Co George Clooney ma wspólnego z Tenby? Przekornie odpowiem, że... wszystko i nic. Wszystko - dlatego, że przez cały swój krótki pobyt w tym walijskim miasteczku kojarzyło mi się ono właśnie z tym holywoodzkim aktorem. Nic - bo zaryzykowałabym stwierdzenie, że słynny George nawet nie wie, gdzie szukać Tenby na mapie.
"Jedź do Tenby" - mówili. "Będziesz zachwycona!" - mówili.
A zatem pojechaliśmy. Byliśmy w nim przejazdem już pierwszego dnia naszych walijskich wakacji, ale jako że dzień chylił się ku końcowi, a my nie mieliśmy jeszcze zarezerwowanego noclegu, mieliśmy inne priorytety i nie zabawiliśmy tam długo. Właściwa wizyta miała miejsce drugiego dnia, w słoneczny i ciepły lipcowy czwartek. Sprzyjających warunków atmosferycznych nam zatem nie zabrakło - w przeciwieństwie do czynnika "wow!".
Tenby przyjęło nas łaskawie i bardzo gościnnie. Choć ma stosunkowo niewielkie rozmiary, które latem nabrzmiewają do granic wytrzymałości, problem parkingu dla przyjezdnych został tu efektywnie rozwiązany. Kilkupoziomowy parking nie należy do najładniejszych dzieł architektonicznych, miejscami wydziela nieprzyjemną woń, ale jednego nie można mu odmówić - dobrze spisuje się w swojej roli. A co więcej - jest nadzwyczaj tani, co mnie niesamowicie zaskoczyło! Nauczona doświadczeniem z innych zagranicznych i bardzo turystycznych miejsc, spodziewałam się cen przyprawiających o zawrót głowy. Tymczasem zaś musiałam przecierać oczy, bo nie dowierzałam, że w miejscu takim jak to może być tak tanio. Godzina kosztowała tylko £0.50, dwie - £0.60, cztery - £2, a cała doba £4.
Tenby przywitało nas aurą nadmorskiego kurortu, który doskonale mógłby służyć do zrealizowania kampanii o tematyce sielanki pod włoskim hasłem "la dolce vita". Spisu powszechnego nie robiłam, ale mam wrażenie, że na jego ulicach przeważali emeryci i grupy wiekowe, które swoją młodość miały już dawno za sobą. Nadawało mu to trochę sanatoryjnego klimatu. Czy mi to przeszkadzało? Absolutnie nie.
Bardziej dokuczał mi fakt, że nie potrafiłam się w tym klimacie Tenby odnaleźć i nie potrafiłam powiedzieć, czy to moja wina czy też miasteczka. Było przecież tak, jak lubię: urokliwie, czysto, kolorowe fasady kamieniczek zdobiły imponujące mieszanki kwiatów, był złoty piasek pod stopami, było turkusowe morze, był zamek na wzgórzu, a mimo to ani razu nie wydałam z siebie odgłosów zachwytu, co było zupełnie do mnie niepodobne.
Mało tego - jeśli mam być całkowicie szczera - były takie momenty, kiedy czułam, że ten pobyt tutaj jest nie tyle przyjemnością, co po prostu obowiązkiem. Bo tak wypada, bo to coś, co po prostu trzeba w swoim życiu zobaczyć i koniecznie odhaczyć będąc w Walii.
Nie udało nam się za to dotrzeć ani na St. Catherine's Island, małą pływową wyspę leżącą tuż koło Castle Beach, na której znajdują się ruiny fortu, bo przeszkodził nam w tym przypływ, ani też na Caldey Island, bo nasz grafik był zbyt napięty, by upchnąć w nim pobyt na tej nietuzinkowej wyspie.
Żeby dotrzeć na Caldey Island sam odpływ już nie wystarczy. Wyspa leży około 4 km na południe od Tenby, i w normalnych warunkach można się na nią z łatwością dostać jedną z wielu łódek, kursujących co 20 minut (tyle też trwa przeprawa) i wypływających z portu, jeśli akurat jest przypływ, bądź z Castle Beach jeśli jest odpływ.
Jej niewielkie rozmiary (2,4 x 1,6) nie przekładają się jednak na brak atrakcyjności: oprócz widokowych tras wzdłuż klifów znajdziemy tu też piękną latarnię, muzeum poświęcone dziedzictwu i historii wyspy, dominujący nad krajobrazem klasztor cystersów, a nawet wytwórnię czekolady i perfum, które produkują mnisi i które to można nabyć w sklepiku z pamiątkami. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia!
Tenby jest bez wątpienia pięknym przykładem odnowy. Feniksa, który odrodził się z popiołów. Silniejszy i jeszcze piękniejszy. Po turbulentnej przeszłości: siedemnastowiecznej zarazie, która wybiła połowę mieszkańców, po zrujnowanym miasteczku i opuszczonych domach "plądrowanych" przez trzodę chlewną pozostało już tylko wspomnienie. Teraz jedyną "plagą" Tenby, i to w dodatku sezonową, jest turystyczna stonka ;)
I choć doskonale zdaję sobie sprawę, że bardziej odpowiednie byłoby porównanie tego kurortu do feniksa niż do George'a, to jednak z tym drugim kojarzy mi się ono bardziej. Dziś, po ponad roku od mojego pobytu w tym miejscu, nadal w pełni zgadzam się z tym, co napisałam tamtego dnia w moim podróżniczym dzienniku: "Tenby jest jak George Clooney - niby przystojne, niby zadbane, ale jednak nie ma tego czegoś, co by wywoływało u mnie motylki w brzuchu..."
Choć nie powaliło mnie na kolana i nie sprawiło, że zapałałam do niego płomienną miłością, mimo wszystko dałabym mu drugą szansę. Wierzę bowiem, że znalazłam się tam w złym czasie i o złej porze, by docenić wszystkie jego walory.
A jeśli Ty jesteś jak wspomniany George i też nie wiesz, gdzie szukać Tenby, to uczynnie podpowiadam, że w południowo-zachodniej części Walii, do której z kolei bardzo łatwo dostać się promem z irlandzkiego Rosslare do Pembroke.