Końcówka
marca zmobilizowała mnie do napisania kilku słów i dostarczenia Wam znaku
życia, choć nie podejrzewam, by ktoś rwał sobie włosy z głowy z powodu mojego
"zniknięcia".
Tak
jak pod koniec roku miałam potrzebę popisania sobie w sieci, tak w tym nowym
wprost przeciwnie.
Miałam
jakąś dziwną awersję nie tylko do blogowania, ale ogólnie do korzystania z
komputera, co skutkowało tym, że często w ogóle go nie włączałam. A musicie
wiedzieć, że w przeszłości był to niejako mój rytuał. Powrót z pracy, prysznic,
kawa pita przy komputerze - tak to mniej więcej codziennie wyglądało.
W
pewnym momencie zauważyłam jednak, że mój wolny czas niesamowicie szybko się
kurczy, kiedy mam włączony komputer, lub - co gorsza! - kiedy rozpoczynam swój
wolny dzień od niego.
Mimo
że zdecydowanie nie jestem tym "zombiakiem", który nie może przeżyć
dnia bez korzystania z telefonu/tableta/komputera, doszłam do wniosku, że lepiej
dla mnie będzie, jeśli zminimalizuję czas spędzany na surfowaniu w sieci. Jak
pomyślałam, tak uczyniłam. I wiecie, co? Świat się przez to nie zawalił.
Zyskałam
więcej czasu, przez co mogłam z czystym sumieniem zakopać się w książkach [wreszcie
wzięłam się za rozchwytywanego Remigiusza Mroza i zrozumiałam, na czym polega
jego fenomen...], lub po prostu oddać się oglądaniu ciekawych produkcji na
Netfliksie. I w taki właśnie sposób umilałam sobie długie, ciemne, a także często
wietrzne i zimne wieczory w minionych miesiącach. A jako że na kilku innych
czytanych i lubianych przeze mnie blogach również zagościła głęboka cisza,
odebrałam ją po części jako Wasze przyzwolenie i aprobatę na moje niepisanie.
Luty
tchnął we mnie całkiem sporo wiosennego powiewu, jako że był dość ciepły i
optymistyczny. Niestety także zdradliwy - prawie dałam się nabrać, że mamy już
wiosnę pełną gębą i już wybierałam się na zakupy do sklepu ogrodniczego, by
tchnąć nowe życie w mój ogródek, który po zimie wygląda raczej jak cmentarzysko
niż raj dla kwiatów. Szczęśliwie mocne ochłodzenie nastąpiło w porę, zanim
zakupiłam i posadziłam nowe rośliny. Marzec przyniósł bowiem mocno mieszaną
pogodę i po raz kolejny udowodnił słuszność porzekadła "w marcu jak w
garncu". Nawet śniegu się doczekaliśmy, choć oczywiście nie w takiej
ilości jak w czasie zeszłorocznej "Bestii".
To
był długi i ciekawy miesiąc, lecz także owocny - głównie dlatego, że po kilku rozczarowujących
poszukiwaniach znalazłam "godną" zastępczynię dla naszego starego
czterokołowca. Dlaczego umieściłam ten przymiotnik w cudzysłowie? Bo to nothing fancy. Nic co sprawiłoby, że
moje stare serce blachary zaczęłoby szybciej bić, ale pole manewru mieliśmy
mocno ograniczone. Trzeba było kierować się głosem rozsądku, a nie iść za sercem.
Nowy nabytek miał być przede wszystkim ekonomiczny w eksploatacji, choć to
niejako oksymoron, zważywszy na fakt, że mówimy o samochodzie, a te jak
wiadomo, są skarbonkami bez dna.
A
skoro mowa o pieniądzach, to z nadejściem wiosny naszła mnie też ogromna ochota
na porządki. Najchętniej pozbyłabym się 1/3 zawartości domu. Wszystko wskazuje
na to, że na dobre wyrosłam już etapu, kiedy to musiałam mieć kilkanaście
torebek i par butów.
O
moim domu można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest zagracony, a mimo to mam
ochotę spakować połowę dobytku i pozbyć się tego jak najszybciej. Pominę tutaj
fakt, że w ogóle mam ochotę spakować się w jedną/dwie walizy i całkowicie zmienić
scenerię... To chyba kryzys wieku średniego.
Nieco
z przerażeniem patrzę na zawartość szaf i regałów. Mnóstwo książek, płyt CD i DVD,
odzieży, obuwia, jakieś stare modele aparatów, Play Station... Po co mi to
wszystko?! Czy naprawdę to wszystko sprawi, że będę choć trochę szczęśliwsza?
Nie sądzę. A przy tym zastanawiam się, czy aby na pewno ja posiadam te wszystkie
rzeczy, czy może... one mnie?
W
pierwszej chwili chciałam oddać wszystko do organizacji S.P.C.A, potem zrodził
mi się w głowie pomysł car boot sale.
I tu pytanie do Was. Braliście może w nim udział? Jakieś rady, podpowiedzi,
doświadczenia?
Nie
ukrywam, że miło byłoby odzyskać część pieniędzy z tych wszystkich zakupionych
przedmiotów, ale chodzi nie tylko o nie. Przede wszystkim o poczucie wolności,
o wyswobodzenie się z materializmu.
Organizacje
charytatywne nadal będę wspierać. W tradycyjną sprzedaż wysyłkową nie chcę się
bawić [choć wiem, że jedno z Was z powodzeniem ją stosuje i poleca], bo nawet
nie miałabym możliwości udania się na pocztę - ma zbyt krótkie godziny
otwarcia. Car boot sale wydaje się
zatem opcją niemal idealną. A do biblioteki raczej nie będę oddawać książek, bo
kilka lat temu oddałam tam wielkie pudło przeróżnych woluminów i ślad po nich
zaginął. Książki, których biblioteka nie miała na stanie, ale powinna już mieć
po mojej darowiźnie, nadal nie są dostępne dla spragnionych słowa pisanego.
I
to chyba wszystko na dziś. Mam nadzieję, że ten wpis rozbudzi we mnie chęć do
blogowania i... że ktoś w ogóle go przeczyta, bo po tak długiej nieobecności
mam poważne obawy, czy na polu bitwy ostał się chociaż jeden cierpliwy i oddany
żołnierz ;)
Trzymajcie
się zdrowo, a ja wracam do odliczania dni do Wielkanocy, bo wtedy wyruszam na
zachód Irlandii do zakątków, które ubóstwiam...