Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 września 2011

Kamienny krąg Drumskinny

Niewiele się zmieniło odmojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Gdybym musiała w jednym zdaniu określićjego położenie, użyłabym zwrotu "in the middle of nowhere". Poprzednimrazem przyjechaliśmy tu od strony południowej. Tym razem zaś dostaliśmy siętutaj od wschodu wąskimi, odludnymi dróżkami przypominającymi jazdęrollercoasterem. Trasa dłużyła mi się okrutnie i już zaczęłam nawet podejrzewaćPołówka o haniebne intencje pozbycia się mnie poprzez wywiezienia mej zacnejosoby tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

  

Miejsce położone jest wzupełnej głuszy, w szczerym polu, ale dzięki temu nie straciło zbyt wiele zeswej autentyczności. Wyobrażacie sobie sędziwy kamienny krąg w nowoczesnymcentrum? Na środku jakiegoś osiedla? Bo ja nie bardzo.

  

Wszystko wyglądało mniejwięcej w taki sposób, w jaki zapamiętałam to miejsce dwa lata temu.Sfotografowałam tablicę informacyjną, której nie było tutaj w 2009 roku iruszyłam dalej. Przywitałam się z zerkającą zza ogrodzenia krową także nieobecnątu dwa lata temu i to tyle jeśli chodzi o nowości. Krąg nadal taki krzywy jakibył.

  

Drumskinny to nie tylkokrąg z epoki brązu. To mini-kompleks składający się także z położonego obokokrągłego kurhanu usypanego z ziemi i kamyków. W czasie wykopaliskprzeprowadzonych tutaj w latach 60-tych przez grupkę archeologów z HarvardUniversity w kopcu nie natrafiono na żadne ślady szczątków ludzkich. Znaleziononatomiast garstkę artefaktów pochodzących prawdopodobnie z neolitycznegookresu. Kurhan jest dość niski i ma średnicę czterech metrów. Od jego środkabiegnie piętnastometrowy rząd niewielkich, pionowych kamyków. Szesnaście z nichto autentyki, pozostała ósemka to imitacje.


  


Największym obiektem tegokompleksu jest liczący 13 metrów średnicy kamienny krąg. Oprócz tego, że jeston położony na pochylonym terenie, cechuje go prawie idealna geometrycznaforma. Krąg utworzony jest z 39 kamieni różniących się wielkością i kształtem.Na części z nich widnieją trzy litery: MOF. Nie ma sensu tworzyć na ich tematnie wiadomo jak skomplikowanych teorii. Oznaczenia te nie zostały przecieżwyryte przez budowniczych kręgu, lecz przez Ministry of Finance w celuoznaczenia replik kamieni ulokowanych w miejscu brakujących głazów.

  

Kamienne kręgi to jeszczejedna z tajemniczych atrakcji wyspy. Przypuszcza się, że konstrukcje te mogłysłużyć do obserwacji astrologicznych, religijnych rytuałów, czy chociażbypełnienia funkcji kalendarza: na przykład określania najdłuższego inajkrótszego dnia roku.

  

Najwięcej kamiennych kręgów spotkać można w hrabstwachKerry, Cork, Fermanagh, Tyrone i Derry. Co ciekawe, te występujące na południukraju składają się najczęściej z mniejszej liczby większych kamieni, północnekręgi są z kolei większe pod względem średnicy, ale zbudowane z mniejszychkamieni.

sobota, 27 sierpnia 2011

Monea Castle - irlandzki zamek w szkockim stylu

 

Jak tu pięknie i spokojnie- pomyślałam sobie stojąc w bramie prowadzącej do zamku Monea, jeszcze jednegoskarbu pojezierza Fermanagh. Oaza zieleni wysadzana bukami,  porośnięta gęstą trawą. To niesamowite, żewstęp do tak klimatycznych miejsc jest darmowy. To była druga moja myśl i niezdradzała bynajmniej mojego rzekomego skąpstwa, ale zachwyt nad niczymnieograniczonym wstępem. Nabyłabym wejściówkę nawet gdyby kosztowała 10 euro.Piękne jest to, że tak malownicze ruiny stoją sobie na środku pola i sądostępne dla wszystkich. Wystarczy tylko wsiąść w samochód i przyjechać. Icieszyć się bogactwem dziedzictwa narodowego Irlandii.

