poniedziałek, 3 czerwca 2019

Oczekiwania kontra rzeczywistość - Wielkanoc w Connemarze


Zacznę trochę jak Martin Luther King: I had a dream.
Wymarzyłam sobie wspaniały weekend w Connemarze, w moim ulubionym B&B na boskim Półwyspie Renvyle, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia jakieś dziesięć lat temu, nie wiedząc nawet, jak nazywa się ten konkretny zakątek Irlandii.
Zbliżała się Wielkanoc, którą po raz kolejny mieliśmy spędzić na wyspie, nie widziałam zatem przeszkód, by nie skorzystać z długiego weekendu i spędzić go w jednym z najładniejszych regionów Zielonej Wyspy.
To miał być nasz pierwszy tegoroczny wyjazd weekendowy, a jako że od dłuższego czasu trawił mnie zew natury, domagający się wyjazdu w teren, napaliłam się na niego jak szczerbaty na suchary. 

Miało być przecież tak pięknie: przytulna noclegownia, przesympatyczny właściciel, jego urocze zwierzaki i my w tym wszystkim, nurzający się w nastrojowej atmosferze Wielkanocy i pozytywnych wibracjach tego B&B. Ale jak mądrze rzekł kiedyś ojciec Dougal McGuire z kultowego "Father Teda": "you should never meet your heroes, you"ll only be disappointed". A. - gospodarz tego B&B był dla mnie właśnie takim bohaterem - doskonałym przykładem na to, co robić, by turyści walili do ciebie drzwiami i oknami. 

Kiedy pewnego wrześniowego dnia pierwszy raz zapukałam do drzwi tego przybytku, otworzył je właśnie A. Przyjął cieplej niż rodzony ojciec, kazał usadowić się w przytulnym salonie, na czarnej skórzanej sofie, naprzeciwko kominka, w którym płonął ogień podsycany kolejnymi kawałkami torfu. Zaserwował kawę, poczęstował ciastem. A kiedy taka rozpieszczona i rozleniwiona siedziałam na sofie, jego uroczy pies dosiadł się do mnie, popatrzył mi w oczy, a potem wtulił we mnie jak mały szczeniaczek, którym nie był od kilkudziesięciu kilogramów temu, i położył mi łapę na moich udach. Tym jednym, prostym gestem sprawił, że zaszkliły mi się oczy. Nie trzeba było słów, by wiedzieć, że od teraz jesteśmy już best buddies!  

Rozglądając się po pokoju, po jego eklektycznym wystroju, pomyślałam, że czuję się tu jak u siebie i że to miejsce ma naprawdę pozytywną aurę. Nie obchodziło mnie to, że koło kominka leżały drobinki torfu i popiołu - nieodłączne elementy każdego niegazowego kominka - mimo że u mnie coś takiego by nie przeszło. 


Tu od pierwszej minuty miało się poczucie niewymuszonej swobody, co bez wątpienia było zasługą samego gospodarza i jego bezceremonialnego sposobu bycia. To tu usłyszałam, idąc za A. po schodach do zarezerwowanego pokoju, że "już sporo czasu upłynęło, od kiedy prowadził na pięterko piękną kobietę". Bardziej rozbawił mnie ten niewybredny tekst, niż zbulwersował, bo taka za mnie piękna kobieta jak z niego Leonardo Di Caprio. 

W takie miejsca zawsze chce się wracać, bo klimat, który tworzą w nich ludzie, jest niepowtarzalny, i żaden pięciogwiazdkowy bezosobowy hotel, w którym jest się anonimowym, jednym z wielu gości, nie jest w stanie z nimi wygrać. W tym B&B miało się poczucie wyjątkowości, bycia traktowanym jako unikalna jednostka. 
 
Teraz już rozumiesz, dlaczego na myśl o tym wyjeździe jarałam się jak pochodnia?
Kiedy nadeszła godzina zero, miałam już wszystkie niezbędniki: walizę, worek marchewek i tackę jabłek dla koni, opakowanie psiego przysmaku dla mojego psiego kumpla, a nawet mało wielkanocne, za to świeżo i własnoręcznie upieczone ciasto czekoladowe z włoskimi orzechami dla gospodarza i jego małżonki na okoliczność świąt. 

