Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chleb powszedni. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chleb powszedni. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 kwietnia 2024

U progu maja

Nie bardzo dowierzam, że to już koniec kwietnia! Kiedy to zleciało?! Drugi kwartał roku trwa w najlepsze, a jak tak dalej pójdzie (a raczej przeleci), to nim się obejrzymy, będziemy taszczyć do domu drzewko na Boże Narodzenie! Nie wierzycie? Cóż, jeszcze wspomnicie moje słowa!

Tegoroczna majówka jakoś niespecjalnie mnie ekscytuje. Nie mam absolutnie żadnego parcia na to, by gdzieś jechać. Bo długi weekend. Bo tak wypada. W dużej mierze wynika to z tego, że coraz większymi krokami zbliża się mój "epicki" urlop zagraniczny, a w tym roku przeszłam samą siebie, jeśli chodzi o plan podróży, i w porównaniu z nim wszystko inne wydaje się małym pikusiem. (Jeśli ktoś chce kartkę z wyjazdu, to niech da znać - chętnie wyślę).

Wczoraj wreszcie zarezerwowałam ostatnie noclegi, co nie tylko sprawiło, że poczułam się znacznie lżejsza (uff, wszystko poszło zgodnie z planem), ale nade wszystko uskrzydliło mnie, bo nagle ta wizja wyjazdu stała się jeszcze bardziej realna.

Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że uświadomiłam sobie przy tym, jak ogromne zaległości mam w relacjonowaniu swoich wyjazdów. W ogóle nie opisałam zeszłorocznej podróży zagranicznej, mimo że była kapitalna i zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie! Czuję przez to teraz presję czasu, jego nieznośny oddech na karku, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że im więcej wyjazdów do opisania, tym mniejsze szanse na to, że się z nimi uporam.

Miniony weekend - podobnie jak jego poprzednik - był niezwykle udany, a to wszystko za sprawą wyjazdu do miasta na zakupy.  W sobotę rano obudziło mnie intensywne słońce bezczelnie zaglądające mi przez okno do sypialni. Kiedy już obudziłam się na dobre i okiełznałam wiecheć na głowie, doszłam do wniosku, że czas nabyć wreszcie jakieś kolorowe kwiaty do ogródka. W zeszłym roku zabrałam się za to kilka miesięcy później, przez co później mocno tego żałowałam. W tym roku jestem więc mądrzejsza.

Jak wspominałam poprzednio, moje ukochane centrum ogrodnicze zamknęło się w minionym roku, musiałam więc inaczej sobie poradzić. Niestety w Lidlu nie było już praktycznie NIC z tych kwiatów, których dostawę otrzymali w czwartek, co nieszczególnie mnie zdziwiło. Na szczęście Woodie's, z którym nie robiłam sobie większych nadziei, okazał się bardzo pomocny. Skorzystałam z ich promocji (3 rośliny za €12 i 4 mniejsze za €10) i wyjechałam stamtąd wózkiem zapełnionym pięknymi petuniami, geranium i dalią. A jako że pogoda sprzyjała, to jeszcze tego samego dnia posadziłam je w donicach. Od tego czasu chodzę z bananem na twarzy i z wielką ekscytacją zaglądam do ogródka, aby sprawdzić postęp w ich rozwoju. Najważniejsze, że ślimaczy zwiadowcy jeszcze nie wypatrzyli moich kwiatów i nie przypuścili szturmu na nie. Domyślam się jednak, że walka z nimi jest tylko kwestią czasu.

W międzyczasie zaś usilnie walczę ze sobą i staram się nie ulec pokusie. Otóż zewsząd natrafiam na przepiękne, letnie i plażowe sukienki, a mały rozkapryszony bachor we mnie za każdym razem krzyczy: chcę to! Staram się logicznie podchodzić do tematu (te, które mam w szafie nie są zbyt często używane, a lato pewnie nie będzie zbyt ciepłe), ale różnie mi to wychodzi.

