poniedziałek, 11 czerwca 2018

Narodziny dnia na Holy Island



Sama nie wierzę w to, co piszę - bo kiedy to robię, nadal panuje zima, a wtedy poranne wstawanie zawsze przychodzi mi z trudem - ale gdyby mi ktoś zadał pytanie, jaki był mój najpiękniejszy dzień w minionym roku, bez wahania udzieliłabym następującej odpowiedzi - mój pierwszy poranek w Walii. Ten, w którym po 5:30 i 24 godzinach bez snu po raz pierwszy postawiłam nogę na walijskiej ziemi. 



Tu wypada dodać, że konkurencja była na wysokim poziomie, bo takich dni, kiedy budziłam się w pięknych okolicznościach przyrody, radosna jak skowronek i przepełniona szczęściem, było całkiem sporo. Ale ten pierwszy walijski był dla mnie wyjątkowy. Po prostu magiczny. 


Zwykłam sobie żartować, że w poprzednim życiu byłam albo żoną latarnika, albo nawet samą "latarnicą", bo mam do tych budowli wyjątkową słabość. Działają na mnie jak lep na muchy, światło na ćmy, albo jak syreni śpiew na żeglarzy. Trudno mi się im oprzeć, a im któraś latarnia piękniejsza, tym mój podziw większy. Do dzisiaj moją wizją idealnego, romantycznego weekendu tylko we dwoje jest pobyt w latarni morskiej na krańcu świata. 



Nie pamiętam, kiedy dokładnie po raz pierwszy zobaczyłam najpiękniejszą walijską latarnię, doskonale za to pamiętam, że siedziałam wtedy przed komputerem w domu i nie mogłam oderwać oczu od monitora, na którym wyświetlał mi się jej widok. To właśnie wtedy na poważnie zaczęłam rozważać wyjazd do Walii. Już wtedy wiedziałam, że będzie warto, nawet gdyby to miała być tylko jedna rzecz, którą miałabym tam zobaczyć. 





Mimo że terminal promowy i latarnia leżą na przeciwległych krańcach Holy Island, dzielą je niecałe cztery mile. Wyspa jest wręcz miniaturowa: ma nieco ponad 12 km długości i niecałe sześć kilometrów szerokości, a jej najwyższe wzniesienie osiąga jedynie 220 metrów. Nie znaczy to jednak, że jest pozbawiona atrakcji i uroku.



Nie miałam dylematu, co zobaczyć po przybiciu do lądu. Udanie się w kierunku latarni było dla mnie czymś tak naturalnym jak posługiwanie się pałeczkami dla Azjatów. Wiedziałam, rzecz jasna, że o tak wczesnej porze nie mogę liczyć na to, by obiekt był otwarty, ale w zupełności mi to nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie - miało swoje zalety. 



Jako że na promie nic nie jedliśmy, zaraz po przyjeździe postanowiliśmy spożyć część przywiezionych ze sobą zapasów żywnościowych. Śniadanie było wyjątkowo nieurodziwe i spokojnie mogłoby robić za wzór posiłku, którego w żadnym razie nie powinno się publikować na Instagramie, a jeśli już to tylko wyłącznie jako #jadłoplebsu, ale z kubkiem gorącej herbaty, nalanej prosto z nieinstagramowego termosu, smakowało wybornie. Niczym posiłek z restauracji pięciogwiazdkowej. A to tylko zwykła bułka i krakowska sucha w plastrach. To było też moje najwcześniejsze śniadanie minionego roku. 



Dłużej nie mogłam opierać się własnym nogom. Po posileniu się zostawiłam Połówka w aucie, tak zmęczonego i sennego, że aż nieczułego na wdzięki otaczających nas widoków i ruszyłam wyodrębnioną ścieżką w kierunki białej wieżyczki na skraju klifu. Grzechem byłoby nie skorzystać ze sprzyjających warunków. Było sucho, pogodnie i samotnie, jeśli nie wliczę ślimaka wolno sunącego po jednym z nierównych schodków prowadzących w dół. 



Nie mogłam wyjść z podziwu. To piękne światło towarzyszące narodzinom dnia, te oszałamiające i złowrogie urwiska, z których tak łatwo byłoby spaść, ta piękna latarnia, od której dzieliła mnie przepaść, ten jasny błękit nieba tak płynnie przechodzący w niebieski kolor oceanu i te różne odcienie fioletu wzgórza porośniętego wrzosem: jedne mocno napigmentowane, inne wprost przeciwnie; blade, jakby nieśmiałe i niechętnie rzucające się w oczy - to wszystko razem wzięte nie tylko przypominało mi ulubione Howth, ale także powodowało falę intensywnych emocji, które niebezpiecznie kotłowały się w mojej głowie. 