  

Na łące przylegającej dozamku pasło się stado osłów, a wiatr subtelnie buszował w koronach drzew.Miałam idealne warunki do podziwiania ruin, ale i bez nich dostrzegłabym urodęzamku. Ze względu na swoje nietypowe cechy zewnętrzne zdradzające wpływszkockiego stylu architektonicznego, zamek stanowi miłą odmianę od dominującychna wyspie, dość prostych w swej budowie, ruin średniowiecznych twierdz.

  

Monea Castle uchodzi zanajbardziej imponujący i najlepiej zachowany zamek z okresu kolonizacji Ulsteruosadnikami przybyłymi głównie z Anglii i Szkocji. Budowę twierdzy rozpoczęto w1616 roku dla Szkota Malcolma Hamiltona, późniejszego arcybiskupa Cashel. Wkrótcepotem zabezpieczono ją od zewnątrz prostokątnym murem obronnym zawierającymdwie narożne wieże obronne. Jedna z nich służyła jako gołębnik w późniejszymokresie.

  

Wnętrze zamku zdradzaślady trzech kondygnacji, do których prowadziły wąskie i kręte klatki schodowe.Ich pozostałości ciągle są widoczne, a wspinanie się po nich nie jestniemożliwe, aczkolwiek nie należy do najbezpieczniejszych czynności. Parter,zawierający niegdyś komórkę na wino i kuchnię, musiał być miejscem niesłychanieponurym. Okna, a raczej otwory strzelnicze dopuszczały niewiele światła. Podwzględem oświetlenia sprawy zdecydowanie lepiej wyglądały na górnychkondygnacjach, gdzie okna były duże. Dużo uroku dodają zamkowi dwie bliźniaczewbudowane w jego sylwetkę wieżyczki zakończone ozdobnymi wspornikamiprzywodzącymi na myśl szkockie zamki.

  

Historia zamku Monea niejest tak dramatyczna jak pobliskiego Tully, ale i tu nie udało się uniknąćrozlewu krwi. W obydwu przypadkach doszło do tragedii w tym samym roku zasprawą tego samego rebelianta, Rory'ego Maguire. Jego przodkowie, lordowiehrabstwa Fermanagh, przez całą końcówkę XVI wieku walczyli z oddziałamiangielskiej królowej Elżbiety. Jej następcy, Jakubowi I Stuartowi, udało sięwreszcie zagarnąć ziemię Irlandczyków i oddać ją osadnikom. Rory kontynuowałrodzinną tradycję, próbując odzyskać to, co do niego należało. Zamku co prawdanie zdobył, zabił jednak ośmiu tamtejszych protestantów. Po tym wydarzeniutwierdzę odnowiono i nadal zamieszkiwano.

  

W 1688 roku w zamku Moneazamieszkał niejaki Gustavus Hamilton ze swą rodziną. Jego los na krótko splótłsie z historią zamku. Trzy lata później Hamilton już nie żył. Zanim jednakzmarł, dość znacząco zachwiał swoją sytuacją finansową. Pozostawił ubogą wdowęz dziećmi, której jakimś sposobem udało się utrzymać zamek przez najbliższekilka lat. Dopiero w 1704 roku kobieta była zmuszona sprzedać posiadłość.Niecałe pół wieku później budowlę strawił pożar, przez co posiadłość zostałakompletnie opuszczona. W XX wieku przez pewien czas zamieszkiwała ją "nadziko" pewna kobieta, dopóki właściciel nie pogonił jej z obawy, iżpewnego dnia znajdzie ją martwą. Ruiny już wtedy były w nienajlepszym stanie.

  

W słoneczną pogodę jest toidealne miejsce za relaks w zaciszu: na piknik, czy na leniwe czytanie książkiw sąsiedztwie ruin. Nie ma tu przewodnika, centrum turystycznego, nie matłumów. Są tu tylko łąki, drzewa i stare zamkowe mury.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Warto obejrzeć: "Veronica Guerin"

Wielokrotnie przechodziłam koło stoiska z irlandzkimi filmami. Wiele razy spoglądałam na okładkę filmu „Veronica Guerin” i wiele razy odchodziłam stamtąd z innym filmem w koszyku. Zawsze wydawało mi się, że film przedstawiający historię dziennikarki „The Sunday Independent” nie jest aż tak bardzo wart uwagi. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak daleka byłam od prawdy.


