sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)