Żałowałam, że nie mogę zobaczyć tych wszystkich wrzosów w szczycie ich kwitnienia, a jednocześnie chciałam wykrzyczeć swoją radość. Radość z tu i teraz. Ale jako, że zawsze byłam tą osobą, która wdeptuje w zwierzęce odchody, której to ptaki załatwiają się na głowę, i która z trzech bramek zawsze wybiera kota Zonka, doszłam do wniosku, że daruję sobie okrzyki radości. Bo znając moje zezowate szczęście, krzycząc nie spowoduję lawiny [a przynajmniej nie w tej części świata], ale już na pewno osunięcie się klifu i spadnięcie wraz z nim do morza. 






Dlatego nie wrzeszczę z radości, choć wewnątrz siebie śpiewam i tańczę, tylko wyciągam telefon i wystukuję na WhatsAppie jedno krótkie zdanie do Połówka: Ale czad!!! Jedno pełne zachwytu zdanie, którego on i tak nie ma szans przeczytać, bo po pierwsze śpi, a po drugie - mój Internet na obcej ziemi żyje swoim własnym życiem. 



Tablica na Ellin Tower - tej białej budowli przypominającej nieco zamkową wieżę - którą widziałam z oddali, zachęca do przekroczenia jej wrót. To nic nie kosztuje. W środku zaś można skorzystać z lornetek i teleskopu, by zabawić się w niegroźnego podglądacza ptaków "żyjących na krawędzi". Naturalnie przed siódmą rano wieża jest jeszcze zamknięta. Podobnie zresztą jak, położone znacznie wyżej i nieco obskurne, Centrum Informacyjne, a także "moja" piękna latarnia. Otwierają ją dopiero o 10:00, ale mnie już tutaj o tej porze nie będzie. Nie będę mieć okazji zmierzyć się z prawie czterystoma wrednymi schodkami prowadzącymi do niej, na które tak narzekają niektórzy turyści.  






Korzystam z dóbr, które są dostępne. Czytam tablice informacyjne koło dziewiętnastowiecznej Ellin Tower, z których dowiaduję się, jakie ptaki mogę tu zobaczyć, skanuję wzrokiem metalowe tabliczki przymocowane do ławek poświęconym pamięci przeróżnych zmarłych. A to wszystko przy ścieżce dźwiękowej z ptasimi odgłosami.  Ta przede mną została zadedykowana osobie, która żyła tylko pięćdziesiąt dwa lata, zmarła w rocznicę zdobycia Bastylii i "kochała to miejsce". Nie wiem, kim był Andrew, ale doskonale rozumiem, dlaczego obdarzył swoim uczuciem właśnie ten skrawek ziemi. Nie skłamię, kiedy napiszę, że to właśnie tu, na Holy Island, wyspie kompletnie łysej, bo już dawno pozbawionej niegdysiejszego bujnego, dębowego lasu, zrodziła się moja miłość do Walii. 



To właśnie tu na tej "świętej wyspie" zamieszkałej przez szczęśliwców, których jest tylko niewiele więcej niż mieszkańców mojego irlandzkiego miasta, za to obfitującej w wiele religijnych stanowisk z dalekiej przeszłości, czułam niesamowitą jedność z naturą. Tę jedność, o której to wcześniej tylko czytałam, i której zaznawała francuska pisarka Colette, kiedy to wraz ze swoją nietuzinkową matką, Sido, wyruszały przed czwartą rano nad rzekę, by pozbierać truskawki i podziwiać wschód słońca. Pozbierać truskawki. O 3:30 rano! 



Z oglądanego dawno temu filmu "Alive - dramat w Andach" najbardziej zapadła mi w pamięć kwestia wypowiedziana przez jednego z rozbitków. To tam, wysoko w górach, czuł obecność Boga. Ja z kolei tę bliskość czułam tu: na tym śmiesznie niewysokim wzgórzu w porównaniu z majestatycznymi Andami. Tu, bardziej niż w jakiejkolwiek świątyni Bożej, czułam bliskość Boga. Bliskość i wdzięczność za piękno tego świata. 



Rzekłabym niczym Faust: "trwaj chwilo, jesteś piękna!", ale nie chciałam paść trupem jak tytułowy bohater z powieści Goethego. W milczeniu cieszyłam się najpiękniejszym porankiem 2017 roku. Intuicja podpowiadała mi, że choć do końca roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, tego magicznego momentu nic, ale to nic, już nie przebije.