czwartek, 31 sierpnia 2017

Wszystkie barwy Mountmellick


Do końca 2017 roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, ale już teraz śmiało mogę stwierdzić, że w moim prywatnym rankingu Mountmellick, małe miasto w hrabstwie Laois, szturmem zajęło pierwsze miejsce w kategorii "Największe odkrycie/zaskoczenie roku" i nie sądzę, by dało się zdeklasować. A wszystko to dzięki pewnej grupce kobiet, ale o tym za chwilę.



Tutaj muszę sparafrazować znane powiedzenie: "behind every great man there is a great woman", co w wolnym tłumaczeniu wyglądałoby następująco: "Za każdym wielkim/wspaniałym mężczyzną stoi wspaniała kobieta". W tym przypadku za sukcesem Mountmellick stoi nie jedna, ale cała gromada kobiet. Barwnych, pozytywnie zakręconych, a nade wszystko niesamowicie kreatywnych, utalentowanych i entuzjastycznych.




Jak same mówią: spotykają się raz na tydzień, jedzą ciasto, szydełkują, śmieją się, prowadzą burze mózgów i pogawędki. I tak od 2014 roku, kiedy to po raz pierwszy zgromadziły się w lokalnym pubie z gorącym postanowieniem zrobienia czegoś, co będzie miało znaczenie, czegoś, co upiększyłoby ich miasteczko i sprawiło, że oczy innych zwrócą się właśnie na Mountmellick.




Za motto obrały sobie jajcarskie stwierdzenie: "The Earth without art is just... Eh", co trudno przetłumaczyć na język polski, jako że zawiera w sobie grę słów. Bazując na mocnym związku Mountmellick z przemysłem włókienniczym; z przędzalnictwem, tkactwem i dziewiarstwem,  postanowiły zająć się jedną z najnowszych form sztuki znaną jako "yarn bombing" - "bombardowanie włóczką". Jako że nazwa nie do końca ma pozytywny wydźwięk, czasami ten rodzaj ulicznej aktywności zwie się bardziej przyjaznym "yarn storming".



Nie wiadomo, kto tak naprawdę zapoczątkował "yarn bombing", czy niejaka Magda Sayeg, która w 2005 roku zamieściła włóczkową instalację przed swoim sklepem, czy też może artysta Bill Davenport, który już piętnaście lat przed Magdą miał na koncie dekorowanie miejskich przedmiotów włóczką. Genezę ruchu upatruje się jednak w USA, a narodziny szacuje na XXI wiek.




Jeśli zastanawiasz się teraz, po co ktoś miałby robić coś takiego, to już spieszę z odpowiedzią. A chociażby po to by ubarwić szarą, miejską architekturę. By "pokolorować" swój świat, zwrócić uwagę innych na tę formę sztuki. Albo dać upust swoim kreatywnym zapędom, a przy okazji zrobić coś pożytecznego dla wspólnoty, w której się żyje.



Powiem Ci, że to naprawdę działa! Bo widzisz, wiele, wiele razy przejeżdżałam przez Mountmellick, i jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, by zrobić tutaj postój. Miasto wydawało mi się przeciętne, ot, kolejne typowe dla Irlandii małe miasto, które na pierwszy rzut oka nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Aż do czerwca tego roku, kiedy przejeżdżając przez nie, zauważyłam, że zostało pięknie i barwnie udekorowane.



kołatka w kształcie pierścienia Claddagh <3


Zaintrygowało mnie to. Skąd te ozdoby? O co w tym chodzi? Po co to wszystko? Chciałam wiedzieć więcej, chciałam tu jak najszybciej wrócić i zaspokoić swoją ciekawość. Krótko mówiąc wpadłam w pułapkę utkaną przez sprytne i kreatywne mieszkanki tego miasteczka. I powiem Ci, że nie ja jedna.




W czasie mojej wizyty na własne oczy widziałam, jak przed budynkiem Mountmellick Community Arts Centre zatrzymał się autobus, a z niego wysypała się grupa ludzi, która już kilkanaście sekund później z zapałem fotografowała kolorowy samochód - jeden z najbardziej okazałych eksponatów pokrytych dzianiną.




