poniedziałek, 31 października 2016

O wietrznym Tramore i wiecznym morza głodzie

Poprzedniego dnia, a w zasadzie to wieczoru, robiliśmy to, czego Połówek pragnął najbardziej na świecie. Oglądaliśmy mecz. Po spędzeniu ponad dwóch godzin w aucie zasiedliśmy na trybunie Waterford RSC, by popatrzeć, jak dwie grupy chłopaków biegają sobie za piłką. Pomysł całkiem niegłupi, zawsze miło zawiesić oko na wysportowanych ciachach, więc w zasadzie to nie miałabym powodów do utyskiwania, ALE… Co innego robić to w ciepłym zaciszu swojego domu, a co innego w zimny marcowy wieczór, kiedy zimno bezlitośnie kąsa cię w tyłek za pomocą betonu pod plastikowym siedziskiem, i odcina dopływ krwi do skostniałych rąk i nóg.



A żebyście mieli pełen obraz, koniecznie muszę jeszcze dodać, że na stadionie należeliśmy do wątłej grupy niedobitków, których nie sprowadziła tu wcale miłość do boys in green. My tu byliśmy dla Włochów. To tak, jakby wypruć sobie flaki, wskoczyć do wody z rekinami, i powiedzieć: cześć, chłopaki! Sami więc rozumiecie, jak bardzo samobójcza była to misja. Co prawda otaczający nas irlandzcy kibice przypominali bardziej potulne owce u skraju żywota niż krwiożercze bestie, ale już ja dobrze wiem, że pozory mylą. Nie ze mną te numery, Brunner.


196 cm szczęścia :)


Starłam sobie wtedy kilka milimetrów zębów, szczękając nimi przez bite 120 minut, odmroziłam wszystkie członki, ale też poprzysięgłam, że ta suka, hipotermia, mnie nie pokona i że to ja - JA! - będę mieć ostatnie słowo. Uknułam zatem plan zemsty na niczym nieświadomym Połówku, który miał zapłacić za to, że przez minione godziny siedziałam tu i trzęsłam się z zimna jak jakaś cholerna Dziewczynka z zapałkami. Co prawda, moje zlodowaciałe serce niemalże roztopił po meczu jeden serdeczny uśmiech Gianluigi Donnarummy, kiedy to prawie uwierzyłam, że to marznięcie miało jakiś wyższy cel, ale na szczęście w porę się opamiętałam.



Swój wyrachowany plan zemsty wprowadziłam w życie już na drugi dzień. I tak, wiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale z braku laku dobry kit. Kiedy Połówek jeszcze smacznie przewracał się z boku na bok, ja już zacierałam ręce planując kolejny etap podróży i złośliwie uśmiechałam się pod nosem na samą myśl o nim.




Plan zakładał brutalną pobudkę [dla Połówka każda, która wymaga od niego wstania przed południem jest właśnie taką], a następnie zaliczenie nadmorskiej trasy i zatrzymanie się w Tramore.  Już widziałam tę „radość” Połówka, to znaczące przewracanie oczami, te okrzyki aprobaty, kiedy radośnie szczebiocząc, obwieszczę mu moją propozycję.




Dla mnie, wieśniaczki, która rzadko kiedy oglądała w Polsce Bałtyk, od którego dzieliły ją setki kilometrów, morze i ocean są ogromną atrakcją. Dla Połówka, urodzonego i wychowanego nad morzem – tak jakby nie bardzo. Wiedziałam jednak, że w ramach starej, dobrej reguły wzajemności, Połówek zgodzi się na moją propozycję. Chociażby dla własnego dobra, bo nikt nie potrafi tak jak ja po mistrzowsku wiercić dziury w brzuchu. Na wszelki wypadek jednak, gdybym musiała dłużej popracować nad swoją ofiarą, wyciągnęłam ze swojego podręcznego przybornika narzędzi tortur, najbardziej ostre wiertło o największej z możliwych średnic. Z takim gadżetem wiercenie dziury w brzuchu nie mogło się nie udać.