   


„Veronica Guerin” ukazała się w 2003 roku, siedem lat po śmierci dziennikarki. To biograficzny, niezwykle poruszający film wyreżyserowany przez Joela Schumachera. Zgrabnie przedstawiona historia zamyka się w niezbyt długim odcinku czasu. Film trwa półtorej godziny i przedstawia krótki wycinek z życia dziennikarki. Schumacher nie stworzył filmu dokładnie obrazującego żywot Veroniki Guerin. Historia przedstawiona w filmie to historia ukazująca działania dziennikarki zmierzające do zdemaskowania jednego z najpotężniejszych dublińskich gangów narkotykowych. To brudny i brutalny świat Dublina, gdzie nie ma miejsca na sentymenty. To szara, przygnębiająca rzeczywistość, w której często jedynym kolorowym promykiem jest krwistoczerwony Opel Calibra, którym porusza się Veronica.


   


Już na samym początku filmu widz wprowadzony zostaje w realia, w których osadzona jest fabuła „Veroniki Guerin”. Lata 90-te w Irlandii to lata, w których kraj zalała narkotykowa fala. Rok 1994 był wyjątkowo krytyczny. To właśnie wtedy 15 000 osób codziennie faszerowało się heroiną. Najmłodsi uzależnieni narkomani mieli zaledwie 14 lat. To był także rok przełomowy dla samej bohaterki filmu. Po latach opisywania skandali kościelnych i korupcji Veronica decyduje się na pisanie o narkotykowej gorączce trawiącej stolicę Irlandii. Nie kierują nią pobudki egoistyczne. Na jej decyzję wpływają przerażające sceny z dublińskich osiedli. Swoją decyzję argumentuje krótko: „Nobody’s writing about it. Nobody cares. Somebody needs to get after these bastards”. Jako matka kilkuletniego syna Veronica ma na uwadze przede wszystkim jego dobro [„You’d do the same. If you saw these kids on the street, you would do the same”]. Szlachetne pobudki prowadzą jednak do zagmatwanego, niebezpiecznego światka przestępczego. Dziennikarka wkracza na szalenie niestały grunt.


 

"Be Not Afraid" - napis na monumencie upamiętniającym dziennikarkę


W roli Veroniki wystąpiła wspaniała Cate Blanchett. Pomimo tego, że wcześniej widziałam ją w kilku filmach, dopiero po obejrzeniu „Veroniki Guerin” doceniłam jej kunszt aktorski. Blanchett spisała się świetnie. Została profesjonalnie ucharakteryzowana przez co jej  fizjonomia przypominała prawdziwą Veronikę. Ta sama fryzura, podobne rysy twarzy i barwa głosu. To wszystko działało oczywiście na plus. Podobała mi się doborowa obsada. W filmie występuje wielu cenionych aktorów irlandzkiego i północnoirlandzkiego pochodzenia, jak chociażby Ciaran Hinds i Gerard McSorley, który kapitalnie wcielił się w rolę bezwzględnego brutala i bossa gangu – Johna Gilligana.

 

Dużym plusem jest przepiękna ścieżka dźwiękowa, która skutecznie buduje napięcie i porusza wrażliwe struny duszy. Fabuła filmu wciąga w zasadzie od samego początku. Akcja jest wartka, nie ma dłużyzn. Kiedy po raz pierwszy spojrzałam na czas trwania filmu, wyświetlany na odtwarzaczu DVD, upłynęło już ponad pięćdziesiąt minut. Po godzinie akcja staje się jakby szybsza. Zakończenie „Veroniki Guerin” zawsze niesie w moim przypadku wielki ładunek emocji. I nie ukrywam, że za każdym razem po skończonej projekcji tego filmu łzy cisną mi się do oczu. 

 

Tutaj zwiastun filmu.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Przy drodze: Fiddler Stone



Tuż przy bramie wjazdowej do Castle Caldwell Forest Park, o którym wspominałam już wcześniej, znajduje się kamienna rzeźba w kształcie skrzypiec. Całość jest mocno nadniszczona przez pogodę i wiek, a tym samym sprytnie zakamuflowana. Trzy razy tu byłam w różnych odstępach czasu i tyle samo razy opuściłam ten las nieświadoma istnienia tutaj tej rzeźby. Dopiero ostatnim razem czujne oko Połówka wychwyciło to, czego szukałam.








