Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chleb powszedni. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chleb powszedni. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 września 2022

Wake Me Up When September Ends

Czas mija nieubłaganie - jeszcze niedawno narzekałam tutaj na skwar, jaki w wakacje nawiedził wyspę, a teraz mamy już połowę września. Z powodzeniem można stwierdzić, że jesteśmy już w przededniu jesieni: gdzieniegdzie chodniki wyścielają już szeleszczące liście, zmrok zapada znacznie szybciej, słońce coraz rzadziej się wychyla, za to deszcz coraz śmielej toruje sobie drogę. A do tego temperatury ostatnio znacznie spadły w nocy, przez co niektórzy trzęśli się podwójnie: z zimna i ze strachu przed tym, co przyniesie zima. Irlandii bowiem nie ominął kryzys energetyczny, bo dlaczego miałby?

Po dość chłodnym i mokrym początku września, który niestety negatywnie odbił się na moich pięknych pelargoniach, nastał relatywnie ciepły, suchy i pogodny weekend - tak bardzo nam wszystkim potrzebny.

W sobotę zewsząd dobiegały do mnie dźwięki warczących kosiarek, jednak tym razem miałam dla nich więcej zrozumienia niż zazwyczaj. Po części dlatego, że wcześniej faktycznie nie było okazji do koszenia, a częściowo dlatego, że coraz większymi krokami zbliża się mój urlop nad Atlantykiem, i wiem że już niedługo będę słuchać tylko skrzeczących mew, hulającego wiatru i fal rozbijających się o klify.

Sama zresztą dołożyłam swoją cegiełkę do tego osiedlowego harmideru (jedynie 96 dB, więc jeszcze nie tak źle w porównaniu z niektórymi spalinowymi potworami sąsiadów, od których pękają bębenki w uszach). Skwapliwie też urządziłam wielkie pranie i wysuszyłam je w ogródku (mniejszy rachunek za prąd jak najbardziej mile widziany), bo już wypadało zmienić pościel - tym bardziej, że ostatnio coraz częściej odwiedza mnie w łóżku moja powsinoga, która ma sto przeróżnych kocich spraw do załatwienia i nie może przecież usiedzieć w domu na tyłku.

Rzadko tutaj piszę o swojej codzienności, bo zwyczajnie nie wydaje mi się ona na tyle atrakcyjna, by o tym pisać. Wszak, co tu ukrywać, życie starej panny z kotami jest bardzo przewidywalne i dość monotonne. Wypełnia mi je głównie domowa rzeczywistość i praca. W jednej i drugiej "nuda".

W tej ostatniej wreszcie odżyłam, od kiedy Boss przerzucił mnie do innej firmy i nareszcie mam większe pole manewru i większą satysfakcję. Nie mam już poczucia tkwienia w martwym punkcie i jakoś tak rzadziej przeglądam oferty pracy, a jeśli już to robię, to raczej po to, by wiedzieć, co w trawie piszczy, a nie z samej chęci zwolnienia się (to mi już przeszło).

Najbardziej cieszy mnie fakt, że jestem sama sobie panią (nie cierpię mikrozarządzania, i wolę być samotnym wilkiem niż częścią wielkiej drużyny), a Boss nie traktuje mnie jak głupią dziewczynkę, którą trzeba prowadzić za rękę i kontrolować.

Był czas, kiedy byłam sfrustrowana swoją sytuacją zawodową i zaczynałam żywić do niego urazę, niejako widząc w nim przyczynę takiego stanu. Dziś jednak powiedziałabym, że nasze relacje są lepsze niż kiedykolwiek. Zawsze uważałam, że jest świetnym i dobrym człowiekiem, ale teraz to już przeszedł samego siebie ;) I choć czasami bywa ciężko ze względu na nierównomiernie rozłożony nakład pracy (jedne dni aż za spokojne, inne z kolei ciut za bardzo pracowite), to jednak zawsze jest wesoło.

W piątek po południu wraca umęczony jak stonka po opryskach (David, jego prawa ręka z drugiej firmy miał tydzień wolnego i Boss musiał się dwoić i troić, przez co rzadko go w tym tygodniu oglądałam na oczy), z plaśnięciem siada na krześle obok, by szybko rzucić okiem na zaległe maile, i mówi: "przypomnij mi, po co ja to wszystko robię?".

"Dla kasy i sławy" - mówię.