Tramore, będące niegdyś skromną osadą rybacką, w dzisiejszych czasach jest popularnym kurortem i mekką dla surferów. Leży sobie kilkanaście kilometrów od Waterfordu, a jego nazwa oznacza po irlandzku dużą plażę. Plaża w istocie tu jest i ma przyzwoite rozmiary, ale z kilku ważnych powodów Tramore nigdy nie było i nie będzie moją ulubioną miejscowością nadmorską. Powód jest prosty: piździ tu jak w Kieleckiem. Tu wiatr nie dmucha, nie wieje, nie muska. Po prostu piździ. Każdy inny czasownik będzie w tym kontekście wielkim niedopowiedzeniem.




Poza tym jak na dziwaka i odludka przystało, wolę bezludne wyspy i opustoszałe plaże, gdzie nie ma rozwrzeszczanych dzieci i głośnego towarzystwa dorosłych. Tramore dalekie jest od bycia opustoszałym, szczególnie w upalne letnie dni. Jak na kurort przystało, jest tu wszystko, albo prawie wszystko, czego przeciętny letnik może potrzebować do szczęścia: promenada, park rozrywki dla dzieci, restauracje i kafejki, puby, sklepiki i inne przybytki radości. Żadna z moich ulubionych plaż tego nie ma. I pewnie właśnie dlatego są tymi faworyzowanymi.




A skoro już mowa o plaży, to warto wiedzieć, że prawie dwa miesiące przed moją wizytą, miasto obchodziło dwusetną rocznicę upamiętniającą tragedię, która rozegrała się tu w 1816 roku. A wszystko za sprawą trójmasztowca o wdzięcznej nazwie Seahorse [Konik Morski], którym płynęło prawie trzystu żołnierzy. Statek wyruszył 25.01.1816 roku z Anglii, gdzie zresztą został wybudowany z irlandzkiego dębu w 1784 roku.  Wiózł na swoim pokładzie nie tylko żołnierzy walczących wcześniej przeciwko Napoleonowi, ale także kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Co ciekawe w XIX wieku rodziny podróżujące z oficerami nie były żadnym nadzwyczajnym zjawiskiem, lecz czymś, co praktykowano dość często.




Choć nic nie zapowiadało tragedii, bo warunki atmosferyczne w dniu wypłynięcia były przyzwoite, kilka dni później pogoda uległa znacznemu pogorszeniu. Konik Morski został niemiłosiernie sponiewierany przez sztorm panujący na Morzu Irlandzkim. Ze zrujnowanymi masztami osiadł na mieliźnie w zatoce Tramore. Jeszcze większego dramatyzmu dodaje tej historii fakt, że statek ugrzązł mniej niż milę od wybrzeża. Od tego wybrzeża, gdzie czekało schronienie. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.




Zgromadzeni na nabrzeżu mieszkańcy bezradnie przyglądali się tragedii, która rozgrywała się przed ich oczami. Nic nie mogli zrobić. Bo samą siłą woli nikogo nie można uratować. Czasami są po prostu takie momenty, kiedy nic nie da się zrobić, bo morze jest zbyt rozjuszone, a warunki zbyt niebezpieczne dla samych ratowników. O czym zresztą przypomniała nam niedawno śmierć pięknej i dzielnej Caitriony Lucas, wolontariuszki w Straży Przybrzeżnej Irlandii. Zaledwie 30 osób z ekipy Seahorse przeżyło tę tragedię. Nie było wśród nich ani jednej kobiety, ani też dziecka. Przetrwali najsilniejsi. 363 osoby straciły życie. Tragedia dość mocno odcisnęła piętno na mieszkańcach. Konik morski stał się symbolem słynnej fabryki kryształów w Waterfordzie, symbolem wielu klubów i organizacji w okolicy. Zagościł także w herbach szkół i pól golfowych.




Nie przeczę jednak, że miasto może się podobać, choć mnie zabudowa w najbliższej okolicy promenady wydała się być dość zamerykanizowana. Im głębiej w miasto, im dalej pod górkę, tym bardziej swojsko, szaro i bardziej irlandzko. Jestem jednak w stanie zrozumieć sentyment wielu Irlandczyków, dla których Tramore było/jest tym ukochanym kurortem, do którego jeździło się w dzieciństwie na wakacje. Sama mam takie zwyczajne-niezwyczajne miejsca, które w oczach innych mogą być nijakie, a w moich z kolei wyjątkowe.




