Chciałam
hardcore'u i go dostałam.
Moja
pierwsza noc w samotni latarnika daleka była od bycia błogą. Sztorm Dennis
ewidentnie chciał odejść z hukiem. Wiatr żałośnie zawodził i do spółki z
deszczem szaleńczo atakował okna sypialni w małym, białym domku latarnika -
ostatnim przybytku, w jakim toczyło się życie na tym wyeksponowanym cyplu
Donegalu. Budziłam się więc co jakiś czas lekko skonsternowana hałasem, a
upewniwszy się, że to nic groźnego, a jedynie wichura, naciągałam kołdrę po
same uszy, niczym mała dziewczynka chowająca się przed wyimaginowanym potworem,
i ponownie zatapiałam się w objęciach Morfeusza.
SJ Schooner, drugi dom latarnika - lustrzane odbicie SJ Clippera
Z
mojego ambitnego planu zerwania się z łóżka tuż przed wschodem słońca nic zatem
nie wyszło. Obudziłam się po ósmej, kiedy za oknem już mocno świtało, uśmiechnęłam
na widok latarni odpoczywającej po nocnej służbie, a następnie wyskoczyłam z
łóżka niczym diabeł z pudełka, nie zawracając sobie głowy poranną higieną.
Prysznic, śniadanie, mycie zębów - to wszystko wydało mi się tak prozaiczne i
tak mało znaczące w tym momencie, że odsunęłam je na potem. Najważniejsze było
zapoznanie się z moimi tymczasowymi włościami. A jako że poprzedniego wieczoru
było zdecydowanie za ciemno, by zrobić rozpoznanie terenu, koniecznie chciałam
jak najszybciej to nadrobić.
Mama
byłaby ze mnie dumna - opatuliłam się bowiem niczym Marek Kamiński przed
ekspedycją na Antarktydę, założyłam rękawiczki, naciągnęłam czapkę głęboko na
uszy i tak okutana wyszłam na zewnątrz. Nie wzięłam ze sobą lornetek uczynnie
pozostawionych do dyspozycji gości, ale zabrałam aparat. Nie chciałam, żeby
cokolwiek mi umknęło z tego niecodziennego spaceru.
Po
trzydziestominutowym obchodzie, wspinaniu się po mniejszych i przystępniejszych
murkach prostopadle wzniesionych do tych głównych okalających posesję,
zdrętwiała mi twarz - jedyna nieokryta część mojego ciała. Poczułam się, jakby
ktoś wstrzyknął mi toksynę botulinową i sparaliżował mięśnie twarzy. Do domku
wróciłam więc z zaróżowionymi policzkami, które jeszcze bardziej się
zaczerwieniły po tym, jak przez kilkanaście sekund się policzkowałam, by
odzyskać w nich czucie.
Warto
jednak było wyeksponować się na bezlitosny chłód lutego. Miałam wreszcie
idealną okazję do tego, by podziwiać imponujący pejzaż: łagodne wzgórza z
porozrzucanymi po nich domkami, morski kolor oceanu w Donegal Bay, góry
majaczące w oddali, a przede wszystkim wisienkę na torcie - białą, niewysoką i
przysadzistą latarnię, obiekt moich westchnień.
Po
nieco wzburzonym oceanie z zadziwiającą prędkością sunął statek i z identycznie
zadziwiającą gracją radził sobie z atakującymi go falami. Przypomniał mi się
wówczas mój jesienny rejs na Inishmaan, co z kolei sprawiło, że odpłynęłam
chwilowo do świata fantazji, zastanawiając się, kto jest na jego pokładzie,
jakby to było być właśnie tam, po przeciwnej stronie, i jak na panujące warunki
zareagowałby mój błędnik. Bywały bowiem takie momenty, w których wiatr i
falujący ocean unosiły kadłub do góry, odsłaniając przy tym gruszkę dziobową w
całej jej okazałości, co z kolei owocowało imponującym przechyleniem, i
sprawiało, że patrzyłam na ten obraz niczym cielę na malowane wrota.
Szybko
zauważyłam też, jak wielki wpływ na otoczenie mają tak często szalejące tutaj
wichury. Hulającym podmuchom wiatru nie wystarczyło formowanie fal na oceanie,
więc rosnącej tutaj trawie też nadały kształtu falującego morza. Pobielone
murki i budynki już nie były tak śnieżnobiałe jak na zdjęciach, które widziałam
na stronie Irish Landmark Trust. Miejscami przypominały wręcz zapomnianą,
zaniedbaną, zrujnowaną i niekochaną posiadłość. A mimo tego, gdybym kiedyś
niespodziewanie stała się obrzydliwie bogata, jedną z pierwszych rzeczy, którą
bym zrobiła, byłoby wystosowanie zapytania do ILT i CIL: "How much for
this gorgeous property?".