Z rozbawieniem stwierdza, że "jakoś jednego ani drugiego nie widać", a ja - jak na kochaną i empatyczną pracownicę przystało - podsuwam mu pod nos laptopa i obwieszczam, że właśnie dostaliśmy fakturę z Francji i potrzebuję na nią ponad 40 tysięcy euro (bo kopanie leżącego to moja specjalność).

"Nie, nie chcę tego widzieć!" - mówi i teatralnie zasłania się przed laptopem jak opętany przed krucyfiksem.

Okay, okay! Wyparcie rzeczywistości - jest to jakiś sposób na (nie)radzenie sobie z rzeczywistością ;)

Ja tymczasem nie radzę sobie z wypadającymi włosami, jak to zwykle bywa co roku o tej porze. Jeśli więc tu i teraz ktoś mi nie doradzi, co zrobić z tym fantem, to uświadamiam Wam, że będziecie odpowiedzialni za stworzenie Kojaka. Albo Frankensteina!

Ratunku! ;)

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

The Sky Is Crying

Ostatni długi weekend tego lata właśnie dobiega końca. Z popielatego nieba spadają kolejne krople deszczu i z charakterystycznym odgłosem rozbryzgują się o mokrą nawierzchnię. Sama nie wiem, czy słuchać muzyki sączącej się z głośników czy właśnie odgłosów deszczu. Ciszy. A cisza to coś, czego mi tu często brakuje.

Gdyby nie dobiegający z oddali szum przejeżdżających samochodów, byłoby idealnie. O dziwo, również ptaki solidaryzują się z uciszonymi mieszkańcami mojego osiedla - nawet Grucha. A, wierzcie mi, jego niełatwo uciszyć. Grucha to gołąb-tubylec, lokalny celebryta, w którego często mam ochotę rzucić pantoflem, przez otwarte okno, kiedy ja wczesnym rankiem jeszcze sobie smacznie śpię, a on, no cóż... grucha. Grucha, jakby od tego zależało jego życie. Jakby jutra miało nie być.

Lipiec zakończył się więc w dość mokry sposób, choć wcale taki nie był. To właśnie na ten miesiąc przypadły nam temperatury z piekła rodem - i tu muszę się uczciwie przyznać, czuję się za nie nieco odpowiedzialna. To ja Wam zgotowałam ten los. Lato anno Domini 2022 było bowiem dość chłodne. Zdecydowanie zimniejsze niż ustawa przewiduje. Nie deszczowe, chłodne.

Aż któregoś dnia, nieco już zmęczona tymi powtarzającymi się do znudzenia 15-16 stopniami, pomyślałam sobie (może nieco zbyt głośno): "do jasnej Anielki, mogłoby słońce nieco przyświecić!". No i niedługo później faktycznie przyświeciło. Tak przyświeciło, że codziennie zalewały mnie fale gorąca i czułam się, jakbym przechodziła przedwczesną menopauzę. Pociłam się przy tym jak dziwka na spowiedzi, bo tak się niefortunnie złożyło, że żar tropików przypadł akurat na mój powrót do pracy po tygodniowym urlopie. Szczęśliwie jednak przeżyłam ten trzydziestodwustopniowy upał, bo udało mi się znaleźć w miarę "chłodny" i przewiewny zakamarek. I kiedy tak w nim dogorywałam, z centrum dowodzenia Bossa dobiegł mnie głos szefa, rozmawiającego przez telefon z naszą partnerką biznesową - "we are just not built for this heat" (w wolnym tłumaczeniu: jak jest gorąco, to mamy przekichane). To najmądrzejsze, co w tym roku usłyszałam z jego ust.

I choć na wyspie nie brakuje ludzi, którzy w taki upał najchętniej zamknęliby się w igloo, zamrażarce, albo innej chłodziarce, sporo jest też takich, którzy wypełzają wtedy tłumnie do parków i na plaże, choć po prawdzie powinni schować się do jaskini i do końca życia z niej nie wychodzić, bo ewidentnie nie osiągnęli jeszcze pożądanego poziomu ewolucji. Z samej tylko Burrow Beach w Sutton, w hrabstwie Dublin, usunięto jakieś 10 ton śmieci. Dziesięć ton! Plastiku, szkła, aluminium, brudnych pieluch, szmat... A ile z tego odpłynęło wraz z odpływem? Jesteście w stanie sobie to wyobrazić?! Jakim bezmózgiem trzeba być, aby po sobie nie posprzątać? Co jest z ludźmi nie tak? I dlaczego coraz więcej z nich ma IQ kostki brukowej?!