Fiddler Stone - pomnik w kształcie skrzypiec nie znalazł się tu przez przypadek. Wyrzeźbiono go dla uczczenia pamięci skrzypka, Denisa McCabe, który w czasie jednego ze swych popisowych wykonań wypadł z barki i utonął. Działo się to dość dawno temu, w 1770 roku, na łodzi Sir Jamesa Caldwella, właściciela lasu i znajdującego się w nim zamku, teraz już niestety strasznie zaniedbanych ruin. Rzeźbę kilkukrotnie przenoszono z miejsca na miejsce, zanim ostatecznie ulokowano ją przy bramie wjazdowej do lasu.


ruiny Castle Caldwell




Caldwell zwykł zabawiać swych gości, zabierając ich na rejs po Lough Erne w swej eleganckiej łodzi. Jak przystało na ekscentryka i bogacza, Caldwell miał swoje dziwactwa: wnętrze łodzi było wykonane ze srebra, barka obwieszona kolorowymi flagami, a sama załoga wciśnięta w kolorowe i wymyślne szaty. W czasie takich rejsów towarzystwo oczywiście nie podziwiało otaczających ich widoków o pustym żołądku i suchym gardle. Skrzypek najprawdopodobniej padł ofiarą zbyt dużej ilości wina. Wystawił swój błędnik na ostrą próbę i wypadł z barki. Sir James zdecydował się uczcić jego pamięć właśnie takim pomnikiem. Epitafium wyryte na skrzypcach zostało wymyślone przez nauczyciela dzieci Caldwella.




Co ciekawe, nieszczęsny skrzypek utonął niedaleko Herring Island [Wyspy Śledzi, obecnie noszącej nazwę Heron Island], jednej z wielu wysepek koło Lough Erne, gdzie jakiś czas wcześniej zdarzyła się inna tragedia z udziałem łódki transportującej śledzie z Ballyshannon do Enniskillen. Niektórzy uważają, że to właśnie to wydarzenie wpłynęło na nazwę wysepki. 






Ostatnie linijki epitafium wyrytego na skrzypcach mówią:


"On firm land only exercise your skill,


There you may play and drink your fill.


D.D.D


J.J"


Tłumaczy się je jako:"Swoje rzemiosło pełń, gdy ląd masz stały pod stopami. Tylko tam pewnie możesz grać i dzwonić szklanicami". Pod tajemniczym skrótem "D.D.D" prawdopodobnie kryje się "Denis Died Drunk" - Denis umarł pijany. Spore zamieszanie wywołały z kolei litery J.J. Uważano, że to inicjały rzeźbiarza, jednak żadne z dziewiętnastowiecznych źródeł nie wspominają takiego artysty. Prawdopodobnie zostały one wyryte w późniejszym okresie zwyczajnie dla żartu.



czwartek, 4 sierpnia 2011

Ruiny wchłaniane przez las

 

Do Castle Caldwell ForestPark przybyłam z zamiarem bliższego przyjrzenia się znajdującym się w nimzamkowym ruinom. Niewiele jednak pozostało z tej siedemnastowiecznejrezydencji. Ruiny praktycznie zostały wchłonięte przez bujną florę lasu.Przedzieranie się przez chaszcze jest nieprzyjemne, a sama eksploracja obiektu jestczynnością o dość wysokim stopniu zagrożenia, o czym informuje umieszczona tamtablica.

  

Nic innego niewspółgrałoby tak idealnie z wizerunkiem ruin, jak mroczna opowieść o zamkowymduchu. Powtarza się zatem legendę o wysokim jegomościu w czarnym płaszczu ikapeluszu, który od czasu do czasu objawia swe oblicze przypadkowo napotkanymna drodze ludziom. Jego wpływ na śmiertelników ma być tak silny, że spotkaniprzez niego kierowcy zatrzymują się, oferując mu podwiezienie. Po dotarciu doruin zamku Caldwell jegomość znika bez słowa, nie czyniąc nikomu krzywdy.

