O
powrocie do Walii zaczęłam marzyć, zanim jeszcze z niej wyjechałam. Śmiało mogę
powiedzieć, że mój pierwszy pobyt w niej zrewolucjonizował podróżniczy aspekt
mojego życia - od tamtej chwili dzieliłam je na to, co było przed Walią, i na
to, co było po niej. A to, co było po niej, tak bardzo mi się spodobało, że
nagle straciłam zainteresowanie przemieszczaniem się samolotem i pokochałam
podróże promem, a dokładniej z Irish Ferries, bo to ich flotą czterokrotnie
pokonywałam Morze Irlandzkie i Kanał św. Jerzego. Co więcej, każdy z tych razów
równie mocno sobie chwaliłam.
Dopiero
po swoim pierwszym razie związanym z przeprawianiem się drogą morską z jednego
kraju do drugiego zauważyłam, o ile jest to mniej stresujące, a zarazem bardziej
komfortowe doświadczenie w porównaniu z podróżą samolotem. Niesamowicie prosta
i przyjemna odprawa1 - nawet bez konieczności wychodzenia z
samochodu i pokazywania dokumentu tożsamości! - żadnych limitów na bagaż,
żadnego krępującego i upokarzającego obmacywania w czasie kontroli na lotnisku,
brak konieczności dzielenia swojej najbliższej przestrzeni osobistej z obcymi i
słuchania rozwrzeszczanych dzieci,
toalety w normalnym rozmiarze, możliwość swobodnego poruszania się w
dowolnym momencie... No i przestrzeń, co pewnie nie bez znaczenia będzie dla
klaustrofobików.
przeprawa Isle of Inishmore
Liczyłam, bardzo liczyłam, na to, że w minionym roku znów uda nam się odwiedzić Wielką Brytanię. Choćby tylko na kilka dni. Nie miałam wielkich wymagań. Jednak mimo tego, że były one skromne, plan okazał się trudniejszy do zrealizowania, niż myślałam. Na przeszkodzie stanęła, jak to zwykle bywa, praca Połówka. Firma, która często wydobywa ze mnie to, co najgorsze, bo nasze światopoglądy znacznie od siebie odbiegają. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że stoimy po zupełnie przeciwnych stronach tej samej barykady, a co za tym idzie, mamy diametralnie inne spojrzenie na tę samą kwestię.
Ja,
jako "westalka" i orędowniczka ogniska domowego, uważam, że czas
prywatny i rodzinny pracownika to jego świętość. Że chcący mieć szczęśliwego i
efektywnego pracownika, trzeba najpierw zadbać o równowagę między życiem
zawodowym a osobistym. Firma Połówka wydaje się hołdować nazistowskiemu arbeit macht frei. Możesz być naprawdę
sumiennym pracownikiem, możesz codziennie dawać z siebie 100%, możesz chętnie
zostawać po godzinach, a nawet pracować we wszystkie weekendy, ale to i tak nie
da ci pewności, że w nagrodę za swoje oddanie dostaniesz tę parę dni urlopu w
lipcu. Bo przecież nieważne, że szkoła się skończyła, że rodzice chcieliby wspólnie
wyjechać z dziećmi na urlop, nieważne, że to wakacje, że pogoda najładniejsza i
każdy chciałby poczuć, że żyje. To nic, że w firmie jest co najmniej jedna
osoba, która mogłaby cię zastąpić na ten tydzień czy dwa. Świat by się przecież
nie zawalił. Jak na ironię łatwiej było Połówkowi dostać wolne latem, kiedy był
prawą ręką szefa w małej irlandzkiej firmie, w której nie miał zastępcy, niż
wtedy, kiedy zaprzedał duszę amerykańskiemu holdingowi.
Jak
można się domyślać: ziałam ogniem, plułam jadem i dokonywałam masowych mordów w
swoich myślach, kiedy zrozumiałam, że ze wspólnego wakacyjnego wyjazdu do Walii
raczej nic nie wyjdzie, bo nie zsynchronizujemy się urlopami. To głównie ta
świadomość była dla mnie bodźcem do zrobienia sobie mini-urlopu pod koniec
czerwca w hotelu Armada w hrabstwie Clare2. Skoro nie mogłam liczyć
na wspólny urlop w lipcu, to postanowiłam, że chociaż przedłużymy sobie
czerwcowy weekend i zrobimy coś, czego zazwyczaj nie praktykujemy - pojedziemy
do fajnego hotelu zamiast B&B. Choć i tu nie obyło się bez małych potknięć,
bo data, która mnie interesowała, nie podobała się Połówkowemu managerowi, więc
wyjazd trzeba było opóźnić o tydzień.
Cud
zdarzył się w momencie, w którym byłam już całkowicie pogodzona z losem, kiedy
to już prawie zapomniałam, że jeszcze niedawno nosiłam żałobę po wyjeździe,
który został abortowany przez nieczułą korporacyjną machinę.
Pewnego
pięknego dnia Połówek wystąpił w roli archanioła Gabriela, który zwiastuje
Dobrą Nowinę i oznajmił mi, że crunch
time w firmie niespodziewanie się przesunął, i w związku z tym manager
sobie o nim przypomniał, proponując mu zerwanie owocu z zakazanego drzewa -
skoro pozostajemy w religijnej tematyce -
a mówiąc po ludzku: wzięcie
tygodnia wolnego - albo nawet dwóch! - w lipcu tak, żeby nabrał sił na okres
intensywnej pracy.
A tu już nasz powrotny Epsilon w Holyhead
Reszta
już poszła jak po maśle: odkurzanie mapy południowej Walii, nad którą kiedyś
tak pieczołowicie pracowałam, skrupulatnie zaznaczając wszystkie interesujące zamki,
wyszukiwanie jak najlepszych biletów na rejs, rozglądanie się za noclegiem,
rezerwowanie opiekunki dla naszych włochatych umilaczy życia...
I
choć przez długi czas miałam następujące dylematy3:
1)
czy rezerwować noclegi w Walii w ciemno (nie wiedząc, ile kilometrów pokonamy
danego dnia i gdzie rzuci nas los) czy też może nie zawracać sobie nimi głowy
(bo choć z reguły jestem dość poukładana, to jednak kocham spontaniczność i
szalone pomysły)
2)
czy jechać do Rosslare na dzień przed naszym wczesnoporannym rejsem, przespać
się w pensjonacie, by rano bez nerwów i stresu stawić się w porcie po siódmej
rano, czy też może darować sobie pobyt w B&B, a zamiast tego wyjechać w
środku nocy z odpowiednim zapasem czasu, by zdążyć przed zamknięciem odprawy,
po
przejściu tej wyboistej drogi do otrzymania urlopu, okazały się one być
prawdziwą błahostką.
_________
1
Od 2019 roku, kiedy to pisałam tę relację, sporo się zmieniło (Brexit,
coronavirus), teraz niestety już pewnie nie jest tak łatwo, prosto i
przyjemnie. W bieżącym roku nie miałam okazji przekonać się o tym, i to już
raczej się nie zmieni, bo w 2020 nie planuję zagranicznych wyjazdów
2
W pierwotnym zamierzeniu relacja z urlopu w Clare miała pojawić się przed
relacją z Walii
3
Dla niecierpliwych: zdecydowaliśmy się na nocleg w Rosslare