To samo ciasto wróciło z nami do domu następnego dnia.
Okazało się bowiem, że od tamtego pamiętnego wrześniowego dnia wiele się zmieniło i gospodarz ma ważniejsze rzeczy na głowie niż przyjmowanie gości. A przynajmniej tych przybywających do jego B&B. Najwyraźniej ci zmierzający do jego hotelu, w posiadanie którego wszedł niedawno, są teraz ważniejsi, bo doba hotelowa jest droższa niż ta sama doba w pensjonacie B&B. 

Zatem w dniu przybycia w ogóle nie było nam dane przywitać się z właścicielem ani jego żoną. Zastaliśmy pustą noclegownię, a kiedy - zgodnie ze wskazówkami zamieszczonymi na drzwiach - zadzwoniliśmy na numer Gospodarza, usłyszeliśmy, że mamy wyjąć klucz ze skrytki i sami się zameldować. Byliście już tutaj, prawda? - usłyszeliśmy. No dobra, dlaczego nie. Możemy. 
 

Na próżno czekaliśmy na to, aż Gospodarz wpadnie później się przywitać. Jakiś czas później przyjechał do domu zameldować inną parę, widocznie żółtodziobów, którzy po raz pierwszy go odwiedzali, ale nie zaszczycił nas swoją obecnością. Podobnie zresztą było z jego żoną, która podjechała pod B&B, kiedy koło niego spacerowaliśmy, ale nie doszła do wniosku, że wypadałoby się do nas odezwać. 

Doszło nawet do tego, że nie mogliśmy w jego B&B napić się nawet kawy ani herbaty, bo w pokoju nie było takich udogodnień, w domu z kolei nie było nikogo, kto mógłby nam zaserwować filiżankę gorącego napoju, a nie chcieliśmy się szarogęsić i zaglądać do kuchni, w której to nigdy nie byliśmy, i która to - jakby nie patrzeć - należała do prywatnych rewirów właścicieli tego przybytku. 

A jakby tego było mało, dzień dobiegał końca, a my nadal nie wiedzieliśmy, o której możemy stawić się w hotelu na śniadanie, bo nikt nam takiej informacji nie udzielił. Bo to, że śniadań nie serwuje się już w tym B&B tylko w nowym nabytku Gospodarza, wyczytałam na stronie w czasie robienia rezerwacji. 

Domyślasz się pewnie, że byłam dość niepocieszona takim obrotem wydarzeń, jako że moje oczekiwania totalnie rozminęły się z rzeczywistością, ale być może sama jestem sobie winna za to, że poniosła mnie wyobraźnia. I że oczekiwałam standardu podobnego, do tego, który był mi już znany z poprzedniej wizyty.
Szczęśliwym trafem kolejny dzień nieco podreperował w moich oczach nadwątlony wizerunek Gospodarza, który z mojego bohatera B&B przemienił się w upadłą gwiazdę. 

W czasie smacznego śniadania udało mi się wreszcie przywitać z psem właściciela i nakarmić go przysmakami, a po śniadaniu - z nim samym. Ale pewnie tylko dlatego, że sam we własnej osobie był na recepcji i żegnał wymeldowujących się gości, przyjmując od nich zapłatę za nocleg.
Pogadaliśmy przez chwilę, pożartowaliśmy, ale to już nie było to samo.
Niemniej sam wyjazd - pomijając rozczarowanie związane z noclegownią - okazał się być fantastyczny, a pogoda przyjemna. 

W ogóle, to mam nieodparte wrażenie, że czasem bardziej opłaca się być nowym klientem niż starym i stałym, bo wtedy firmy - czy jak w tym przypadku: właściciele B&B - bardziej się starają. A może to ja jestem jakaś dziwna, bo wychodzę z założenia, że o stałego klienta powinno się dbać bardziej w ramach podziękowania za jego lojalność? 