Jako że na urlopie będę w bliskiej odległości od morza, to łudzę się, że je na nim wykorzystam. Z około dziesięciu (!), które wpadły mi w oko, ograniczyłam się do dwóch, które już do mnie jadą. Na zdjęciach w Internecie wyglądały pięknie, a jak będą wyglądać na mnie (i czy w ogóle trafiłam z rozmiarem), to się dopiero okaże. Dla własnego dobra muszę jednak przestać zaglądać na moją ulubioną stronę internetową. Innej rady nie widzę. W najgorszym wypadku ustawię się grzecznie w kolejce do Połówka. Już ma jednego klienta, hazardzistę uzależnionego też od filmików dla dorosłych, któremu blokuje dostęp do pewnych stron, najwyżej będzie miał kolejnego!

Oprócz tego w weekend przez przypadek natrafiłam na Netfliksie na irlandzki film "In the Land of Saints and Sinners" (2023), a że mam do tych produkcji słabość, to obejrzałam i absolutnie nie żałuję: piękne krajobrazy, stary, ale nadal jary Liam Neeson, cudowna Kerry Condon (skradła całe show zaraz po pejzażach!), i wielowymiarowi bohaterowie. Dla każdego widza kto inny może być świętym, a kto inny grzesznikiem. A może tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednymi i drugimi? Jak najbardziej mi się podobał, ale ja - zaznaczam - nie jestem obiektywna.

Niedawno obejrzałam też za jednym zamachem głośnego "Reniferka" (fabuła poraża, bardzo dobry pod względem psychologicznym, no i jako przestroga też), a z doskoku oglądam "Loudermilka", który mnie dość mocno bawi. Tytułowy bohater jest antypatycznym dupkiem (tu niskie ukłony dla Rona Livingstona, który wciela się w tę postać i robi to niezwykle naturalnie, podobnie zresztą jak Richard Gadd w "Reniferku"), ale naprawdę dobrze się to ogląda. Chyba jednak największym zaskoczeniem był dla mnie obejrzany wczoraj wieczorem "X-Men Origins: Wolverine" (2009). Byłam święcie przekonana, że takie filmy to nie dla mnie, tymczasem ani przez minutę się nie nudziłam, oglądałam z wypiekami na twarzy, a po projekcji wyrzucałam Połówkowi, że przez tyle lat ukrywał ten film przede mną! Najwyraźniej mój gust jest bardziej eklektyczny, niż myślałam!

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

To był piękny weekend!


Ależ cudowny weekend mieliśmy!

Było niemal jak w tej piosence Anny Jantar:

"Tyle słońca w całym mieście
Nie widziałeś tego jeszcze
Popatrz, o popatrz!"

 

Ludzie przecierali oczy ze zdziwienia, małe dzieci z niepokojem chwytały matki za rękawy i dopytywały, co to za wielka i ognista kula tam, hen wysoko na niebie, wszak ich dzieciństwo przebiegało do tej pory pod znakiem 50 odcieni szarości i mokrych kaloszy. Co bardziej przesądni dopatrywali się nieszczęścia wieszczonego przez tę płonącą kometę na niebie...

A nie, wróć! Trochę się zapędziłam!

 

Weekend w rzeczy samej był jednak piękny i zdecydowanie godny odnotowania, co też niniejszym czynię. Choćby z dwóch powodów. Po pierwsze - najcieplejsze dni roku wypadły akurat w sobotę i niedzielę, a wiadomo, że słońce lubi się rozmijać z weekendem. Po drugie - zima w tym roku wykazuje niepokojące cechy dyktatorskie i zamordystyczne. Mocno trzyma wszystkich pod pantoflem, a nam pozostaje jedynie kwilić z bezsilności. I trząść się z zimna.