Tego
poranka szczęście było po mojej stronie - mimo że dzień zaczął się w kapryśny
sposób, w czasie spaceru udało mi się doczekać momentu przejaśnienia, kiedy -
jak za dotknięciem magicznej różdżki - szare chmury rozpierzchły, torując drogę
promieniom słonecznym, i odsłaniając połacie niebieskiego nieba. Dokładnie w
tym samym momencie gdzieś nade mną przeleciała skrzecząca mewa. To była
"bardzo fajna chwila" - jak zapisałam później w swoim dzienniku.
Jednak jak wszystko, co piękne, nie trwała zbyt długo.
Po
tym stymulującym spacerze wróciłam do domku, by przy filiżance aromatycznej
kawy i wczorajszych "sconesów" celebrować dalszą część poranka. Na
deszcz nie musiałam zbyt długo czekać. Byłam już jednak wtedy w kuchni, gdzie
spędziłam sporo czasu przyklejona do grzejnika, czytając "Horyzont"
Małeckiego, później zaś przygotowując obiad.
I
to właśnie z tą czynnością wiąże się kolejne moje miłe wspomnienie z tego dnia.
To był bowiem pierwszy raz, kiedy miałam okazję gotować w kuchni z tak pięknym
widokiem. A jako że w domu praktycznie zawsze robię to, słuchając i gibając się
do muzyki, szybko zorientowałam się, że właśnie tego mi brakuje - muzyki. Na
szczęście stojące na kuchennym kredensie retro radio nie było tylko rekwizytem
- włączyłam je i momentalnie się uśmiechnęłam. Z głośników popłynęły bowiem
energiczne dźwięki "Long Time No See" Wild Youth, kolejnej
irlandzkiej grupy, którą z przyjemnością usłyszałabym kiedyś na żywo. Później
zaś "Hold Me While You Wait" Lewisa Capaldi, co jeszcze bardziej
sprawiło, że zrobiło mi się cieplej na sercu (i nie była to zasługa rozpalonych
palników kuchennych), bo to właśnie jego płytę dostałam parę miesięcy wcześniej
na prezent i to z nią kojarzy mi się droga powrotna z "epickiego"
sylwestra w Portmagee. Od tego przełomowego momentu słuchanie Today FM stało
się stałym punktem mojej urlopowej rutyny.
W
czasie wieczornego gotowania makaronu miałam zaś niebywałą okazję wysłuchać
lewitującego nad moją głową śmigłowca Irish Coast Guard, i nawet przez moment
myślałam, że wyląduje on na heliporcie nieopodal kuchni (czego mieli kiedyś
okazję być świadkami inni goście), ale jednak do tego nie doszło.
Tego
wieczoru słuchałam też płonących drew, leżąc na dywanie koło kominka i na
szarej sofie, która okazała się wyjątkowo wygodna. Rozpalanie ognia stało się
dla mnie nie tylko miłym rytuałem, ale także koniecznością. W budynku takim jak
ten, pochodzącym z XIX wieku, termoizolacja pozostawia sporo do życzenia, co o
zimnej porze roku szybko daje się we znaki. Byłam jednak doskonale przygotowana
na taką możliwość - przywiozłam ze sobą nie tylko worek drew, zakupiony na stacji
paliw w Leitrim (jako że posiadłość oferuje jedynie symboliczną ilość), ale
także butelkę Johnnie Walkera, który miał mnie rozgrzewać w zimne wieczory.
Jednak tego konkretnego wtorkowego wieczoru nieco przesadziłam z jego ilością i
do wanny udałam się niemal zygzakiem ;) Popsułam sobie tym całą przyjemność z
kąpieli, bo co to za frajda wylegiwać się w gorącej wodzie, kiedy samemu płonie
się od wewnątrz niczym smok nafaszerowany siarką przez podstępnego Szewczyka
Dratewkę?
Killybegs
Wyszłam
z niej zatem szybciej, niż do niej weszłam, i grzecznie udałam się do łóżka
chłodzić, czytać notatki i rozmyślać nad tym, jak wiele dobrych i pięknych
rzeczy spotkało mnie tego dnia. W Killybegs wreszcie udało mi się kupić... trzy
bukiety kwiatów, których tak mi tutaj brakowało, w Glencolmcille znaleźć
skrzynkę i wysłać listy, które napisałam poprzedniego wieczoru, i które tak
pieczołowicie przyciskałam do piersi, by uchronić je od siąpiącego deszczu, a
do tego pochodzić po plażach, na nowo zakochać się w Irlandii, zobaczyć ryczący
ocean i najpiękniejsze... gradobicie, jakie kiedykolwiek widziałam! Do tamtego
momentu nawet nie miałam pojęcia, że taka destrukcyjna czynność jak gradobicie
może wzbudzać zachwyt!
Wycisnęłam
ten dzień niczym cytrynę, i może dlatego nie powinnam się dziwić, że nie obyło
się bez cierpkiego posmaku. Za szybko to wszystko minęło...