Same autorki tych kolorowych robótek przyznają, że ich prace przyciągają uwagę przejezdnych. Kolorowe miasto ich przyciąga. Ten nietypowy widok ich przyciąga. Przyjeżdżają więc, dociekają co i jak, zwiedzają i zostawiają tu swoje pieniądze. Zawsze wtedy, kiedy miasto jest udekorowane [a jest tak przeważnie przez miesiąc w roku], lokalne biznesy odnotowują wzrost obrotów. I ja w to całkowicie wierzę, bo sama byłam jedną z tych osób, które przyjechały tu tylko i wyłącznie dla yarn bombingu, a przy okazji skorzystały z gastronomicznej oferty miasteczka.




Spacer po mieście szybko uświadomił mi, jak bardzo myliłam się, myśląc, że w Mountmellick nie ma nic ciekawego. Miasto ma całkiem ciekawą historię związaną z przybyłymi tu w połowie XVI wieku kwakrami angielskiego pochodzenia. To dzięki ich pracowitości i przedsiębiorczości skromna osada zaczęła się prężnie rozwijać, a w XVIII wieku, ze względu na swój przemysłowy charakter, Mountmellick zdobył nawet przydomek "irlandzkiego Manchesteru".




Jest tu kilka naprawdę ładnych budynków i ciekawych zakątków, a do tego skwer O'Connell, który uchodzi za najlepszy, georgiański plac w całym hrabstwie Laois. Ale, żeby się o tym wszystkim przekonać, musisz dać Mountmellickowi szansę. Warto. Szczególnie, jeśli pogoda jest łaskawa. Miasto jest na Ciebie doskonale przygotowane - praktycznie na każdym kroku są tablice informacyjne, z których dowiesz się, gdzie pójść i co zobaczyć. Gdzie zjeść, dowiesz się ode mnie.




Przed Nora's Cake Shop stoi nietuzinkowy rower udekorowany kwiatami. Dla niewtajemniczonych osób jest to nic nie znaczący obiekt, dla innych zaś hołd złożony zasłużonemu i lubianemu mieszkańcowi Mountmellick, Andrew Reilly'emu.  Nora jest żoną jego brata. Sam Andrew zaś był wielkim miłośnikiem ogrodnictwa. Swoją pasję przekuł na interes. Po jego śmierci rodzinny biznes trafił w ręce jego córki i zięcia. Rower zaś, który niegdyś był własnością Andrew, zyskał nowe życie i teraz cieszy oczy. A Nora? Nora prowadzi dobrze prosperującą kawiarenkę, w której zjesz smaczne śniadanie, a nawet obiad, a do tego zostaniesz przyjaźnie przyjęty.




Właśnie - przyjazność mieszkańców. Kiedy tak spacerowałam po mieście, objuczona aparatem niczym wielbłąd, wielokrotnie wymieniałam przyjazne pozdrowienia z  mijającymi mnie osobami. Na mój uśmiech i powitalne "hej!" pewien mężczyzna odpowiedział sympatycznym klapnięciem mnie w plecy. Przyjacielskim gestem, który z reguły rezerwuje się dla swoich dobrych znajomych. Ktoś inny pomachał mi z samochodu. Jakaś kobieta wciągnęła mnie na pocztę, bo tam znajdował się inny eksponat, który nie został jeszcze wystawiony przed budynek. Powiesz, że robili dobre wrażenie pod publikę? Być może. Ja tam wolę wierzyć, że to była dla nich norma.




Ta wizyta w Mountmellick zdecydowanie przeszła moje oczekiwania. Kiedy tak przemierzałam wolnym krokiem kolejne metry i uważnie rozglądałam się na boki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy tego miasteczka dokładają wszelkich starań, by uczynić to miejsce przyjemnym do życia.




Czułam się tutaj też niczym poszukiwacz skarbów. Nie miałam pewności, na jaki "skarb" natrafię za rogiem i to było niesamowicie ekscytujące.




Teraz już wiesz, dlaczego Mountmellick jest moim prywatnym odkryciem roku.




To może w zamian powiesz mi, czy dla Ciebie taki rodzaj sztuki to hit czy też może kit?






Myślałam, że większej kociary ode mnie już nie ma... ;)

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Walijski road trip (1)

Criccieth


Ach, gdybyście tylko wiedzieli, co ja robiłam w czasie mojego brytyjskiego road tripa! Szturmowałam wszystkie interesujące mnie zamki, sprawnie przemierzałam Walię z północy na południe, stałam na szczycie majestatycznego Snowdona, najwyższego szczytu w Walii, płynęłam barką po wąziutkim, ale za to cholernie wysokim akwedukcie Pontcysyllte i sikałam ze strachu w majtki, no i podziwiałam tajemniczy Stonehenge w sąsiedniej Anglii. Zazdrościsz? Nie masz czego! Bo problem polega na tym, że ja to wszystko robiłam tylko w myślach!


