sobota, 30 sierpnia 2025

Żal mi tamtych nocy i dni...


W zamierzchłych czasach, kiedy byłam panią praktykantką, starałam się, aby moim uczniom robiło się cieplej na sercu na mój widok, nie zaś, by ze strachu trzęśli portkami. Albo, jeszcze gorzej, z wymownymi bulgotami brzusznymi biegli w popłochu w kierunku toalety.

Wiedziałam, jak to jest siedzieć jak na szpilkach i być spiętą jak plandeka na żuku. Choć nigdy nie reagowałam w ten ostatni, nerwowy, sposób na żadnego z nauczycieli, to jednak uczucie strachu i niepokoju, który ogarniał mnie wraz z przekroczeniem progu przez nauczycielkę, nie było mi obce.

Dziś jednak, niczym najbardziej surowa i znienawidzona belferka, bezwzględnie zaciągnęłam się za ucho do komputera i wydałam krótką komendę: siedź na dupsku i pisz! Do skutku. Nie ma zlituj się!

A więc piszę.

Zbyt długo pobłażałam sobie i na tysiąc przeróżnych sposobów usprawiedliwiałam swoje postępowanie. Zrzucałam winę na kolejne niesprzyjające okoliczności. Niczym zła baletnica, której przeszkadzał rąbek spódnicy.

Nie byłam ani baletnicą, ani nie miałam na sobie żadnej spódnicy, jednak pomysłowości w wymyślaniu kolejnych wymówek absolutnie mi nie brakowało. Zła baletnica mogłaby mi pokazać kilka ciekawych trików tanecznych, ale to ja mogłabym udzielić jej korepetycji z kreatywnych wymówek.

Część z nich była wydumana, ale druga część miała solidne podłoże.

Jednak zdecydowanie głównym winowajcą mojego wycofania się z wirtualnego życia było moje kiepskie samopoczucie (tu nie bez znaczenia były moje perypetie zdrowotne). A ponieważ nigdy nie miałam ekshibicjonistycznych zapędów, i nie pchałam się na ambonę, by grzmieć z niej o moich bolączkach, wolałam zaszyć się w ustronnym miejscu i tam, w tej swojej przytulnej norce, przeczekać na lepsze czasy. 

Lepsze czasy jednak nie nadchodziły, a z nawet najfajniejszej i najprzytulniejszej jamy trzeba czasem wyjść, by rozprostować stary grzbiet i zdrętwiałe kości. A także przewietrzyć głowę i zaczerpnąć w płuca haust świeżego powietrza.

 

To ostatnie wyjątkowo mi się udało ‒ i był to mój ulubiony rodzaj powietrza. Morski, pachnący Atlantykiem i przygodą.

Dopóki obracałam się w moich stronach, nie widziałam, jak szybko i podstępnie skrada się do nas jesień. Końcówka sierpnia, więc należałoby się jej spodziewać. Po lecie zawsze przychodzi jesień, żadna to anomalia, ale... Trochę wypierałam ją ze świadomości. Pogoda sprzyjała, jak rzadko kiedy o tej porze roku, było dużo słońca i ciepłych dni, więc nie myślało się o tych, które będą ich przeciwieństwem.


Dopiero ten wyjazd, i krajobraz zmieniający się za samochodową szybą, uświadomił mi, że to już ostatnie podrygi lata. A to z kolei napełniło mnie żalem i tęsknotą za tymi długimi, ciepłymi i przyjemnymi letnimi dniami. Za możliwością czytania i suszenia prania na świeżym powietrzu. Za widokiem kolorowych kwiatów ‒ które teraz coraz mocniej przygasały ‒ i nad unoszącymi się nad nimi trzmielami, motylami i pszczołami.


Parę dni po naszym powrocie wiatr przywiał nam do ogródka martwe, brunatne liście z okolicznych drzew.

Okazałe do niedawna pąki dalii zaczęły straszyć, a nie cieszyć oczy.

Załamała się pogoda.

Kot, który powinien był urodzić się w jakimś śródziemnomorskim kraju, bo tak bardzo uwielbia słońce, przestał wylegiwać się na trawie i ostentacyjnie przeniósł do domu. Przez całe lato bywał w nim jedynie na gościnnych występach, najczęściej przy misce, a stałym bywalcem stawał się dopiero wraz z nadejściem chłodniejszej pory roku. Kotka zaś najwyraźniej niepostrzeżenie przepoczwarzyła się w... leniwca, bo od dobrych kilku dni twardo okupuje swój ukochany kocyk (tylko patrzeć jak spróbują ją nająć do protestów Just Stop Oil) i chyba nawet buldożer nie mógłby jej stamtąd ruszyć.

A zatem jesień, panie sierżancie.

Ta melancholijna wizja osnuła mnie niczym niewidzialna mgła, i póki co nie umiem jej skutecznie strząsnąć z siebie.

