. „Czarną robotę” wykonywali dla niego m.in. rezerwowi żołnierze, którzy za pracę otrzymywali dziennie jednego pensa i jeden posiłek. I dach nad głową w nocy.




Przyjemne miejsce, gdzie przy korzystnych warunkach pogodowych można spędzić nawet pół dnia: wylegując się na trawie, siedząc pod drzewem i czytając książkę, piknikując lub po prostu aktywnie spędzając czas. Nawet pomimo tego, że przewodnik nie był najlepszym, jakiego mieliśmy w całej swojej historii zwiedzania, podobało mi się oprowadzanie w jego wykonaniu. Jemu chyba też się coś podobało, bo jego pożegnalny uścisk dłoni wywołał rumieńce na mojej twarzy i z pewnością nie nazwałabym go zwyczajnym.


sobota, 11 października 2014

Podróż do wnętrza ziemi - jaskinia Dunmore

Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.

Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.


Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.  

Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.



Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.


Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.

W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.

Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też  na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.


Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które  w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.


Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą.  Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.


Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też  najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.


Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink!  Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.

Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.


czwartek, 8 maja 2014

Dalkey Castle - nietypowe zwiedzanie całkiem typowego zamku


Zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Dublina, w jego południowych przedmieściach, znajduje się miasteczko Dalkey. W średniowieczu miasto pełniło bardzo ważną rolę portu. To tu przybywali podróżni, tu masowo przybijały statki z pokładami wypełnionymi przeróżnymi dobrami. To m.in. przez ten port w połowie XIV wieku do Irlandii przedostała się dżuma. Zanim ładunki wyprawiono w dalszą trasę do Dublina, trzeba było je gdzieś przechować. Tower-houses, ufortyfikowane wieże mieszkalne, którymi usiana jest Irlandia, okazały się być idealnym rozwiązaniem. W Dalkey wzniesiono wtedy aż siedem takich wież. Nie wszystkie przetrwały do naszych czasów, ale te ocalałe są wystarczająco cenną średniowieczną pamiątką.



Bulloch Castle niewątpliwie zdobi port, w wodach którego pływają urocze foki, a dwa inne zamki: Archbold Castle i Goat Castle stoją przy głównej ulicy Dalkey, prawie że na wprost siebie. Ten pierwszy niezwykle ciężko zastać otwartym, bo udostępnia się go zwiedzającym tylko w wyjątkowych sytuacjach. Doskonałą rekompensatą jest za to Goat Castle, który w połączeniu z przylegającymi do niego ruinami St Begnet’s Church, wchodzi w skład Dalkey Castle & Heritage Centre.



Zamek Dalkey nie oferuje turystom standardowej wizyty, ale coś więcej. Coś, co jest zdecydowanie atrakcyjniejsze dla ludzkiego oka niż nudne ekspozycje i tablice informacyjne. Poprzez swoją inicjatywę – The Living History Tour – zamek stwarza zwiedzającym wyjątkową okazję, by porzucić na chwilę nasz świat i przenieść się kilka wieków wstecz. Profesjonalna grupka teatralna w postaci przewodników odzianych w starodawne kostiumy doskonale przybliża nam średniowieczne realia. I robi to w niesamowicie barwny, wymowny i ciekawy sposób.



Po interesującym filmiku informacyjnym wychodzimy na zewnątrz wprost na grunt starego cmentarzyska przylegającego do ruin St Begnet Church. Niewiele pozostało po tym X-wiecznym kościółku poświęconym patronce Dalkey. Lord zamku zgrabnie wprowadza nas w historię tego miejsca i pokazuje co ciekawsze nagrobki, by w końcu stanąć przed „magiczną” ścianą. Zachęca do podejścia, położenia dłoni na ścianie i pomyślenia sobie życzenia. Ponoć ma się spełnić. Chwilę później wskazuje nam taukę, krzyż rzadko spotykany na tych ziemiach. W międzyczasie zaś wypytuje, jak się dostaliśmy do jego kraju i zamku. Cały czas kurczowo trzyma się swojej roli. Akceptuje odpowiedź o łodzi, ale kiedy mówię mu o samolocie, absurdalnym dla niego środku transportu, a błogosławieństwie ery nowożytnej, robi minę mówiącą „odstaw te halucynogenne grzybki”, po czym dobrotliwie radzi, bym przestała tyle pić.




Lord zamku prowadzi nas do środka twierdzy, bo wizyta na cmentarzu dobiegła końca. Jego rola również się kończy. Jeszcze tylko krzyczy: Rupert, prowadzę gości, nie atakuj!, by z morderczej dziury strategicznie ulokowanej nad wejściem do wieży, nie posypały się na nasze głowy żadne kamienie. Gdybyśmy byli wrogami, zapewne właśnie wrzeszczelibyśmy z bólu, bo Rupertowi, proszę państwa, nawet by nie drgnęła ręka przed wylaniem nam na głowy galonów wrzącej cieczy.



