Sama
nie wierzę w to, co piszę - bo kiedy to robię, nadal panuje zima, a wtedy
poranne wstawanie zawsze przychodzi mi z trudem - ale gdyby mi ktoś zadał
pytanie, jaki był mój najpiękniejszy dzień w minionym roku, bez wahania
udzieliłabym następującej odpowiedzi - mój pierwszy poranek w Walii. Ten, w
którym po 5:30 i 24 godzinach bez snu po raz pierwszy postawiłam nogę na
walijskiej ziemi.
Tu
wypada dodać, że konkurencja była na wysokim poziomie, bo takich dni, kiedy
budziłam się w pięknych okolicznościach przyrody, radosna jak skowronek i
przepełniona szczęściem, było całkiem sporo. Ale ten pierwszy walijski był dla
mnie wyjątkowy. Po prostu magiczny.
Zwykłam
sobie żartować, że w poprzednim życiu byłam albo żoną latarnika, albo nawet
samą "latarnicą", bo mam do tych budowli wyjątkową słabość. Działają
na mnie jak lep na muchy, światło na ćmy, albo jak syreni śpiew na żeglarzy.
Trudno mi się im oprzeć, a im któraś latarnia piękniejsza, tym mój podziw większy.
Do dzisiaj moją wizją idealnego, romantycznego weekendu tylko we dwoje jest
pobyt w latarni morskiej na krańcu świata.
Nie
pamiętam, kiedy dokładnie po raz pierwszy zobaczyłam najpiękniejszą walijską
latarnię, doskonale za to pamiętam, że siedziałam wtedy przed komputerem w domu
i nie mogłam oderwać oczu od monitora, na którym wyświetlał mi się jej widok.
To właśnie wtedy na poważnie zaczęłam rozważać wyjazd do Walii. Już wtedy
wiedziałam, że będzie warto, nawet gdyby to miała być tylko jedna rzecz, którą
miałabym tam zobaczyć.
Mimo
że terminal promowy i latarnia leżą na przeciwległych krańcach Holy Island,
dzielą je niecałe cztery mile. Wyspa jest wręcz miniaturowa: ma nieco ponad 12
km długości i niecałe sześć kilometrów szerokości, a jej najwyższe wzniesienie
osiąga jedynie 220 metrów. Nie znaczy to jednak, że jest pozbawiona atrakcji i
uroku.
Nie
miałam dylematu, co zobaczyć po przybiciu do lądu. Udanie się w kierunku
latarni było dla mnie czymś tak naturalnym jak posługiwanie się pałeczkami dla
Azjatów. Wiedziałam, rzecz jasna, że o tak wczesnej porze nie mogę liczyć na
to, by obiekt był otwarty, ale w zupełności mi to nie przeszkadzało. Wprost
przeciwnie - miało swoje zalety.
Jako
że na promie nic nie jedliśmy, zaraz po przyjeździe postanowiliśmy spożyć część
przywiezionych ze sobą zapasów żywnościowych. Śniadanie było wyjątkowo
nieurodziwe i spokojnie mogłoby robić za wzór posiłku, którego w żadnym razie
nie powinno się publikować na Instagramie, a jeśli już to tylko wyłącznie jako
#jadłoplebsu, ale z kubkiem gorącej herbaty, nalanej prosto z nieinstagramowego
termosu, smakowało wybornie. Niczym posiłek z restauracji pięciogwiazdkowej. A
to tylko zwykła bułka i krakowska sucha w plastrach. To było też moje
najwcześniejsze śniadanie minionego roku.
Dłużej
nie mogłam opierać się własnym nogom. Po posileniu się zostawiłam Połówka w
aucie, tak zmęczonego i sennego, że aż nieczułego na wdzięki otaczających nas
widoków i ruszyłam wyodrębnioną ścieżką w kierunki białej wieżyczki na skraju
klifu. Grzechem byłoby nie skorzystać ze sprzyjających warunków. Było sucho,
pogodnie i samotnie, jeśli nie wliczę ślimaka wolno sunącego po jednym z
nierównych schodków prowadzących w dół.
Nie
mogłam wyjść z podziwu. To piękne światło towarzyszące narodzinom dnia, te
oszałamiające i złowrogie urwiska, z których tak łatwo byłoby spaść, ta piękna
latarnia, od której dzieliła mnie przepaść, ten jasny błękit nieba tak płynnie
przechodzący w niebieski kolor oceanu i te różne odcienie fioletu wzgórza
porośniętego wrzosem: jedne mocno napigmentowane, inne wprost przeciwnie;
blade, jakby nieśmiałe i niechętnie rzucające się w oczy - to wszystko razem
wzięte nie tylko przypominało mi ulubione Howth, ale także powodowało falę
intensywnych emocji, które niebezpiecznie kotłowały się w mojej głowie.