Dobra, zmiana tematu - bo sobie niepotrzebnie ciśnienie podnoszę, a w moim wieku to już nie przelewki. Wrócę jeszcze na chwilę do najbardziej popularnego tematu na wyspie, czyli pogody. Ten deszczowy weekend trochę pokrzyżował mi plany. Jakiś czas temu bowiem obudził się we mnie mój niespokojny duch i zapragnął zmian. Jakiegoś przemeblowania, symbolicznego remontu, czegokolwiek. Żeby go uciszyć, wymyśliłam więc, że pokombinuję coś w ogródku - pomaluję szopę i płot. I właśnie to miałam robić, ale akurat rozpadało się na weekend, więc musiałam chwilowo odłożyć te plany na półkę. Deszcz sprzyja za to siedzeniu w domu i czytaniu, udało mi się więc przeczytać dwie ciekawe lektury, a zaraz zabiorę się chyba za trzecią. 

Generalnie, to czuć już powoli zbliżającą się jesień. Widać to głównie po skracających się dniach i wcześniej zapadającym zmroku. Teraz to już tylko rzut beretem do świąt Bożego Narodzenia!

Uff, sama nie wierzę, że udało mi się przysiąść i napisać te "kilka" słów dla tych dwóch stałych i zatroskanych czytelników, którzy zastanawiali się, co się u mnie dzieje. Nie macie się czym martwić, ze mną wszystko OK. Chyba. Bo zapomniałam dodać, że złożyłam w pracy wypowiedzenie (czyżby za dużo lipcowego słońca?).

Miłej końcówki poniedziałku!

środa, 9 grudnia 2020

Days Gone Quiet

Nastały długo wyczekiwane przeze mnie ciche dni. Z nadejściem zimniejszej pory roku kosiarki wreszcie zamilkły, rozrywkowi sąsiedzi zamienili imprezy na świeżym powietrzu na domówki, a rozwrzeszczane dzieci na nowo odkryły zacisza własnych domów i uroki gadżetów elektronicznych, porzucając dla nich trampoliny, zjeżdżalnie i ogrodowe baseny.  Jednym słowem: jesień.

Kiedy już myślałam, że wszystkie prace ogrodowe mam dawno za sobą, pewnego dżdżystego listopadowego dnia Matka Przełożona przywitała mnie w pracy słowami: "This is for you!" i wcisnęła mi w ręce plastikowe, fioletowe i niedomykające się pudełko, czym mnie niesamowicie zaskoczyła, ale też ujęła. Ten urzekający gest był owocem naszej wcześniejszej rozmowy na temat sadzenia kwiatów i ponad dwustu sztuk cebulek żonkili i tulipanów, którymi Matka Przełożona miała zamiar zasiedlić swoje pokaźne włości. W niedomykającym się pudełku nie znajdowały się słodycze Heroes tylko cebulki właśnie.

Zaskoczona jej życzliwością, ale na tyle przytomna, by jej podziękować za ten ujmujący gest, zdążyłam jeszcze zapewnić ją, że posadzę je w ogródku, jak tylko przestanie padać. "Oh, I wouldn't wait!" - rzekła.

To jej "ja bym nie czekała" zaczęło mnie parę dni później prześladować, a fioletowe pudełko, "tymczasowo" położone w korytarzu na... dachu kociej kuwety, poczęło spoglądać na mnie z coraz większym wyrzutem.

Któregoś dnia, pomiędzy jednymi a drugimi opadami deszczu, postanowiłam wreszcie rozprawić się z niewygodnymi wyrzutami sumienia i zakopać je w ziemi wraz ze znajdującymi się w pudełku bulwami. Cała operacja miała mieć błyskawiczny przebieg, dlatego też jakoś specjalnie się do niej nie przygotowywałam ani też nie przebierałam.