Jako że jestem wielką miłośniczką nadmorskich klimatów, spacer po Tramore był dla mnie przyjemnością. Choć nie ukrywam, nie raz i nie dwa, przeklęłam się w myślach za to, że nie byłam na tyle zaradna i przewidująca, by założyć na siebie kombinezon astronauty. Ratowałam się jednak spacerami między budynkami, które dość dobrze spisywały się jako wiatrochrony. A kiedy przechadzając się po mieście, natrafiłam na pewne graffiti, stanęłam jak wryta. Musiałam je sfotografować. Ktoś namalował to, co już od dawna trawiło moją duszę i nadał temu nazwę: Hunger for the sea.



 A sama zemsta okazała się może nie tyle słodka, co po prostu smaczna. I nie tylko dla mnie, ale także niespodziewanie dla samego Połówka, którego miałam nią pokarać. Skusiliśmy się bowiem na rybę z frytkami w Dooly’s, co okazało się być strzałem w dziesiątkę. Bo być w miejscowości nadmorskiej i nie zjeść tego tradycyjnego dania wyspiarzy, to po prostu nie przystoi.




wtorek, 1 marca 2016

"Sekrety francuskiej kuchareczki" i niespodziewana podróż sentymentalna do przeszłości

Początkowo podeszłam do niej dość sceptycznie, tak jak pies może patrzeć na dziwadło w postaci jeża. Z pewną dozą zdziwienia, ale też zaciekawienia.



Jej tytuł wydał mi się dość tandetny i niefortunny. A jakby tego było mało, bardziej przywodził mi na myśl film dla dorosłych niezbyt wysokich lotów, bądź też tanie romansidło, których unikam jak diabeł wody święconej.


Zapowiadało się zatem tak sobie, ale ostatecznie wyszło zupełnie inaczej. Już w trakcie czytania kilku pierwszych stron uśmiechałam się sama do siebie, co było tylko i wyłącznie dobrą wróżbą. Zapowiadała ona lekką i przyjemną lekturę, a to jest w ostatnim czasie to, czego szukam, kiedy wracam po pracy zmęczona i chwytam za książkę. Tego mi trzeba. Nie chleba i igrzysk, a ciszy i relaksu.



„Sekrety francuskiej kuchareczki” ukazały się na rynku pod koniec lutego nakładem Wydawnictwa Kobiecego. To najnowsza powieść autobiograficzna dziennikarki, Marie-Morgane Le Moël, w której autorka wprowadza czytelnika w swój świat, dzieląc się z nim wydarzeniami ze swojego barwnego życia. A ma o czym opowiadać, bo mimo iż jest stosunkowo młoda, nie spędziła przeżytych lat jako leń kanapowy. Dość powiedzieć, że meandry losu rzuciły ją do Kanady i Australii.



Będą zatem te kraje, do spółki z Francją - która jest przecież dla każdego szanującego się Francuza świętością i swoistym El Dorado położonym nie nad Orinoko lecz nad Sekwaną - przewijać się na kartach powieści Le Moël. Nie oczekujcie jednak dogłębnych rozpraw nad tymi krajami, bo w lekkiej książce Marie brak dla nich miejsca. Trzeba było gdzieś przecież zmieścić te 24 przepisy, tytułowe sekrety, z francuskiej kuchni, a ta jak wiemy, uchodzi za jedną z najsmaczniejszych na świecie. Rozdziały są zatem krótkie, kilkunastostronicowe i zawsze wieńczy je przepis na jakiś francuski specjał, który z jakiegoś powodu ma znaczenie dla naszej autorki.


Najbardziej zaskoczyło mnie to, że książka otworzyła u mnie furtkę w pamięci, za którą schowane były wszystkie wspomnienia z Francji. Nie te jednak, kiedy odwiedziłam ją w celach stricte turystycznych, lecz te sprzed kilku lat wcześniej, kiedy to miałam przyjemność żyć, mieszkać i pracować z prawdziwymi Francuzami. I poznawać ten piękny kraj.