Żałowałam,
że nie mogę zobaczyć tych wszystkich wrzosów w szczycie ich kwitnienia, a
jednocześnie chciałam wykrzyczeć swoją radość. Radość z tu i teraz. Ale jako,
że zawsze byłam tą osobą, która wdeptuje w zwierzęce odchody, której to ptaki
załatwiają się na głowę, i która z trzech bramek zawsze wybiera kota Zonka, doszłam
do wniosku, że daruję sobie okrzyki radości. Bo znając moje zezowate szczęście,
krzycząc nie spowoduję lawiny [a przynajmniej nie w tej części świata], ale już
na pewno osunięcie się klifu i spadnięcie wraz z nim do morza.
Dlatego nie
wrzeszczę z radości, choć wewnątrz siebie śpiewam i tańczę, tylko wyciągam
telefon i wystukuję na WhatsAppie jedno krótkie zdanie do Połówka: Ale czad!!!
Jedno pełne zachwytu zdanie, którego on i tak nie ma szans przeczytać, bo po
pierwsze śpi, a po drugie - mój Internet na obcej ziemi żyje swoim własnym
życiem.
Tablica
na Ellin Tower - tej białej budowli przypominającej nieco zamkową wieżę - którą
widziałam z oddali, zachęca do przekroczenia jej wrót. To nic nie kosztuje. W
środku zaś można skorzystać z lornetek i teleskopu, by zabawić się w
niegroźnego podglądacza ptaków "żyjących na krawędzi". Naturalnie
przed siódmą rano wieża jest jeszcze zamknięta. Podobnie zresztą jak, położone
znacznie wyżej i nieco obskurne, Centrum Informacyjne, a także "moja"
piękna latarnia. Otwierają ją dopiero o 10:00, ale mnie już tutaj o tej porze
nie będzie. Nie będę mieć okazji zmierzyć się z prawie czterystoma wrednymi
schodkami prowadzącymi do niej, na które tak narzekają niektórzy turyści.
Korzystam
z dóbr, które są dostępne. Czytam tablice informacyjne koło
dziewiętnastowiecznej Ellin Tower, z których dowiaduję się, jakie ptaki mogę tu
zobaczyć, skanuję wzrokiem metalowe tabliczki przymocowane do ławek poświęconym
pamięci przeróżnych zmarłych. A to wszystko przy ścieżce dźwiękowej z ptasimi
odgłosami. Ta przede mną została
zadedykowana osobie, która żyła tylko pięćdziesiąt dwa lata, zmarła w rocznicę
zdobycia Bastylii i "kochała to miejsce". Nie wiem, kim był Andrew,
ale doskonale rozumiem, dlaczego obdarzył swoim uczuciem właśnie ten skrawek
ziemi. Nie skłamię, kiedy napiszę, że to właśnie tu, na Holy Island, wyspie
kompletnie łysej, bo już dawno pozbawionej niegdysiejszego bujnego, dębowego
lasu, zrodziła się moja miłość do Walii.
To
właśnie tu na tej "świętej wyspie" zamieszkałej przez szczęśliwców,
których jest tylko niewiele więcej niż mieszkańców mojego irlandzkiego miasta,
za to obfitującej w wiele religijnych stanowisk z dalekiej przeszłości, czułam
niesamowitą jedność z naturą. Tę jedność, o której to wcześniej tylko czytałam,
i której zaznawała francuska pisarka Colette, kiedy to wraz ze swoją
nietuzinkową matką, Sido, wyruszały przed czwartą rano nad rzekę, by pozbierać
truskawki i podziwiać wschód słońca. Pozbierać truskawki. O 3:30 rano!
Z
oglądanego dawno temu filmu "Alive - dramat w Andach" najbardziej
zapadła mi w pamięć kwestia wypowiedziana przez jednego z rozbitków. To tam,
wysoko w górach, czuł obecność Boga. Ja z kolei tę bliskość czułam tu: na tym
śmiesznie niewysokim wzgórzu w porównaniu z majestatycznymi Andami. Tu, bardziej
niż w jakiejkolwiek świątyni Bożej, czułam bliskość Boga. Bliskość i
wdzięczność za piękno tego świata.
Rzekłabym
niczym Faust: "trwaj chwilo, jesteś piękna!", ale nie chciałam paść
trupem jak tytułowy bohater z powieści Goethego. W milczeniu cieszyłam się
najpiękniejszym porankiem 2017 roku. Intuicja podpowiadała mi, że choć do końca
roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, tego magicznego momentu nic, ale to nic,
już nie przebije.