Yoga pants nigdy mi na nikim nie przeszkadzały, sama jednak nie zamierzałam ich nosić, ani też nie ośmieliłabym się wyjść w nich na ulicę. Kiedy jednak listopadowe zimno zapukało do drzwi mojego domu, a ja, szukając zastępstwa dla moich letnich i luźnych spodni, w których było mi już za chłodno, przez przypadek odkryłam, że w mojej szafie znajdują się wyżej wspomniane yoga pants, moje życie zostało zrewolucjonizowane. Tak po prawdzie, to te spodnie powinny zostać w czeluściach mojej szafy, bo są o jakiś rozmiar za małe (na szczęście dla mnie nie ma jednak takiego tyłka, którego nie pomieściłaby elastyczna tkanina), ale jako że pełnią nieocenioną funkcję odzieży termicznej, nie mogłam ich tam tak po prostu pozostawić.

Tego chłodnego, ponurego dnia miałam je na sobie, mimo że wciągając je na tyłek nie miałam zamiaru nikogo narażać na ten obrazoburczy widok. Przyzwoitość więc nakazywałaby, abym przed opuszczeniem domu przebrała się w coś innego, ale jako że w moich optymistycznych planach miałam być na podwórku maksymalnie 15 minut, nie zawracałam sobie głowy takimi rzeczami. Tak samo jak nie przejmowałam się odpowiednią pozycją do wykonywania prac ogrodowych, mającą mi oszczędzić ewentualnego bólu kręgosłupa.

Tak sobie myślę, że te spodnie były całkiem trafionym wyborem, biorąc pod uwagę wszystkie pozy, które wykonywałam na wyprostowanych nogach, zamiast pielić rabatkę na klęcząco jak Bozia przykazała. Nie mam więc żadnych wątpliwości, że patrząc na to, co wyprawiam, niejeden chiropraktyk przewróciłby się w grobie, a jeszcze inny popukałby się w czoło, zaraz po tym zaś wręczyłby mi swoją wizytówkę i pożegnał głośnymi słowami: "do zobaczenia wkrótce w moim gabinecie!" (i tymi cichszymi: "So long, sucker!"). Za to wyjątkowo pobłażliwy instruktor jogi poklepałby mnie po plecach w ramach otuchy i dodał motywująco, że te moje upośledzone wersje uttanasany i downward dog dają mu nadzieję na to, że jeszcze będą ze mnie ludzie.

Kiedy stawiałam to pudełko z cebulkami na kuwecie, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ich los będzie związany z kotami właśnie.

Sadzenie cebulek było brudną robotą. Nade wszystko jednak było... gównianą robotą. A wszystko za sprawką pewnego bezczelnego kota - w dodatku cierpiącego na nigdy niekończącą się biegunkę! -  który z mojego klombu uczynił sobie swój prywatny wychodek.

Długo próbowałam rozwiązać sprawę tajemniczego sapera, który regularnie stawia miny lądowe w mojej rabatce. Jakiś czas później miałam już swoje podejrzenia, a po rozmowie z sąsiadka i skonfrontowaniu naszych obserwacji byłam już niemal pewna, że winny jest pewien rudzielec. 

Wkrótce miałam także samego winowajcę.

Któregoś dnia wyjrzałam przez okno sypialni i przyłapałam sprawcę na gorącym - i śmierdzącym! - uczynku. Charakterystyczny przysiad, uniesiony ogon, i skupiona mina nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do charakteru wizyty rudzielca w mojej rabatce. Otworzyłam okno i zaczęłam mu wygrażać, że powyrywam mu nogi z tyłka, jak tylko go dopadnę.

Rudzielec, ewidentnie zgorszony tym, że ktoś mu śmie przeszkadzać w tej arcyważnej czynności, łaskawie uniósł głowę i spojrzał na mnie z pogardą. Pokazał też, w jak głębokim poważaniu ma mnie i moje groźby. Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, jeszcze bardziej napiął i wysłał komunikat do swoich jelit: "cała naprzód!"

Gdzieś pomiędzy sadzeniem jednej cebulki a drugiej dobiegł mnie głos sąsiada - jeszcze do niedawna zaabsorbowanego myciem swojego samochodu - z którym nigdy wcześniej nie miałam okazji wdać się w dłuższą pogawędkę, mimo że mieszkamy koło siebie już... kilka lat. Uroki anonimowego życia w mieście. 

"Jak nazywa się twój kot?" - tym oto niepozornym zdaniem rozpoczęła się nasza rozmowa, którą trudno byłoby mi tu w całości przytoczyć, i która to położyła kres operacji "Błyskawica". Z piętnastu minut przebywania na podwórku zrobiło się... półtorej godziny. Tylko sześciokrotnie się pomyliłam, wielkie mi co!