  

Sam las jest bardzopopularnym miejscem wśród amatorów przyrody. Jego malownicze położenie nadjeziorem Lower Lough Erne jest doskonałym miejscem do odbywania spacerów,odpoczywania, a zarazem podziwiania otaczającego krajobrazu.

  

To właśnie w czasiejednego z takich spacerów natrafiłam zupełnie przez przypadek na ruinytajemniczej świątyni. W pierwszej chwili ogarnęła mnie konsternacja. "Ocholera", pomyślałam sobie. Takie miejsca widuje się w horrorach ikoszmarach sennych.

  

Przez długi czas przemierzania tego kraju wzdłuż i wszerz podświadomieszukałam właśnie takiego "miejsca mocy". Miejsca, w którym poczujędreszczyk niepokoju. Miejsca magicznego, a zarazem mrocznego i na swój sposóbstrasznego.

  

Jakiś nieznany impulskazał mi podejść bliżej. Stojąc przed tą mroczną i niesamowitą budowlą miałamciarki. A był to środek dnia. Gdybym trafiła tutaj sama w nocy, chybaumarłabym. Przedwcześnie. Na zawał. Tak po prostu. Ze strachu. Bo o ile mojaciekawa paranormalnych zjawisk natura może udawać odważniaka w ciągu dnia, otyle po zapadnięciu zmroku zwija się słodko w kłębek i już nie przypominawalecznego lwa, ale potulnego, strachliwego kociaka.

  

Siła przyciągania tychruin była ogromna. Magnetyczna, powiedziałabym, bo czułam się tak, jakbym byłanędznymi opiłkami metalu nie mającymi żadnych szans w konfrontacji z potężnym magnesem.Ja byłam pragnieniem, ruiny Spritem, a jak wiemy z reklamy - pragnienie nie maszans.

  

Ruiny tej najprawdopodobniejosiemnastowiecznej świątyni mają niewielkie rozmiary, ale w połączeniu zgarstką tajemniczych tablic i nagrobków sprawiają duże wrażenie. Ścianyporośnięte przez roślinność wydają się zanikać. Zupełnie tak, jakby las i ruinybyły jednością. Kompleks zlewa się w całość, a zachłanne pędy powoli oplatająmury, wyrywając to, co wydawać by się mogło, należy nie do świata architektury,ale bujnej, leśnej roślinności.

  

środa, 27 lipca 2011

Tully Castle - niemy świadek krwawej masakry



Historia zamku Tully, leżącego w hrabstwie Fermanagh, skończyła się zanim zdążyła na dobre się rozpocząć. Bo jak inaczej określić można krótki, trzydziestoletni okres świetności zamku? Czym są trzy dekady w odniesieniu do zamku? Niczym. Twierdze tego typu wznosi się głównie po to, by przez długie lata, a nawet stulecia, służyły swoim właścicielom i ich potomkom.




Mały, ale wdzięczny obiekt jakim jest zamek Tully, miał bardzo krótką historię zakończoną za to w niezwykle przykry i krwawy sposób. Nic dzisiaj na to nie wskazuje i jestem pewna, że niejeden turysta nieświadom przeszłości tego budynku nie przypuszczałby, że stąpa po ziemi w pewien sposób przeklętej, bo przesiąkniętej cierpieniem, bólem i krwią. Mieszanką najgorszą z możliwych.




Tully Castle jest siedemnastowieczną twierdzą wybudowaną w okresie zasiedlania tutejszych ziem, uprzednio odebranych Irlandczykom, przez osadników sprowadzanych ze Szkocji i Anglii. Jednym z takich osadników był Sir John Hume. Szkot. To właśnie jemu podarowano ziemię należącą wcześniej do rodu Maguire i to dla niego w 1612 roku rozpoczęto budowę zamku. Tully wzniesiono w szkockim stylu, ale rękoma irlandzkich murarzy.




Rodzina Szkotów wiodłaby zapewne całkiem miły i spokojny żywot, gdyby nie pewne wydarzenie mające miejsce w Wigilię 1641 roku. To właśnie wtedy Rory Maguire postanowił odzyskać ziemie należącą do jego przodków. Ruszył na zamek, w którym nieszczęśliwym trafem nie przebywało wówczas zbyt wielu mężczyzn.