Tak się składa, że dwa tygodnie później, tym razem w innym B&B znów usłyszeliśmy to nonszalanckie "byliście już tutaj, prawda?", które zabrzmiało boleśnie lekceważąco, jak gdyby było opędzaniem się od natrętnej muchy. Równie dobrze osoba, które je wtedy wypowiedziała, mogła powiedzieć: "skoro już tutaj byliście, to spoko, nie muszę się wysilać, nic wam polecać, ani z wami wdawać się w dyskusję, bo przecież znacie okolicę doskonale i wiecie, co gdzie jest..." Ale to już opowieść na inny raz...

niedziela, 26 maja 2019

Bardzo nietypowa Polka i niesamowity Irlandczyk


Jestem bardzo nietypową Polką. 
Do takiego wniosku doszłam po zapoznaniu się z "najświeższymi" wynikami badań sprawdzającymi stan czytelnictwa w Polsce w 2018 roku. Otóż wynika z nich, że 37% ankietowanych zadeklarowało przeczytanie przynajmniej jednej książki, a jedynie 9% więcej niż siedmiu sztuk! 
W mojej grupie wiekowej (25-39 lat) tylko 8% mężczyzn i 17% kobiet przyznało, że bardzo lubi czytać książki. 58% ankietowanych z tej samej grupy nie przeczytało żadnej książki. Nie żebym traktowała ten - lub każdy inny - sondaż ze śmiertelną powagą jako wyrocznię, niemniej rezultaty nie są optymistyczne. 
Po raz kolejny, z niejakim smutkiem, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem odmieńcem. Nie tylko pod tym względem, lecz wieloma innymi. 
Jestem zatem bardzo nietypową Polką, bo właśnie z ciekawości wyliczyłam, że w minionej dekadzie przeczytałam 549 książek, co daje mi średnio prawie 55 książek rocznie [w zeszłym roku było to równe 60 sztuk]. 
Czytam dużo, ale rzadko sięgam po biografie i autobiografie. Częściowo pewnie dlatego, że nie mam idoli i wzorców do naśladowania, częściowo, bo zazwyczaj staram się sięgać po sprawdzonych autorów i powieści z dynamiczną akcją, która wciągnęłaby mnie niczym tornado. 
Generalnie, to idealnie jest, kiedy takie tornado zmiata mnie z nóg, wciąga, a potem wypluwa - poruszoną, nieco "wstrząśniętą", nieco zmieszaną i zmuszoną do poukładania sobie w głowie wielu rzeczy na nowo. 

Tak właśnie niespodziewanie zadziałała na mnie autobiografia Noela Fitzpatricka - "Listening to the Animals: Becoming The Supervet". 
A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś dnia usłyszałam w radiu fragment wywiadu z Noelem, promujący wyżej wspomnianą książkę. Tutaj wspomnę, że jak to bywa - najciemniej pod latarnią. Żyję na wyspie już kilkanaście lat, ale jeszcze do niedawna w ogóle nie słyszałam o Noelu. Tymczasem okazuje się, że to irlandzki "celebryta", choć na co dzień mieszkający w Anglii, gdzie prowadzi swoją klinikę, Fitzpatrick Referrals, a w niej zmierza się z "beznadziejnymi przypadkami", przeprowadza innowacyjne zabiegi, i ratuje życie zwierzakom. 
Noel jest weterynarzem, a dokładniej mówiąc - chirurgiem neuroortopedą. Jest "Supervetem" i w pełni na ten przydomek zasługuje. Jak na superbohatera przystało, robi rzeczy, od których włosy stają dęba. Wkracza tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, gdzie inni weterynarze bezradnie rozkładają ręce i mówią "przykro mi, nic więcej nie można zrobić". A on te niemożliwe rzeczy robi. Za jedną z nich trafił nawet do Księgi Rekordów Guinnessa - wszczepił protezy nóg Oscarowi, swojemu kociemu pacjentowi, który miał nieszczęśliwe spotkanie z kombajnem. 
Słuchałam tego wywiadu z zaciekawieniem. Rozmówca wydał mi się sympatyczny, interesujący i zabawny - godzien bliższego zapoznania się z nim. Dlatego też postanowiłam dać mu szansę i zamówić książkę w bibliotece. I z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to była świetna decyzja, bo autobiografia  Noela to najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, a było ich już ponad dwadzieścia. Żadna z nich jednak nie mogła być godną konkurencją dla "Listening to the Animals". Wszystkie zostały przez nią zdeklasowane. 