Dowiedziałam się za to wielu interesujących rzeczy o moim ciekawym rozmówcy, jego młodości spędzonej w egzotycznej Afryce, jej gorącym klimacie i kąpielach w Oceanie Indyjskim. A także o moim własnym kocie, który - jak się okazało - regularnie odwiedza sąsiadów i... domaga się wpuszczenia go do domu. A w ramach podziękowania nie pozwala na dotyk i głaskanie! (to wredne i niewdzięczne zachowanie nie pozostawia żadnych złudzeń - zdecydowanie mowa o moim kocie).

Trochę zmroziła mnie ta informacja, bo - co tu dużo mówić - mój kocur jest dość trudnym przypadkiem specjalnej troski, z którym mam love/hate relationship. Jego brat bliźniak od samego początku kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. On natomiast zawsze był tym krnąbrnym "dzieckiem" sprawiającym problemy wychowawcze.

Kiedy ponad dwa lata temu przynieśliśmy do domu najnowszy nabytek w postaci kilkutygodniowego osieroconego kociaka, urządził taką szopkę, po której największa drama queen doszłaby do wniosku, że czas już przejść na emeryturę. Zachował się jak typowy rozkapryszony bachor: rzucał po podłodze, wierzgał, wyrywał, kiedy próbowało się go okiełznać, a na koniec postanowił zademonstrować swoje niezadowolenie i zniknął z domu na całe dwa dni. Co zrobił jego uroczy brat bliźniak? Pokochał małą od pierwszego wejrzenia i do swojego ostatniego dnia "matkował" jej i regularnie uprawiał z nią wrestling, co małej jak najbardziej odpowiadało, bo charakterek od maleńkości miała zadziorny.

A czy wspominałam już, że pewnego dnia zakradł się do szafy i... nasikał mi do moich czerwonych butów na obcasie? Ktoś naiwny i niewtajemniczony wytłumaczyłby to sobie jego rzekomą awersją do czerwonego koloru, ja jednak nie miałam żadnych wątpliwości, że było to zagranie wycelowane prosto we mnie. Może nawet otwarte wypowiedzenie wojny. Nie wiem za to, czym sobie na to zasłużyłam. Pytałam, ale nie odpowiedział.

Buty wyrzuciłam do kosza, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam w tamtym momencie pewnego rodzaju respektu dla tego jego zuchwałego zachowania. Co by nie mówić - tak bezczelny postępek wymagał przecież jaj, a on ich nie ma. 

Kiedy więc sąsiad poinformował mnie, że mój kocur wpycha się do niego na krzywy ryj, w pierwszym momencie zadrżałam ze strachu, że zaraz przedstawi mi tutaj gruby plik rachunków za wszystkie wyrządzone szkody. Z drżeniem głosu więc zapytałam, jak się zachowuje, ale ku mojej uldze sąsiad nie miał żadnego złego słowa do powiedzenia na jego temat.

Za to dużo, nawet bardzo dużo, miał do powiedzenia na temat wszystkich kotów żyjących na osiedlu - z coraz większymi oczami przysłuchiwałam się jego opowieściom o tym, gdzie który mieszka i jaki nosi przydomek.

Ja za to byłam momentami wyjątkowo małomówna. Najpierw wtedy, kiedy spytał, co sadzę, a ja - po chwili niezręcznego milczenia - odparłam długo, kwieciście i wyczerpująco:

- "Yyy... erm... Bulbs"

Sama nie wiedziałam, co sadziłam - Matka Przełożona nie sprecyzowała, czy mam w tym pudełku żonkile, tulipany, czy może to i to. Obawiając się jednak, że wyjdę nie dość że na idiotkę, to jeszcze na gbura, wyznałam mu uczciwie jak księdzu na spowiedzi, że tak naprawdę to sama nie wiem, bo dostałam te cebulki od znajomej.

Kolejny niezręczny moment nastąpił wtedy, kiedy sąsiad w pewnej chwili schylił się i złapał przechodzącego koło niego kota na ręce, po czym zbliżając się do mnie, uczynnie spytał: "chcesz go pogłaskać?".

W jego ramionach wił się... Rudzielec, wyrywał i całym sobą krzyczał:

- "Dude, what the fuck are you doing?! She is trying to kill me and you are handing me to her on a silver platter!!!".

Niczego nieświadomy sąsiad radośnie zaświergotał, że to jeden z jego kotów, i nadal patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie rzucam się entuzjastycznie do poczochrania jego "słodziaka". 