Ludność ze wsi leżącej nieopodal zamku, złożona głównie z kobiet i dzieci, szukała schronienia u Lady Mary, małżonki Johna Hume'a. Ta z kolei, pragnąc uniknięcia rozlewu krwi, poddała zamek, wierząc, że ocali w ten sposób życie wszystkich tam zgromadzonych. Myliła się. Rebelianci nie dotrzymali umowy. Zgromadzeni w zamku nieszczęśnicy - z wyjątkiem Lady Mary - zostali pozbawieni odzienia, związani i wtrąceni do lochu. Mogłoby się wydawać, że wieśniacy trafili do piekła, ale to nieprawda. To był tylko jego przedsionek. Najgorsze nastąpiło w Boże Narodzenie, na drugi dzień po ataku. Rebelianci bez skrupułów pozbawili życia 16 mężczyzn, a także 69 kobiet i dzieci. Lady Hume wraz z najbliższymi ocalono, a zamek spalono. Po tym wstrząsającym wydarzeniu szkocka rodzina nigdy już nie powróciła do zamku Tully.




Rok 1641 okazał się zatem początkiem powolnego, ale systematycznego procesu degradacji zamkowych ruin. Przełomowym dla zamku rokiem okazał się z kolei 1974. To właśnie wtedy, po smutnych 333 latach marazmu, ruiny zostały nabyte przez Department of the Environment i powoli przywracane do stanu używalności. W czasie robót konserwatorskich odkryto ślady pozwalające przypuszczać, iż w XVII wieku przy zamku istniały ogrody.




Zamek został ładnie odrestaurowany, choć jego pozbawione wystroju wnętrze określiłabym jako surowe. Utworzono małe, ale dodające ruinom uroku ogrody. Całość prezentuje się naprawdę przyzwoicie i stanowi ogromny kontrast do godnego pożałowania obrazu, jaki zamek przedstawiał prawie 370 lat temu. Plusem jest zaciszne i malownicze położenie, które można w pełni podziwiać z zamkowego okna znajdującego się na piętrze. Naprawdę nic, ale to nic - żadne wycia wiatru ani szepty duchów - nie podpowiada zwiedzającemu, że właśnie przebywa on w miejscu tak potwornej masakry.


***


Krwawa historia zamku jest powszechnie znana i przyjęta za prawdę. Nie widzę żadnych powodów, by nie wierzyć w jej autentyczność. Nie jestem jednak specjalistką. Niektórzy poddawaliw wątpliwość wspomnianą masakrę. Jedną z tych osób był znany irlandzki historyk wykładający na Trinity College, William Edward Hartpole Lecky.

piątek, 22 lipca 2011

Fermanagh - hrabstwo zalane wodą



Dawno, dawno temu hrabstwo Fermanagh było suchą równiną. Woda była, ale zamknięta w zaczarowanej studni położonej w środku hrabstwa. Nie była to zwyczajna studnia - wiązała się z nią pewna klątwa. Aby nie dopuścić do jej ziszczenia się, miejscowa ludność dbała o to, by wieko studni zawsze było szczelnie domknięte. Pomimo ich troski nie udało się zapobiec nieszczęściu. Pewnego dnia do miejsca, w którym znajdowała się zaczarowana studnia, przybyła para zakochanych. Młodzi bez oporów ugasili swoje pragnienie zaczerpniętą ze studni wodą, ale zupełnie zapomnieli ją zamknąć. Gdy pierwsze promienie słoneczne padły na zaczarowaną studnię, z jej wnętrza zaczęła wypływać woda, której żadnym sposobem nie można było zatamować. Zdecydowana część równiny została zalana i tak właśnie powstało Lough Erne, jezioro w hrabstwie Fermanagh. Tak rzecze miejscowa legenda.


  


Nawet jeśli odsuniemy na bok wszystkie podania i legendy, fakt pozostanie ten sam - Fermanagh jest hrabstwem w 1/3 pokrytym wodą, której źródłem jest głównie wspomniane powyżej Lough Erne dzielące się na Lower (Dolne) i Upper (Górne). Lough Erne jest uważane przez niektórych za najpiękniejsze jezioro wyspy. Jego wody obfitują w ryby, a niezliczone wysepki, półwyspy i cyple w usytuowane na nich zabytki, które przyciągają nie tylko amatorów wędkowania, lecz także miłośników przyrody, spacerów i zwiedzania. Jeśli przyjąć, że legenda jest prawdą, to wylanie wody ze studni nie było klątwą, a błogosławieństwem. Lough Erne to zdecydowanie skarb tego hrabstwa. 