Jeszcze do niedawna byłam święcie przekonana, że co jak co, ale ja do zmarzluchów się nie zaliczam. Tymczasem przez 3/4 kwietnia było mi przeważnie zimno, i już zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to hormony mi szwankują, czy to już TEN wiek, czy może zwyczajnie pokarało mnie za podśmiechujki z mojego szefa, któremu zawsze i wszędzie było zimno. Nawet w najgorętszy dzień roku. I mówiąc "najgorętszy dzień roku" w Irlandii nie mam na myśli 15°, tylko co najmniej 10 więcej. 


Jeszcze parę dni temu ogrzewanie hulało jak halny w Zakopanem, ale z nadejściem ostatniego weekendu zostało uroczyście pożegnane z niemałym westchnieniem ulgi.

Przy okazji odkryłam, że mam coś z jaszczurki, bo przez całą sobotę i niedzielę wygrzewałam się w ogródku i udawałam, że jestem na wywczasach w Saint-Tropez. Brakowało mi tylko pasiastego stroju kąpielowego i drineczka z palemką. I morza, oczywiście, ale mniejsza z tym.

Jeszcze parę dni temu mogłam podziwiać fruwające nad głową mewy, które zapuściły się tu z Dublina (słabo je tam dokarmiacie, poprawcie się!), jednak przez sobotę i niedzielę było cicho jak makiem zasiał - najwidoczniej wyjechały na weekend. Dziś za to widziałam (i słyszałam) jedną.

Niestety dzisiejsza aura nie była już tak przyjemna jak ta wczorajsza, kiedy było słonecznie od świtu do zmroku, a temperatura osiągnęła 18°. Więcej chmur, nieco chłodniej, ale po tak ciepłym weekendzie nawet spadek o dwa stopnie wydaje się być drastyczny! Szoku termicznego można dostać. A to tylko początek, bo z nastaniem czwartku ma się pojawić dobrze znana szarzyzna. 


Wreszcie udało się skosić trawnik przed domem, niestety na ten z tyłu domu nie wystarczyło już miejsca w kompostowniku - trawa będzie musiała poczekać na swoją kolej. Jakoś specjalnie się tym nie przejęłam, bo dzięki temu, że w ogródku mam chaszcze jak miło, to pszczoły harcowały w mleczach. To z kolei przypomniało mi, że już czas zadbać o ogródek i posadzić jakieś kwiaty doniczkowe. To proste zadanie może się okazać trudne w praktyce, bo mój ukochany sklep ogrodniczy zamknął się w zeszłym roku, nie bacząc na to, że zostawiają mnie niepocieszoną z ręką w nocniku. 


Siedząc pod parasolem słonecznym i wygrzewając stare kości, czytałam "Secrets of the Lighthouse", książkę Santy Montefiore. Ponoć bestseller. Tymczasem męczę ją już od... poprzedniego roku, kiedy to zabrałam ją ze sobą na urlop. A właśnie, to kolejne moje dziwactwo -  za każdym razem, jak jestem w latarni, staram się czytać jakąś książkę o tej tematyce. Zapowiadało się fajnie, bo akcja toczy się w Irlandii, a konkretnie w pięknej Connemarze, w tle jest latarnia, są jakieś sekrety, ale całość mnie jakoś nie porwała. Z urlopu już dawno wróciłam, książkę odłożyłam, w międzyczasie przeczytałam kilkanaście innych, a co do tytułowych sekretów, to chyba się domyślam, co nimi będzie, mimo że do końca powieści zostało mi około 200 stron. Ciekawa jestem, czy dobrze wywęszyłam.


Kolejna rzecz warta odnotowania to niespodziewany powrót Pana Jerzego! Już zapomniałam o nim, bo dawno mnie nie odwiedzał, tymczasem w sobotę późnym wieczorem, kręcąc się po kuchni jak smród po gaciach (te kilka ostatnich minut, kiedy pralka kończy wirowanie zawsze ciągnie się w nieskończoność!), podeszłam z nudów do okna, odsunęłam zasłonę, zaświeciłam światło w ogródku, a tam w kociej misce... jeżyk dojadający resztki karmy, którą nieco wcześniej nasypałam Kudłaczowi, przesympatycznemu kotu któregoś z sąsiadów. Niestety, Pan Jerzy trochę się speszył, że go przyłapałam na gorącym uczynku, i szybkim krokiem oddalił się w świetle jupiterów w sobie tylko znanym kierunku. Oczywiście dosypałam mu więcej karmy, licząc, że jeszcze uda mi się poczynić jego obserwacje, ale nie miałam szczęścia w tej materii. Niemniej, planuję na niego nadal polować (wyposażona w łakocie, nie dubeltówkę!). Jedni lubują się w krasnalach ogrodowych, ja lubię jeże ogrodowe.