Wiem, że jesień też potrafi być fajna, już nawet zaczęłam ją oswajać, kiedy zrobiłam najazd na asortyment Aldiego (sprzedawali obłędnie pachnące świece w kształcie dyń!), chodzi jednak o to, że nie jestem jeszcze na nią gotowa mentalnie.


Próbowałam wykorzystać to lato jak najlepiej, a mimo to zostałam z ogromnym poczuciem niedosytu. Starałam się korzystać z sezonowych produktów: robiłam zupę i sałatki z bobu, mimo że później śmierdziało w kuchni starymi skarpetami (kto wie, ten wie), ale Połówek mlaskał z zachwytem, więc smród jakby się wyzerował.


Ba! Po raz pierwszy w życiu zrobiłam nawet jagodzianki (smaczne, ale i tak nic nie przebije moich ukochanych drożdżówek z makiem), i przetestowałam kilka nowych przepisów na przetwory. Zazwyczaj co roku hurtowo kisimy ogóry, jednak w minionym roku (albo dwóch, już nie pamiętam) mieliśmy małą przerwę spowodowaną... zepsutą zmywarką (aż taka nadgorliwa nie jestem, żeby ręcznie szorować kilkadziesiąt słoików, o nie!) 

W tym jednak udało się wyprodukować ponad 30 litrowych słoików małosolnych, później zaś ‒ w ramach kulinarnego eksperymentu ‒ dorobiłam jeszcze 15 słoików ogórków w różnych zalewach. W pewnym momencie musiałam jednak zawiesić produkcję, bo wyprztykałam się ze wszystkich słoików, a w domu zaczęło nieznośnie śmierdzieć octem (to już chyba wolę smród bobu!). W międzyczasie zamówiłam online dwa wielkie słoje z Kilnera, do których trafiła sałatka gyros. Jak to smakuje? Nie mam pojęcia. Czy jest jadalne, okaże się wkrótce!


Tego minionego lata dużo czytałam na swojej ogródkowej ławeczce. Z czterech przedstawionych tu książek, trzy mnie naprawdę pochłonęły!


Wracałam do nich z przyjemnością, mimo że w dwóch przypadkach tematyka była dość ciężka. W ogóle mam wrażenie, że niezwykle trudno jest napisać książkę z gatunku literatura faktu, bo taka właśnie jest "Say Nothing", tak, aby czytało się ją łatwo, szybko i przyjemnie. Niczym najlepszą beletrystykę. A jednak Patrick Radden Keefe tego dokonał. Kłaniam się nisko w podziwie! Książka dla miłośników Irlandii. Porusza skomplikowaną tematykę "The Troubles", konfliktu w Irlandii Północnej, nie robi tego jednak w nudny, podręcznikowy sposób.


"A Life Stolen" może nie jest wybitną pozycją pod względem języka czy kompozycji, jest jednak SZOKUJĄCĄ historią matki, która utraciła swojego syna, a później niczym lwica walczyła z bezdusznością machiny, jaką okazała się brytyjska policja. Czasami "najlepsze" scenariusze pisze właśnie życie, choć w tym konkretnym przypadku używanie tego słowa wydaje się być nie na miejscu, bo wydarzenia opisane w książce są bezsprzecznie najgorszym, co spotkało jej bohaterów. Szczerze im ich współczuję.


Jako że nie znałam tej historii, wszystkie fakty (stopniowo odkrywane i dawkowane) były dla mnie nowością. Jeśli tak jak ja lubicie powoli zagłębiać się w fabułę, i nie cierpicie wszelkich spoilerów, to nie czytajcie opisu z tyłu książki ‒ "pięknie" wszystko streszcza! Pozycja dla miłośników historii z życia wziętych.


"Think Twice" amerykańskiego autora bestsellerów, Harlana Cobena, uświadomiła mi przykrą prawdę ‒ chyba już wyrosłam z jego thrillerów. Nasze drogi splotły się, kiedy byłam nieopierzoną nastolatką. Wówczas zachłysnęłam się jego powieściami. Pochłaniałam je z ogromną przyjemnością, z obłędem w oczach. Trzydzieści kilka książek później już tego nie robię. Powieść nie ma złych not, większość czytelników twierdzi, że Coben trzyma poziom, ale mnie już dawno serce przestało szybciej bić na widok jego nowej publikacji. Czytałam, bo czytałam, chciałam dotrzeć do końca, ale nie było w tym większych emocji. Mieliście tak kiedykolwiek z autorem, który się Wam "przejadł"?

 

Na koniec słówko o "Lighthouses of Ireland" Kevina M. McCarthy'ego. Dobra lektura dla pasjonatów irlandzkich latarni morskich. Przeczytałam już wiele książek tego typu, myślałam więc, że treść będzie powtarzalna, ale dowiedziałam się z niej sporo nowych rzeczy. Książka nie opisuje wszystkich latarni w Irlandii, co mnie nie dziwi, rozdziały są dość krótkie, opatrzone przypisami (dla tych, którzy chcieliby poszerzyć wiedzę na temat danego obiektu), a do tego pięknie zilustrowane. Czego tu nie lubić?