Niczym pacjentka po koncertowo spartaczonej lobotomii wydukałam jedynie: "t-to T-twój k-kot???", nie mając serca wyznać mu, że wyznaczyłam wysoką nagrodę dla tego, kto przyniesie mi jego skalp i że właśnie przed chwilą skończyłam wybierać kupy JEGO kota z MOJEGO klombu. Rudzielec nieoczekiwanie przyszedł mi na ratunek, zdołał się wyswobodzić z uścisku sąsiada, w którym jeszcze do niedawna tkwił niczym w imadle, i pobiegł w siną dal jak... no jak kot z pęcherzem (kot z biegunką?).

Mogłabym niczym Kargul i Pawlak toczyć boje z sąsiadem o tę nieszczęsną gównianą rabatkę i jego kota z rozwolnieniem. Mogłabym, ale to nie w moim stylu. Poza tym nawet gdybym chciała, to... bym nie potrafiła, bo w momencie, w którym wyznał, że skosił mi trawnik przed domem, wybaczyłam mu wszystko.

Parę dni później odpaliłam piekarnik, upiekłam ciasto czekoladowe, a po nim jeszcze - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on albo jego mama za nim nie przepadają - zrobiłam jakże popularne i uwielbiane tutaj (w tym także przeze mnie) "sconesy".

Z zadowoleniem spojrzałam na rumiane, cieplutkie i pachnące bułeczki, które chyba jeszcze nigdy wcześniej nie wyglądały tak apetycznie, po czym z uznaniem rzekłam: "No, dzisiaj jestem w formie do pieczenia!"

Posypałam je cukrem pudrem, zapakowałam do przezroczystego pojemnika, a ciasto wyłożyłam na podstawkę pod tort i udekorowałam znalezionymi w lodówce truskawkami, co jeszcze bardziej je uatrakcyjniło. I choć dzień chylił się już ku końcowi, jeszcze tego samego wieczoru postanowiłam podrzucić je sąsiadom w drodze na spacer, by rano mieli coś słodkiego do kawy albo herbaty.

Obładowana wypiekami po ciemku niosłam to ciasto z takim namaszczeniem, z jakim kapłan trzyma hostię, i tak samo jak on usiłowałam nawiązać kontakt z Bogiem, by zawrzeć z nim umowę: jeśli mam się przewrócić, to naprawdę nie ma sprawy. Kiedykolwiek tylko chce i gdziekolwiek tylko chce. Byleby tylko nie teraz.

Szczęśliwie udało mi się w tych egipskich ciemnościach dotrzeć do drzwi sąsiada jeszcze tego samego wieczoru, co było niemałym wyczynem, bo poruszałam się w naprawdę ślimaczym tempie, usilnie starając się, by z podstawki nie sturlała się choćby najmniejsza truskawka.

Sąsiad jest chyba z tych dobrych samarytan, którzy nie tylko nigdy nie odsyłają z kwitkiem zwierząt w potrzebie, ale także ludzi. Pomimo późnej pory otworzył drzwi frontowe i odważnie wychylił głowę na zewnątrz. Za jego plecami zaś udało mi się dostrzec jego mamę wyzierającą zza kuchennych drzwi. Jestem niemal pewna, że za plecami miała ukryty kij bejsbolowy, a chwilę wcześniej rzekła do syna: "Ty otwórz, a ja będę Cię osłaniać!".

W tych dziwnych COVID-owych czasach gesty takie jakie mój nie do końca mogą być mile widziane. I choć zawsze istniało jakieś tam ryzyko, że moje wypieki wylądują w kompostowym kuble dziesięć sekund po tym, jak zamkną się za mną drzwi, miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, bo kilka dni wcześniej sąsiedzi skorzystali z mojej oferty i wzięli ode mnie moje fioletowe pudełko ze zbywającymi cebulkami (Matkę Przełożoną zdecydowanie poniosło w swojej hojności).

Kiedy więc wręczyłam sąsiadowi ciasto i sconesy, mówiąc że to w podziękowaniu za skoszenie trawnika i opiekę nad moimi kotami, przyjął je bez problemów, a nawet podziękował. "Wow. Nie musiałaś!". Nie musiałam, to prawda, ale chciałam.

Nie bierzcie przykładu z Kargula i Pawlaka. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nawet jeśli na Waszą miedzę załatwia się ich krowa bądź kot.