Harlech Castle


Plany miałam zacne. Doprawdy sam Krzysztof Kolumb wespół z Amerigo Vespuccim, Vasco Da Gamą i Ferdynandem Magellanem mogliby mi pozazdrościć kreatywności, chęci i wyobraźni.


Llanddwyn Beach 


Śmiać mi się teraz chce, kiedy pomyślę o tym, jak ekstremalnie naiwna byłam, myśląc, że uda mi się to wszystko zrealizować w tak krótkim czasie. Mawiają, że człowiek uczy się całe życie, a i tak umiera głupi. To zdecydowanie o mnie. Z drugiej zaś strony, mawiają też: DREAM BIG. I ja tak właśnie robiłam.


Beaumaris


Zabawna rzecz z tą wyobraźnią, wiesz? Bo to niesamowicie potężne narzędzie, ale jednocześnie stosunkowo niegroźne. Większej krzywdy tym nikomu nie zrobisz. Co najwyżej nieco się potłuczesz, kiedy spadniesz z tej mięciutkiej i puchatej chmurki, na której tak fajnie Ci się podróżowało w myślach.


latarnia morska South Stack


Ten dwuwymiarowy świat, który rysował się przede mną, kiedy będąc w Irlandii patrzyłam na mapę Walii w moim przewodniku, był taki fajny i uproszczony. Interesujących mnie atrakcji w sam raz, nie za dużo i nie za mało, bo to w końcu mały kraj jest. Jak takie małe państewko może stanąć na przeszkodzie tak dużym chęciom, jakie miałam?


Conwy Castle


Pewnie doskonale wiesz, że w prawdziwym życiu nic nie jest takie łatwe i przyjemne. Ja o tym chwilowo zapomniałam. Trójwymiarowy świat z tym całym swoim dobrodziejstwem, z prawdziwymi kolorami, zapachami, ludźmi i miejscami jest obłędnie fascynujący. I skrywa w sobie mnóstwo skarbów, o których masz prawo nie wiedzieć, bo Twój przewodnik nie śmiał Cię poinformować.


Caernarfon


Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy będąc już na walijskiej ziemi, wzięłam do rąk jakąś szczegółową mapę Walii z wszystkimi jej atrakcjami. Boże najsłodszy, tam był zamek na zamku w samym tylko północnym regionie, do którego to przybiłam dzięki uprzejmości Irish Ferries. Masz może za sobą moment, w którym cały Twój światopogląd legł w gruzach? Jeśli tak, to już wiesz, co ja wtedy odczuwałam. Nogi się pode mną ugięły. Poczułam się niczym kolos na glinianych nogach. W jednej sekundzie uleciała moja buta, a buńczuczność z podkulonym ogonem schowała się w pobliskich krzakach. Do tamtego momentu na moim niewidocznym sztandarze było wyryte "Mogę wszystko!". Od tamtej chwili: "Mogę niewiele!".



Jest w tym dużo mojej winy, wiesz? Bo oryginalny plan zakładał czterodniowy wyjazd. Nie jest to cała wieczność, ale kiedy masz swój pojazd, ogromne chęci,  Twój prom dobija do brzegu po piątej rano, a odpływa późnym wieczorem dwa dni później, to jest to całkiem dużo czasu. Problemem była jednak moja własna opieszałość w rezerwowaniu biletów na interesujące mnie daty. Zrobiłam to zaledwie na parę dni przed rejsem, kiedy po fajnych i okazyjnych cenach nie było już śladu. A jako że miałam mocne postanowienie nieprzekraczania budżetu w wysokości 360 euro [dlaczego tak a nie inaczej, o tym być może innym razem], miałam też ograniczone pole manewru. Skrócenie pobytu do trzech dni okazało się koniecznością, ale jakoś szczególnie nad tym wtedy nie ubolewałam. Ciągle naiwnie wierzyłam, że trzy całe dni wystarczą mi do zrobienia tego, co chcę...


Bodelwyddan Castle


Powiadam Ci, nieświadomość jest doprawdy błogosławieństwem!


Feeria barw w Criccieth