Przede wszystkim ta pozycja dość mocno i niespodziewanie mnie poruszyła. Dotknęła na poziomie - a bo ja wiem, jak to powiedzieć? Duchowym? Okazała się być dla mnie niesamowicie motywacyjnym "poradnikiem", mimo że absolutnie do tego nie aspirowała. Moją "Biblią" i drogowskazem, do którego mam zamiar wracać po motywację. 
Noel zaskoczył mnie swoją skromnością i prostotą. Swoim poświęceniem, niesamowitą pracowitością i konsekwencją w dążeniu do upatrzonego celu. Swoim dobrym sercem, które wydaje się być tak ogromne, że jest w stanie oferować miłość, szacunek, empatię i współczucie każdej żyjącej istocie. Swoją szczerością, wytrwałością, a także czułością, z jaką pisze o swoich rodzicach. Dla niego to nie są "starzy", to "Mamusia" i "Tatuś". Kiedy takie słowa padają z ust małego dziecka - nie dziwią, kiedy wypowiada je dorosły mężczyzna - zaskakują, choć pewnie niektórych też bawią. Noel wydaje się o to nie dbać. Tak jak nie dba o to, by jego wizerunek był nieskazitelny, by uchodził za geniusza. 
Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Że nie chce uchodzić za jakiegoś boga, ale za zwykłego człowieka, który tak samo jak my wszyscy kocha, cierpi, weseli się i smuci, a nawet płacze i popada w stany depresyjne. 
Z rozbrajającą szczerością pisze o swoich błędach w sztuce lekarskiej i chociażby za to należy mu się szacunek, bo szczerość jak i wdzięczność to są tak rzadko spotykane cechy w naszym społeczeństwie, że wydają się być skazane na wyginięcie. Niczym dinozaury. 
Książka ta nie jest absolutnie zapiskami chwalipięty. Mimo że mogłaby być. Bo dlaczego nie? Człowiek taki jak on, o światowej sławie, tak wybitny w swojej dziedzinie, z tyloma sukcesami na swoim koncie mógłby - niczym samochwała z wiersza  Jana Brzechwy - przechwalać się swoimi wyczynami. Ale tego nie robi. Nie pisze: "Jak odpowiem, to roztropnie, w szkole mam najlepsze stopnie(...)" Wręcz przeciwnie: pisze, jak trudno mu było, bo miał braki w edukacji, jak odstawał od swoich rówieśników, jak ciężko mu było zmagać się z piętnowaniem...  Pisze to w taki sposób, że dodaje czytelnikowi wiary i otuchy. Przypomina, że ciężką pracą można naprawdę wiele osiągnąć. 
Jego książka podbudowuje, inspiruje, ociepla serce i duszę, a jednocześnie bardzo delikatnie i taktownie przypomina nam, że to nie dobra materialne są najważniejsze w życiu. Memento mori, każdy z nas kiedyś umrze, ale żadne z nas nie zabierze ze sobą swojego bogactwa. Ważne jest to, co po sobie pozostawimy. 

Bardzo podobały mi się idee wybrzmiewające z dzieła Noela. Nieco utopijne, romantyczne jak on sam, ale mimo wszystko piękne.  
Śmiałam się i płakałam niczym rozchwiana emocjonalnie nastolatka. Książka okazała się być bardzo życiowa. Jest w niej miejsce na smutek, ale także na radość i śmiech. Noel ma bardzo fajne poczucie humoru. 

Wspaniały, niesamowity człowiek. Co tu więcej mówić... 

PS. Parę dni temu, przeglądając gazetkę Lidla, zauważyłam, że książkę będzie można tam kupić szóstego czerwca z okazji zbliżającego się Dnia Ojca (16 czerwca) za 9.99 euro.