  

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Moje pierwsze wrażenia związane z tym hrabstwem były raczej zwyczajne. Fermanagh wspominałam bardzo miło, ale głównie ze względu na sympatycznych właścicieli B&B, w którym dawno temu zakotwiczyliśmy zastani przez zmrok. To była zwyczajna rodzina: sympatyczni ludzie prowadzący swój interes, a w wolnych chwilach wtajemniczający nas w arkany ich rzeczywistości - świata, który w jakimś tam sensie rozdarty jest przez podział polityczny kraju. Bo Fermanagh nie należy do Republiki, ale do Irlandii Północnej. To jedno z jej sześciu hrabstw. Tego jednak w ogóle nie czuć. Nie ma się wrażenia, że jest się "za granicą". Bo powiedzmy sobie szczerze, jaka to zagranica?


  


Przeskok pomiędzy Irlandią a UK odbywa się tak płynnie i gładko, że gdyby nie to, iż w Fermanagh płaci się już funtami, można byłoby pomyśleć, że nadal jest się w Republice. Właściciele tego B&B podkreślali swoje korzenie, swoją przynależność do Irlandii, nie zaś do UK. Takich ludzi jest tam zdecydowanie więcej, bo ludność county Fermanagh ma głównie katolickie korzenie. Dla nich i dla mnie Fermanagh jest i zawsze będzie częścią Irlandii. Tej Irlandii, która pierwotnie składała się z 32 hrabstw. Tej obecnej wydarto Antrim, Down, Armagh, Tyrone, Fermanagh i Derry.

  

Im dłużej zagłębiałam się w tajniki tego hrabstwa, tym większą sympatię ono we mnie wzbudzało. I nie dajcie sobie wmówić, że w Fermanagh nie ma co robić. Nawet jeśli przewodniki serwują Wam tylko trzy czy cztery jej atrakcje. Wierzcie mi, jest ich zdecydowanie więcej, a ja w najbliższym czasie zabiorę Was na wirtualną podróż wokół Lower i Upper Lough Erne i postaram się udowodnić Wam, że warto tu przyjechać. Jeśli nie dla jezior i przyrody, to dla zamkowych śladów po kolonizacji Ulsteru. Jeśli nie dla zamkowych ruin, to dla tajemniczego, pogańskiego i wczesnochrześcijańskiego akcentu Fermanagh. Enigmatyczne figury z White Island, tajemniczy Kamień Biskupa i nietypowa owca to tylko mały zwiastun atrakcji tego hrabstwa.

  

wtorek, 12 lipca 2011

White Island i jej enigmatyczne posągi

 

O marinie w CastleArchdale Park w hrabstwie Fermanagh na pewno nie można powiedzieć, że jestpusta. Parking zastawiony samochodami, spacerujący ludzie i łodzie spokojniecumujące w wodach Lower Lough Erne. Ja patrzę głównie na jedną, na Gypsy Lady.To ona ma nas zawieźć na pobliską wyspę White Island.

  

Po kilku minutachoczekiwania przychodzi sternik. Przekręca klucz w zamku bramy prowadzącej dołodzi i w tym momencie rozpoczyna się nasza przygoda. W skromnym,sześcioosobowym towarzystwie, wsiadamy do Gypsy Lady. Nasza"Cyganeczka" spokojnie mieści wszystkich pasażerów, a tymzaopatrzonym w aparaty umożliwia zajęcie strategicznej pozycji.

  

Rejs mija szybko. Sterniktwierdził, że dotarcie na wyspę zajmie jakieś 15 minut. Mam wrażenie, że zajęłomaksymalnie około 10. W przerwach między podziwianiem pejzaży, wpatruję się wszerokie plecy naszego "kapitana" schowane za koszulką z napisemanimal. Z rozbawieniem przyglądam się też zabiegom adoracyjnym córek jednej zpasażerek. Małe, odziane w róż kokietki co jakiś czas z uwielbieniem w oczach wpatrująsię w Połówka. Wiem, że ma boskie ciało, ale nie sądziłam, że oddziałuje onotakże na pięcio czy sześcioletnie podlotki. Ja w ich wieku bawiłam się lalkami.