A żeby nie było tak słodko, to dowiedziałam się od niego czegoś, co sprawiło, że moje serce pękło na milion drobnych kawałków. Okazało się bowiem, że Pan Jerzy mnie regularnie zdradzał! Z sąsiadem właśnie!

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Cabbage head


Powiadają, że mądrość przychodzi z wiekiem, rzadziej jednak dodają, że tym wiekiem jest najczęściej to od trumny. Albo, że czasami wiek po prostu przychodzi sam.
Ja jestem tego podręcznikowym przykładem. Dlatego nie będę mieć Ci za złe, jeśli czytając ten wpis, pomyślisz sobie: "taka stara, a taka głupia!". Będzie nas dwoje.
Daleko mi do kulinarnej fantazji Pana Kleksa, ale skłamałabym wierutnie, gdybym powiedziała, że nie lubię eksperymentować w kuchni - jestem w końcu naczelną orędowniczką hasła spice up your life. Tak w kuchni jak i poza nią.
Dlatego też, kiedy w lidlowej gazetce promocyjnej natrafiłam na przepis na wege burgery autorstwa irlandzkiej blogerki kulinarnej, Caitríony Redmond, poświęciłam tej stronie znacznie większą uwagę niż jakiejkolwiek innej.
Hmm, krótka lista składników, co wprost uwielbiam, apetyczna fotka burgerów - grzechem byłoby nie przetestować! Tym bardziej, że mam praktycznie wszystkie składniki. Potrzebuję tylko dokupić pęczek szczypiorku, bułki, puszkę cieciorki i czerwonej fasolki. Et voilà! Oczami wyobraźni już widziałam aromatyczne i zdrowe burgery wjeżdżające na stół przy akompaniamencie kiszek wygrywających marsza. I to bynajmniej nie tego pogrzebowego Chopina, lecz powitalnego i skocznego w stylu Mendelsona.
Dokupienie brakujących składników miało być zadaniem tak prostym do wykonania jak odebranie lizaka przedszkolakowi. Tak się bowiem złożyło, że miałam dziś dzień wolny od pracy, aby załatwić dentystę (gdyby tutaj przyszło Ci do głowy, że jestem płatną morderczynią, to od razu chciałabym sprostować, że nie o takie "załatwienie" mi chodzi) i kilka mniej istotnych spraw w centrum, a tam właśnie znajduje się jeden z dwóch sklepów Dunnes Stores, do którego lubię czasem wpaść.
Moje miasto dalekie jest od bycia molochem, ale dotarcie do dentysty od miejsca mojego zamieszkania to co najmniej godzina drogi, na którą nie miałam ani czasu (bo znów przeholowałam z wylegiwaniem się w cieplutkim łóżku...), ani chęci (choć poranek był przepiękny, mimo że mroźny). Jadę więc taksówką z mojej ulubionej firmy i od razu uprzedzam przemiłego kierowcę, kibica Liverpoolu, z którym świetnie mi się rozmawia, że najprawdopodobniej za jakąś godzinę znów będę potrzebować podwózki.  
Okazało się, że potrzebowałam jej znacznie szybciej, niż myślałam, bo po niecałych trzydziestu minutach już byłam wolna, drugie tyle jednak straciłam, czekając na taksówkę, która miała przyjechać za 10 minut. Dyspozytor zapomniał bowiem dodać, że to miały być irlandzkie minuty, czyli dowolna wielokrotność tych dziesięciu wspomnianych. Straciłam też wiarę w to, że ktokolwiek po mnie przyjedzie, więc zadzwoniłam raz jeszcze, by się delikatnie przypomnieć i usłyszałam, że "już, już, za dwie minutki będzie kierowca". Ale i to mnie jakoś nie przekonało, bowiem nie dalej niż parę dni temu zaśmiewałam się z szefem z Colina, pewnego irlandzkiego specjalisty, do którego boss wydzwaniał dwukrotnie, chcąc skorzystać z jego usług, i za każdym razem słyszał to samo bezczelne kłamstwo: "że już, już, on już jedzie i jest za rogiem!". Czy muszę dodawać, że - the feckin muppet, jak uroczo ochrzcił go mój szef -  do dziś nie wyjechał zza tego winkla?