I tym pozytywnym akcentem kończę ten wpis. Dodam jeszcze tylko, że piękna pogoda trzymała mnie z daleka od komputera, więc mam zaległości w czytaniu blogów, a także w odpowiadaniu na komentarze i maile. Postaram się to jutro nadrobić!

A Wam jak minął weekend?

piątek, 29 marca 2024

Późna wiosna i wczesna Wielkanoc

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie tak jest, ale irlandzka wiosna w tym roku wydaje się być trochę opóźniona w stosunku do swojej polskiej kuzynki. Zazwyczaj bywało tak, że dość wyraźnie odczuwało się ją już z nadejściem pierwszego dnia lutego, który jest tutaj dniem świętej Brygidy, patronki wyspy. Tymczasem patrzę na te Wasze polskie ogrody, wiosenne zdjęcia, i mam wrażenie, że jesteśmy tutaj trochę do tyłu. 


W zasadzie to nie powinno mnie to zbytnio dziwić. Pogoda jest średnio wiosenna, temperatury tym bardziej. Ten mijający kwartał roku był niemal cały dość szary i mokry. Trochę też zimny - mamy przecież ostatnie dni marca, a ogrzewanie nadal w użyciu.

Taką porą jak teraz, kiedy piszę te słowa (a jest już późny wieczór), termometr pokazuje zaledwie dwa stopnie. Czasami o tej porze roku już nie korzystaliśmy z ogrzewania. Zastanawiam się, czy to taki zwiastun pozostałej części roku, czy może po mało imponującym początku nastąpi nieoczekiwane, czyli długie i słoneczne lato? Pożyjemy - zobaczymy. Wygląda jednak na to, że po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło: w marcu jak w garncu.

Dziś od samego rana odbieram przesyłki - swoje, a nawet dla sąsiadki. Wszystko byłoby cacy, tylko czy kurierzy i listonosz naprawdę muszą zawsze dzwonić do drzwi w najmniej odpowiednim momencie? 

Dziś jednak wszystko im wybaczam, wszak wielką radość mi uczynili, dostarczając zamówione paczki. Parę dni temu nie wytrzymałam i - z myślą o nadchodzącym urlopie - zamówiłam sobie dwie książki z księgarni Eason. Dotarły i są piękne: nowiutkie, błyszczące i pachnące. Teraz siedzę i wącham je jak głupia - zachłannie wciągam ich zapach jak narkoman kolejną działkę. To nawet nie jest takie głupie i przesadzone porównanie, jak mogłoby się wydawać. Chyba naprawdę jestem uzależniona od czytania. Koniecznie chciałam je dostać przed weekendem, i na szczęście się udało. Bowiem moją ulubioną wizją weekendu jest dobra książka do czytania.


Ubolewam tylko nad nadchodzącą zmianą czasu. Co jak co, ale zmrok, książka i koc to trio idealne. Po tym jak czas zostanie przesunięty o godzinę do przodu, już nie będzie tak fajnie - będzie się ściemniało w okolicach 20:30! Nie jestem na to psychicznie gotowa ;)

W drugiej paczce też były fajne rzeczy, ale nie tak istotne jak przesyłka z księgarni. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja kuchnia jest niekompletna, bo brakuje w niej praski do czosnku (dawno temu się zepsuła) i szczypiec. Te ostatnie udało mi się nabyć w Dunnes Stores, w czasie zakupów spożywczych, praskę też mieli, ale nie przypadła mi do gustu, więc wyszukałam ją w Arnotts, gdzie już miałam na oku parę innych rzeczy. Pewnie już to mówiłam, ale się powtórzę - uwielbiam czosnek. Żaden wampir mi niestraszny! 