Powieść Le Moël zadziała na mnie niczym wehikuł czasu. Musiałam od czasu do czasu przerywać czytanie i dać sobie chwilę na sentymentalne wspominki w stylu Marcela Prousta, któremu wystarczyło dać magdalenkę, by obudzić w nim błogie wspomnienia z dzieciństwa. U mnie było podobnie. Z tym że rolę magdalenki pełniła autobiograficzna powieść Marie.


Chyba robię się sentymentalna na starość, bo z łezką w oku wspominałam te czasy, kiedy robiłam ratatouille z prawdziwym Francuzem, a on za zwykłe krojenie warzyw co rusz nagradzał mnie komplementem „impeccable!”, jakbym dokonała nie wiadomo jakiego wyczynu.


Nie sądziłam też, że książka rozbudzi we mnie kulinarny zapał. A tymczasem pewnego wieczoru [po nieco męczącym dniu pracy!] udałam się do kuchni w celu zrobienia sałatki nicejskiej według przepisu Marie. Bo tak. Bo akurat miałam ochotę na coś lekkiego. Recepturę oczywiście lekko zmodyfikowałam i zamiast 4 jaj dodałam 6, tak dla jaj. Z kuchni zaś wyszłam… jakieś dwie godziny później, bynajmniej nie dlatego, że robiłam wszystko w slow motion. Włączyłam płytę „Only by the Night” Kings of Leon i dosłownie przepadłam. Tak się rozkręciłam, że oprócz sałatki z rozmachu machnęłam jeszcze ratatouille dla ubogich, bo o tej porze roku nigdzie nie mogłam dostać bakłażanów, a następnie terrine de deux poissons, czyli pasztet z czerwonej i białej ryby, bo tak się doskonale składało, że już drugi dzień z rzędu rozmrażałam w lodówce łososia i dorsza, no i wszystko wskazywało na to, że jeśli wkrótce nie wyjmę ryb z lodówki, niedługo same z niej wyjdą.


Na drugi dzień zaś przygotowałam łatwe i przyjemne ciasto quatre-quarts, które jadłam i robiłam po raz pierwszy właśnie we Francji. Już wtedy urzekło mnie swoją prostotą: 4 składniki [nie wliczając szczypty proszku do pieczenia], około 10 minut roboty i po krzyku. I tu nie obyło się bez niewielkich modyfikacji. Po dodaniu jabłek i udekorowaniu go polewą czekoladową i Smarties ciasto robiło za tort urodzinowy dla najsłodszej kilkulatki na świecie. Następnym razem jednak piekłabym je w nieco mniejszej temperaturze, nie w 180 stopniach, bo gdyby nie szybka reakcja, miałabym Murzynka zamiast quatre-quarts.


Plus przyznaję autorce za to, że jej przepisy są naprawdę łatwe nawet dla totalnych beztalenci kulinarnych [erm, that would be me!] a jedzenie smaczne i dość szybkie w przygotowaniu. Wszystko w myśl zasady: ułatw sobie życie. Co mi się jeszcze podobało? To, że przy każdym przepisie znajduje się krótka geneza dania. Muszę otwarcie przyznać, że dzięki temu dowiedziałam się wielu ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia.


Zaskoczyło mnie to, że mimo iż urodziłyśmy się w zupełnie innych zakątkach świata, kilkukrotnie „łapałam się” na tym, że identyfikowałam się z niektórymi dziecięcymi [i nie tylko] problemami autorki.  Też bolało mnie to, że dorośli podpisywali wyrok na króliki i inne zwierzęta, też się wtedy dąsałam na wszystkich, a nawet złorzeczyłam mamie, którą normalnie ubóstwiałam. I też namiętnie oglądałam „McGyvera”. Ku mojemu zaskoczeniu w książce znalazły się nawet odnośniki do Irlandii, co było miłym akcentem.


Jeszcze do niedawna nic nie wiedziałam o Marie-Morgane Le Moël. Teraz wiem już, że autorka łączy w sobie zalety dobrej pisarki i solidnego dziennikarza: ma zarówno lekkie pióro, talent przykuwania uwagi czytelnika, dystans do siebie, a także poczucie humoru – nieocenione zawsze i wszędzie. W przyszłości zaś nie miałabym oporów, by sięgnąć po kolejną książkę jej autorstwa.