Lord oddaje nas w ręce swojej uroczej i gadatliwej żony, a sam żegna się i znika. Wzywają go pewne sprawy. Lady okazuje się być równie gościnna jak jej mąż. Już po krótkich uprzejmościach pyta: would you like to eat some hedgehog pie? Nawet gdybym przed wizytą w zamku nie wypiła kawy i nie zjadła kawałka ciasta, nie skorzystałabym z propozycji zjedzenia potrawki z jeża. Zdziwieni? Zniesmaczeni? To dopiero początek. Bo Barnaby, nadworny kucharz, chwilę później wyjątkowo plastycznie kreuje przed nami wizję średniowiecznych przysmaków kulinarnych, a swoje opowiadania wzbogaca o sugestywne prezentacje.



Lady jeszcze przez pewien czas opowiada nam o różnych ciekawostkach. Zagłębia nas w tajniki średniowiecznej medycyny i nie waha się posłużyć naszymi skromnymi osobami, by dodać demonstracjom autentyczności i atrakcyjności. I choć oddając się w jej ręce nie wiem, czego na prawdę mam się spodziewać, i czy zaraz moja głowa nie poturla się po podłodze, podoba mi się ta nutka tajemniczości, ta niesamowita forma interakcji między dwoma stronami: przewodnikiem a zwiedzającymi. W Dalkey Castle każda wizyta jest inna i w znacznej mierze zależy od tej drugiej strony - od nas samych. Jakby mało było tego, że między aktorami jest rotacja i nigdy nie wiadomo na kogo się trafi, to przewodnicy dodatkowo dopasowują się do zwiedzających.




Kiedy Barnaby kończy już swój wymowny pokaz wzbogacony o efekty dźwiękowe i różne – niekoniecznie estetyczne – gesty, prowadzi nas wąską klatką schodową na sam szczyt wieży. I dopiero tu na nowo odzywa się rzeczywistość. Średniowieczne realia zostają samoistnie zepchnięte w kąt: u stóp wieży przejeżdżają kolejne samochody, ludzie nie mają na sobie starodawnych strojów, a budynki są jak najbardziej nowoczesne. Tylko Morze Irlandzkie jest takie samo jak w średniowieczu.



Współczesny to widok, ale mimo to trudno odmówić mu uroku w ten pogodny i słoneczny dzień. Łopocąca na wietrze flaga z wizerunkiem kóz przypomina o genezie nazwy – Goat Castle - jaką nadano zamkowi w średniowieczu. A wszystko to za sprawą dawnych mieszkańców twierdzy. Wbrew pozorom nie były to kozy lecz rodzina Cheevers. W pięknym i melodyjnym języku francuskim koza zwie się un chevre. I ta oto wspomniana koza widniała w herbie rodowym rodziny Cheevers.




W jednym z moich przewodników w paragrafie poświęconym zamkowi Dalkey umieszczono następującą informację: w ostatnim czasie ceny wstępu znacznie tutaj wzrosły i ciężko jest powiedzieć, że ten mały zamek wart jest tych 6 euro. Jest tylko jeden sposób, w jaki mogę ustosunkować się do tej wypowiedzi: bullshit! Jedna wielka bzdura. Sześć euro w istocie nie jest najmniejszą kwotą [ale nie jest to też żaden majątek!] za bilet wstępu, ale zdecydowanie odpowiednią do jakości zwiedzania. Wierzcie mi, że płaciłam więcej za dużo mniej ciekawe atrakcje turystyczne. Tu bawiłam się naprawdę wyśmienicie. Absolutnie nie żałuję wydanych pieniędzy – tym bardziej, że dostałam 15% zniżkę – a dla mnie najlepszym „produktem ubocznym” tej wizyty był nieschodzący mi z twarzy uśmiech.




Super było wysłuchać ciekawych historyjek Lorda, tych nieco obleśnych Barnaby i tych zadziwiających, padających z ust Lady. A jeśli rola królika doświadczalnego, otoczonego narzędziami wzbudzającymi co najmniej ciarki, nagromadziła w nas niepotrzebny stres, to doskonałą okazją do jego pozbycia się jest krzyk. Głośny, mający swoje źródło na dachu zamku. Co prawda krzyczymy „Hail to the king!”, ale zawsze to lepsze niż nic.



Dalkey jest naprawdę uroczym miastem. Może już nie jest tak ważnym portem jak kiedyś, ale ciągle zachowało swój niesamowity urok. I ciągle jest niezwykle pożądanym terenem mieszkalnym dla wielu irlandzkich sław. Jeśli moja rekomendacja nie jest dla was wystarczająca, to może ta od Bono, Meave Binchy, czy Van Morrisona to zmieni. Dalkey było/jest bowiem domem dla wielu znanych osobistości irlandzkiego świata i wiecie co? Wcale, ale to wcale mnie to nie dziwi.