  

Na wyspie White znajdująsię ruiny świątyni pochodzącej z XII wieku. Są to dość marne pozostałości,jednak ogromnej atrakcyjności nadaje im wyjątkowo dobrze zachowany romańskiportal, a przede wszystkim komplet kilku tajemniczych płaskorzeźb wbudowanych wjedną ze ścian kościelnych ruin.

  

Gdybyśmy cofnęli się do odległejprzeszłości, najprawdopodobniej zobaczylibyśmy tutaj monastyczną"wioskę": kościół, cmentarz, ogrody, budynki gospodarcze, warsztaty imnisie cele. Niestety po prymitywnych, drewnianych budynkach nic już niezostało. Prostokątny, kamienny kościółek został zbudowany w miejscu dawnej,drewnianej struktury. Potwierdziły to wykopaliska archeologiczne. Nasuwa sięzatem myśl, że tutejszy kompleks monastyczny został zniszczony i spalony.Zapiski w starych manuskryptach o najeździe Wikingów w IX wieku na klasztoryusytuowane wokół jeziora Erne pozwalają przypuszczać, że to właśnie oni byliodpowiedzialni za wspomniane zniszczenia.

  

Perełką ruin są tajemniczefigury. Powiedzieć o nich, że są piękne i imponujące to za mało. Ich wiek,pochodzenie, przeznaczenie, jak również znaczenie to jedna wielka tajemnica.Szacuje się, że powstały około IX-X wieku. Ślady, które zawierają, pozwalająsądzić, że rzeźby mogły być wcześniej wmurowane w jakąś całość, jak równieżsłużyć jako kolumny podtrzymujące inny element budynku. Pewne jest to, żepóźniejsi budowniczowie kościoła nie byli nimi zbytnio zainteresowani, używającich jako zwyczajnych bloków.

  

Rzeźby odkrywano w różnymokresie, na ostatnią natknięto się stosunkowo późno, bo dopiero w 1958 roku. Odkrycietych nietuzinkowych posągów przyczyniło się do wielu burzliwych dyskusji iprzeróżnych interpretacji. Jedni twierdzą, że płaskorzeźby obrazująpielgrzymów, inni, że odzwierciedlają one siedem grzechów głównych. Jeszczewedług innych figury przedstawiają epizod z życia świętego Patryka.

  

Wszystkich płaskorzeźbjest osiem, jeśli wliczyć w to dwie ostatnie znajdujące się po prawej stronie.Sześć z nich przedstawia ludzkie sylwetki. Większość postaci nosi długie tunikitypowe dla duchownych. Skrzyżowanie nóg pierwszej figury sugeruje, że jest toznana ekshibicjonistka Sheela-na-Gig, mająca rzekomo stanowić dla mnichówprzestrogę przed cielesnymi uciechami. Druga postać siedzi i trzyma w rękachpewien obiekt. Być może jest to Chrystus - jego podobny wizerunek umieszczono wKsiędze z Kells. Trzecią osobą jest prawdopodobnie zakapturzony opat trzymającydzwonek i pastorał. Czwarta figura według jednych reprezentuje świętego Dawida,a zdaniem innych... drapie się po brodzie. Piąta ma uroczo kręcone włosy itrzyma dziwne stworzenia: pół-ptaki, pół-zwierzęta. Mogą to być gryfysymbolizujące dwojaką naturę Chrystusa: częściowo boską, a częściowo ludzką. Szóstapostać oprócz kręconych włosów posiada także miecz, tarczę i celtycką broszkę.

 


Siódmemu kamieniowi nadanotylko wstępny kształt. Z jakiegoś powodu nie dokończono go. Co w tymprzeszkodziło? Śmierć rzeźbiarza, jakaś katastrofa, najazd wrogów? Niedokończonymonument świadczy o tym, iż nad rzeźbami pracowano najprawdopodobniej na miejscu.Ósma płaskorzeźba przedstawia tylko zachmurzoną twarz. Autor wszystkich posągówpozostaje ciągle nieznany. Określa się go jako Master of White Island. Mistrz zBiałej Wyspy - jeszcze jedna nierozwiązana zagadka Irlandii.