Za przyjemną lekturę i podróż sentymentalną dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

środa, 3 lutego 2016

Dark Hedges - mroczna, bukowa alejka z "Gry o tron"


Zdarzyło mi się parę razy usłyszeć z ust różnych Polaków tę samą, nieco żartobliwą, ale jednocześnie kąśliwą uwagę, według której to Irlandczycy są w stanie zrobić z największej ruiny i z najmniejszego kamienia największą atrakcję, będącą w stanie przyciągać dziesiątki, a może nawet setki tysięcy turystów. Najczęściej padały też wtedy stwierdzenia, że tej przedsiębiorczości i zaradności brakuje nam, Polakom, bo choć w kraju nad Wisłą nie brak ciekawych zabytków, niekiedy przerastających urodą te irlandzkie, wiele z nich pozostaje ciągle w cieniu.



Coś w tym jest, bo kiedy patrzy się na The Dark Hedges, można zadać sobie pytanie, jak to możliwe, że dwa rzędy kilkudziesięciu drzew rosnących wzdłuż Bregagh Road w hrabstwie Antrim, zdobyły taką sławę, że dziś z tym zakątku ziemi, można usłyszeć mieszanką najróżniejszych języków i spotkać ludzi z przeróżnych krajów świata.



Tutaj wypadałoby wprowadzić na scenę dwie postacie: Jamesa Stuarta i Grace Lynd i skoncentrować się na protagoniście. James urodził się w pierwszej połowie XVIII wieku i był najstarszym synem z gromadki sześciorga dzieci wielebnego Irwina Stuarta, który był wikariuszem w wioskach Ballywillan i Ballyrashane, leżących w pobliżu Dark Hedges.



James był arystokratą, a korzenie jego drzewa genealogicznego splatały się z tymi króla Jakuba (Jamesa) Stuarta I. Bo to właśnie on na samym początku XVII wieku nadał swojemu krewnemu, Jamesowi Stuartowi, ale nie temu z powyższego akapitu, rozległe ziemie w Irlandii. Pech polegał na tym, że krewnemu nie dane było cieszyć się z nadanych dóbr – zginął na morzu zanim postawił stopę na irlandzkim lądzie. W następstwie tych wydarzeń ziemia została przekazana wnukowi króla, Williamowi, i na długie, długie lata pozostała w rękach rodziny Stuartów. To tu urodził się bohater naszej dzisiejszej historii, też James. Mam nieodparte wrażenie, że nasz Jan Kowalski to odpowiednik anglosaskiego Jamesa Stuarta ;)



Szacuje się, że w 1775 roku James wybudował Gracehill House, dom nazwany tak na cześć swojej ukochanej żony Grace, z którą to w wolnych chwilach zaludniali planetę kolejnymi potomkami, a mieli ich aż dziewięcioro. A skoro James spłodził już syna, wybudował dom, to przyszła kolej jeszcze na drzewo. A konkretnie na ponad 150 drzew. Buków. Alejkę prowadzącą do ich okazałej, ale jednocześnie skromnej posiadłości, bo wzniesionej w georgiańskim stylu odznaczającym się raczej minimalizmem i prostotą niż barokowym przepychem, obsadzono bukami, które miały podkreślać urodę posiadłości i robić wrażenie na wszystkich tych, którzy zmierzali do ich domu.



Lata mijały, zmieniały się generacje zamieszkujące dom, zmieniał się klimat polityczny, a buki rosły i mężniały, aż osiągnęły wysokość kilkudziesięciu metrów. Ich gałęzie romantycznie splatały się ze sobą niczym para spragnionych kochanków, tworząc żywy i żyjący tunel. W międzyczasie zaś część terenu przylegającego do Gracehill House przekształcono w pole golfowe, a dom sprzedano, otwarto w nim bar i restaurację, a także utworzono Hedges Hotel. Nowi właściciele chyba jednak mało wiedzą o historii tego miejsca, bo na facebookowej stronie Gracehill House widnieją takie informacje jak ta, że dom zbudował około 1775 roku, dla swojej żony Grace, sam król Jakub Stuart, który to miał utopić się w Morzu Irlandzkim. Nawet zakładając, że chodziło im o króla Jakuba II Stuarta, pieszczotliwie zwanego czasem na Zielonej Wyspie jako „James the Shit”, informacje te są nieprawdziwe, bo w 1775 roku król mógł co najwyżej przekręcać się w trumnie, albo budować domki z kart w niebie, ale na pewno nie posiadłość Gracehill. Poza tym król ani nie miał Grace za żonę, a nie utopił się w morzu, choć śmierć miał tylko odrobinę lepszą [udar mózgu].



