Nie
pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje
się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to
właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film
zobaczyć.
Nie
pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie
kontrowersje i polaryzację opinii.
"Fenomenalny!"
- głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy.
"Genialny!"
- pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy.
I
tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję
i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych
szat cesarza" Andersena.
Jeszcze
kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz
kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego
repertuarze.
Dziś
już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym
problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów,
szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli
kapitalny Willem Dafoe).
Ostatecznie
film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej
robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane
kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi
nie umknęło.
Jaki
to był film?
Mroczny
i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I
były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie
stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez
latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy.
Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i
ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy
cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie
skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film,
teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby
brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju.
Wymagający.
Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam
i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że
twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii
greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie
przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta
tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie
zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem:
"wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego
ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny
w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to
trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie
zawahali się jej użyć.
Prosty
i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż
stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie
zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne,
robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z
"Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej
ścianie.
"Latarnia"
to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną
sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca
imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej
roboty.
Robert
Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira
ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie
odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym,
którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się
bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem
Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona".
Nie
wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka
przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po
zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją
żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim
mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i
gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym
dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też...
wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt
osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w
jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka.
Przez
to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w
ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich
odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z
całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy
bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale.
Tak,
"Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I
tak, ryje beret.
Ale
też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do
teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym
zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć
dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące
właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie
znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych
bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami
nieszczęść Ephraima i Thomasa?
Końcówka
filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie -
zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba
sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał
odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się,
dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)