Tym razem jednak dyspozytor nie minął się z prawdą, bo taksówkarz faktycznie po chwili przyjechał, a jakby tego było mało, okazał się nim być nikt inny tylko kibic Liverpoolu we własnej osobie, miałam więc podwójny powód do radości. I tym razem poinformowałam go na odchodne, że jeszcze z nim nie skończyłam i że za jakiś czas znów mogę potrzebować taxi, choć nie wiązałam wielkich nadziei na to, że znów się spotkamy.
Po wizycie w bibliotece i na poczcie przyszedł czas na ostatni punkt programu - wspomniany Dunnes Stores, do którego wmaszerowałam pewnym krokiem, nie zawracając sobie głowy ani wózkiem, ani nawet koszykiem, bo w końcu przyszłam tu tylko po dwie puszki, bułki i szczypiorek.
Dziesięć minut później z moich rąk zaczęły wypadać kolejne produkty. Te przewidziane jak szczypiorek i bułki, jak również te nadprogramowe: sałata lodowa, dwa opakowania tagliatelle, jedno boczku, opakowanie coleslawa, kilogramowy worek marchewek i kolejny kilogram młodych ziemniaczków...
Nagle oczywistym się dla mnie stało, że tyle rzeczy nie zmieściłby w swoich objęciach nawet Pudzian, więc czas spojrzeć prawdzie w oczy: potrzebuję koszyka! Idę zatem po niego, potem dorzucam do niego brakujące puszki i już mogę wracać do domu - taki był mój genialny plan.
Pech chciał, że puszki z roślinami strączkowymi znajdowały się tuż koło działu z wypiekami. A tam z kolei dostrzegłam apetyczne, krąglutkie scones, które nagle zapragnęłam zjeść do kawy po powrocie do domu, jako że nic jeszcze nie jadłam, w obawie, że nawet po umyciu zębów będę później straszyć dentystę ukrytymi w nich resztkami.
Uległam więc pokusie, dorzuciłam mój przysmak do koszyka razem z przepięknymi czerwonymi tulipanami, bo nagle poczułam wiosnę w sercu, i poszłam do kasy zapłacić, gdzie przy okazji z trudem upchałam moje zdobycze do jedynej torby na zakupy, jaką miałam zabunkrowaną w torebce, resztę zaś upchnęłam w tej ostatniej.
I to był ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że jestem obładowana jak wielbłąd, co oznacza, że mogę zapomnieć o powrotnym spacerze do domu, bo zanim do niego dotrę, moje ręce będą już sięgać do ziemi niczym orangutanowi.
Zadzwoniłam więc po taksówkę, licząc, że faktycznie przyjedzie za 10 minut i ustawiłam się koło zajezdni tuż obok innej kobieciny, niewiele mniej obładowanej ode mnie.
Taksówka podjechała szybciej niż myślałam, ale szósty zmysł mi podpowiadał, że nie jest moją. I nie była, choć kierowca - z litości albo chęci zysku - chciał mnie przygarnąć pod swój dach, grzecznie jednak odmówiłam, argumentując, że moja pewnie już jest w drodze i po prostu na nią zaczekam. Poddał się zatem i z pożegnalnym "good girl!" na ustach odjechał w siną dal.
Parę minut później zaś nie mogłam powstrzymać śmiechu, kiedy pod sklep podjechał kibic Liverpoolu, z daleka szczerząc się na mój widok, bo to już trzeci raz, kiedy na siebie natrafiamy, czego nie omieszkałam oczywiście skomentować: "heeey, are you following me or what?!". Tym razem jednak zapewniłam go, że to już ostatni raz tego dnia, bo moja misja na mieście właśnie dobiegła końca. Pożałowałam jednocześnie, że to koniec naszych "wycieczek", bo był przesympatycznym rozmówcą - tym rodzajem człowieka, z którym masz świetny kontakt już od pierwszych sekund spotkania. Z pewnością wiesz, jak to jest.
W domu zaś rozpakowuję torbę z zakupami i wyciągam sitko z szafki, bo chcę odcedzić cieciorkę i fasolkę, abym później w czasie robienia burgerów miała już to za sobą. Mam tylko jeden problem. Nigdzie nie mogę ich znaleźć. Wywracam zawartość torebki, ale na nic się to zdaje, bo nadal nie mam ani cieciorki, ani fasoli.
Powiedz, proszę, że Tobie też się zdarzają takie wpadki.
Powiadają, że "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". A ja Ci mówię, że czasami wystarczy tylko jedna niekompetentna.