Jeszcze kilkanaście lat temu mało kto wiedział, czym są Dark Hedges. Co zabawniejsze, niektórzy z mieszkańców okolicznych wiosek i miast dowiedzieli się o ich istnieniu dopiero po tym, jak bukowa alejka wystąpiła gościnnie w pierwszym odcinku drugiego sezonu „Gry o Tron”. Serial w błyskawicznym tempie zyskał miliony fanów, z czego tysiące z nich gotowe są przyjechać właśnie tu, do hrabstwa Antrim w Irlandii Północnej, by na własne oczy zobaczyć to, co widzieli na szklanym ekranie, i by osobiście doznać magii, którą to wielu przypisuje tym mrocznym bukom.



Widać to niemalże o każdej porze dnia, każdego dnia i każdego miesiąca roku. Trzeba mieć sporo szczęścia, by przyjechać na miejsce i mieć je tylko dla siebie. Przy sprzyjających warunkach będziemy musieli dzielić je z jeszcze jednym samochodem, może dwoma. W scenariuszu z piekła rodem na drogę wypełzną miłośnicy serialu ciasno upakowani do taksówki bądź autobusu. I będą mieć gdzieś innych. Świadomie lub nie, a może po prostu bezmyślnie, będą psuć kadr zdjęć, parkować pojazdy wzdłuż drogi zamiast zostawiać je na pobliskim parkingu, robić inne rzeczy i testować pokłady Twojej cierpliwości.



Słychać czasami głosy niepokoju i skargi na nierozważnych turystów. Że zachowują się jak święte krowy - w dodatku z samobójczymi skłonnościami - bo chodzące środkiem drogi, która jest przecież dość często używana nie tylko przez przyjezdnych, ale przede wszystkim miejscowych. Że niszczą pobocza dróg ciągle tam parkując, że wystarczająco nie szanują przyrody. Ostatnie wydarzenia pokazują jednak dobitnie, że niesamowitym bukom chyba najbardziej zagraża sama… natura, co w nocy z czwartku na piątek udowodniła szalejąca na wyspie Gertruda, wyrywając dwa z potężnych i zabytkowych drzew oraz uszkadzając gałęzie innych. Drzewa są piękne, ale już dawno osiągnęły swoją dojrzałość i jak wszystko, co żyje, przechodzą przez proces starzenia. Niektóre z nich zwyczajnie nie mają szans z potężnymi wichurami, które w ostatnim czasie dość często nawiedzają Irlandię.


https://www.youtube.com/watch?v=LrcMK5FJBew


Do Dark Hedges warto przyjechać drugi raz, nawet jeśli już wcześniej się je widziało. Bo mimo że ogólny obraz jest taki sam, to jednak takie czynniki jak pora dnia, pora roku, cienie, czy promienie słoneczne mozolnie przedzierające się przez korony drzew mają duży wpływ na postrzeganie alejki. Może być mrocznie, nastrojowo, pięknie, metafizycznie a nawet strasznie.



Bo jeśli wierzyć miejscowej legendzie po alejce przechadza się Szara Dama, której to pochodzenia nikt tak naprawdę nie zna. Jedni twierdzą, że to zagubiona dusza z dawnego, zapomnianego cmentarzyska, leżącego w pobliżu, inni że to zmarła w tajemniczych okolicznościach służąca z posiadłości Stuartów, a jeszcze inni, że to nie służąca lecz sama córka Jamesa – Margaret, znana w węższych kręgach jako Cross Peggy. Rozgniewana Gośka. Rysopis by pasował, wszak Margaret zmarła jako stara, a nawet bardzo stara panna, w wieku 89 lat. Wiadomo przecież, że skoro stara panna to musiała być wredna i zła, co nie? Nieśmiałe głosy donoszą też, że historyjkę o włóczącej się Szarej Damie wymyślili ojcowie zatroskani o cnotę swoich córek. A wszystko to, by odstraszyć je od wymykania się z domu do pobliskiego zakątka kochanków, gdzie młodzi mogli wśród starych drzew oddawać się cielesnym uciechom.


Piękna fotka autorstwa Dave'a Lally [klik]


I tak oto historia Dark Hedges, zwykłej a jednocześnie niezwykłej alejki bukowych drzew, niejako potwierdziła prawdziwość efektu motyla. Rację miał Edward N. Lorenz: trzepot skrzydeł motyla może doprowadzić do huraganu na drugim krańcu świata. Tak błaha czynność jak posadzenie drzew może nie zrewolucjonizowała życia ludzi, ale sprawiła, że wielu, wielu z nich, rozrzuconych po całym świecie, zrobi niemal wszystko by tu dotrzeć.

środa, 27 stycznia 2016

Weekend w Sligo (2)


W mieście Sligo leżącym na północnym zachodzie wyspy w całkiem niedużej odległości od siebie stoją dwie katedry: katolicka Niepokalanego Poczęcia z XIX wieku i protestancka  Świętego Jana Chrzciciela. Ta druga jest starsza i to w niej w XIX wieku John Butler Yeats poślubił Susan Pollexfen. Para doczekała się garstki dzieci, ale tylko dwoje z nich zdobyło wielki rozgłos i na zawsze zapisało się na kartach irlandzkiej historii. William Butler Yeats dorobił się tytułu cenionego poety, a jego młodszy brat utalentowanego malarza.



Bracia realizowali się na nieco innym polu, a łączyło ich nie tylko nazwisko, lecz przede wszystkim sentyment do ukochanego Sligo, gdzie zwykli spędzać swoje dzieciństwo. To tam łapczywie chłonęli babcine opowiastki o mitologicznej Irlandii, podziwiali sielskie krajobrazy, by w późniejszych latach odzwierciedlić je w swoich dziełach. Za wspaniałe lata dzieciństwa bracia odwdzięczyli się z nawiązką – uratowali Sligo od zapomnienia. Hrabstwo Sligo nabyło przydomek Krainy Yeatsów. Czasem nazywa się je również pieszczotliwym i nostalgicznym określeniem, którego używał starszy z braci – The Land of Heart’s Desire.  


Relax, Take It Easy...



Sligo posiada dwie katedry, co dla niektórych jest wystarczającym argumentem do tego, by przypisać mu status city. W minionych latach miasto doczekało się wielu pokaźnych inwestycji, przeszło przez szereg mniejszych i większych zmian, ale mimo to nie bardzo zmienił się jego charakter. Dla niektórych osób Sligo zawsze będzie tylko  the arse end of nowhere. Dla innych the hidden gem in Ireland’s crown – klejnotem w irlandzkiej koronie. I choć daleka jestem od propagowania pierwszej tezy, Sligo jest dla mnie zdecydowanie town, a nie city. Bo z tym miastem jest jak z posiadaniem swojskiego Fiata 126p i nazywaniem go pieszczotliwie Mercem. Albo BMW. Wypowiedziana nazwa może brzmi dumnie, ale w żaden sposób nie zmieni skromnej bryły auta w luksusową limuzynę. Sligo jest zatem bardzo „małomiasteczkowe” i prowincjonalne. Ale ma swój urok.




Stopień prowincjonalności jest tu dość mocno odczuwalny, a kiedy mówi to Wiejska Baba, to musi to być prawda. Już po pierwszym dniu przebywaniu w Sligo, po kilkukrotnych objazdach autem, czułam się tu na tyle swobodnie, że spokojnie mogłabym samotnie pokonać na mieście dystans większy niż odległość od mojego hotelowego łóżka do łazienki. Prawdopodobnie obyłoby się bez interwencji służb ratunkowych i szeroko zakrojonych poszukiwań mej skromnej osoby.


Pytanie za 100 punktów: co bardziej przykuło moją uwagę? Auto czy budynek? 



Shelly place - miejsce obfitujące w muszle - to irlandzka nazwa Sligo. W czasie stawiania fundamentów pod miejskie budynki natrafiano tu na ogromne pozostałości po muszlach przeróżnych skorupiaków. A na co można obecnie trafić? Na liczne skupiska łabędzi pływających po rzece Garavogue, która w przeszłości nazywała się Sligo River.



Obiekt westchnień wielu kobiet ;)


Sligo może w istocie nie jest najładniejszym i najciekawszym miastem Irlandii, ale mimo wszystko warto tu zajrzeć. Krążąc po przeróżnych uliczkach, doszłam do wniosku, że miasto jest dość przeciętne pod względem urody. Potem jednak dotarłam do ścisłego centrum i po romantycznych spacerach wzdłuż rzeki, z widokiem na kolorowe elewacje i mosty, uznałam, że Sligo posiada naprawdę przyjemne centrum.



The Glasshouse Hotel - wart polecenia


Brak tu spektakularnych zabytków. Po średniowiecznym zamku Sligo nic niestety nie pozostało, w szczątkowej formie przetrwało za to wniesione kilka lat później Sligo Abbey, opactwo dominikanów, które za symboliczną opłatą można, a nawet wypadałoby, zwiedzić. Naturalne, urocze położenie nad zatoką w pobliżu łańcuchów górskich, a także szereg powiązań literackich i muzycznych – to tu należy szukać korzeni chociażby Westlife i Dervish – sprawia, że Sligo nie narzeka na brak zainteresowania ze strony turystów. To miasto do doskonała baza wypadowa, a atrakcji w okolicy naprawdę nie brakuje.




W centrum, przed budynkiem Ulster Banku, rzuca się w oczy dość nietypowa i nieruchoma sylwetka. Po tym jak W.B Yeats unieśmiertelnił Sligo w swoich dziełach, mieszkańcy miasta postanowili mu się zrewanżować. W 1989 roku, w 50 lat po śmierci pisarza wzniesiono posąg ku jego pamięci – ciało Williama pokrywają jego własne słowa.



Lokalizacja monumentu nie jest przypadkowa. Rzeźby nie postawiono tu z uwagi na malowniczy pejzaż. Kiedy w 1924 roku poeta odbierał nagrodę Nobla z rąk króla Szwecji, stwierdził, że sztokholmski Pałac Królewski przypomina mu budynek Ulster Banku w Sligo. Stoi tu zatem William Butler Yeats wrapt in his words i przyciąga kolejnych chętnych do zdjęcia turystów.



Nieco dalej, na Quay Street, dość przyjemnym zakątku miasta, nad brzegiem rzeki Garavogue umieszczono kolejną rzeźbę. To Famine Memorial, posąg, który dobitnie pokazuje, że Sligo nie zapomniało o swojej smutnej przeszłości. Po najazdach wikingów, średniowiecznych walkach i potyczkach miasto prześladowały kolejne nieszczęścia. Dziewiętnastowieczna epidemia cholery zebrała wyjątkowo obfite żniwo w Sligo. Umarli gęsto wyścielali ulice. Świadkiem tamtego horroru była m.in. matka Brama Stokera, autora „Drakuli”. Niektórzy twierdzą, że jej opowieści rozbudziły wyobraźnię syna i stanowiły dla niego inspirację.




Po epidemii cholery nadeszły lata wielkiego głodu. Ulice miasta pustoszały w zastraszającym tempie, wypełniały się za to statki z chętnymi do rozpoczęcia swego emigracyjnego życia za oceanem. Szacuje się, że w latach 1847-51 ponad 30 tysięcy ludzi wyemigrowało z portu w Sligo. Hrabstwo stało się mocno wyludnione, szkoły świeciły pustkami, a pola przez długie lata leżały ugorem. Sligo is no more – tak kiedyś podsumował ówczesną sytuację jeden z dziennikarzy. Rzeźba nad rzeką upamiętnia wszystkich tych, którzy wyemigrowali, jak również tych, którzy stali się ofiarami głodu.