A tymi innymi rzeczami były między innymi kubki Le Creuset. Nigdy nie byłam specjalną fanką tej marki, nie lubiłam imbryka, który mieliśmy w pracy, bo leżał w dłoni gorzej niż moje domowe, które były dwukrotnie tańsze, jednak z czasem zmieniłam zdanie. Stało się to mniej więcej niedługo po tym, jak nabyłam dla szefa zestaw kubków do espresso. Były urocze, każdy w innym kolorze, a co najważniejsze, dobrze się spisywały. Kiedy miałam je już przetestowane, zdecydowałam się na prywatny zakup dwóch kubków, ale o normalnej pojemności - 330 ml. Wybrałam niebieski i zielony, a parę dni temu skusiłam się na żółty i pomarańczowy. 


Czy Wy też tak macie, że musicie mieć inny kubek do herbaty, inny do cappuccino, a jeszcze inny do czarnej kawy? Czy to tylko ja jestem taka stuknięta? Te z Le Creuset mają świetne kolory, a ja wierzę w koloroterapię :) Mówcie co chcecie, ale to naprawdę działa, a kawa pita z żółtego kubka podwójnie stymuluje! 


Naczytawszy się złych rzeczy o plastiku, zaczęłam rozważać wymianę pojemników na lunch - krok pierwszy już poczyniony. Dziś otrzymałam pierwszy szklany pojemnik z bambusową pokrywką. Już nie będę musiała się martwić, że kurkuma (albo inne przyprawy o intensywnej barwie) zafarbuje plastik.

A tak wygląda mój plan na nadchodzące dni:


W zasadzie to już go częściowo wykonałam, bo "przed chwilą" skończyłam czytać "Cracking the Case" autorstwa emerytowanego nadinspektora (tak się chyba tłumaczy "chief superintendent"?) Christy'ego Mangana. Jakie to było rozczarowanie! Pewnie nie pamiętacie, ale kilka lat temu opisywałam tu inną książkę irlandzkiego policjanta, detektywa Pata Marry'ego, i byłam nią zachwycona. Lektura była przyjemnością, a kiedy podzieliłam się nią z moją wykładowczynią z forensic science, również przypadła jej do gustu, bo książka została wpisana przez nią na listę zalecanych lektur. Liczyłam więc na coś podobnego, ale srogo się zawiodłam.

Powiem tak. Podziwiam Christy'ego za jego nieograniczoną empatię w stosunku do winnych, za szacunek i zrozumienie, które zawsze wszystkim okazywał. Na pewno jest wspaniałym człowiekiem, w to nie wątpię. Doceniam wiele jego heroicznych wyczynów, ale książka niestety nie podobała mi się. Była mocno nierówna. Owszem, zdarzały się ciekawe rozdziały, a raczej fragmenty, ale były też te nudnawe, kiedy przewracałam oczami z nudów i nie mogłam się doczekać końca. Dałam jej naciągane trzy gwiazdki, ale tylko i wyłącznie z sympatii dla autora i jego poczynań. Niemniej, przywraca wiarę w dobrych "gliniarzy". 

Za to "Ostatni taniec Chaplina" bardzo mi się spodobał. Przeczytałam kilka kartek i muszę powiedzieć, że zapowiada się super lektura! 


I to chyba wszystko na dziś. Dom udekorowałam już tydzień temu, dziś umyłam okna w kuchni i posprzątałam dom, mogę więc oficjalnie się obijać!

Wesołego Alleluja!

sobota, 20 stycznia 2024

Wszystko, co dobre, szybko się kończy

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Po niemal trzytygodniowym styczniowym, jakże zaskakującym, Costa del Sol przyszedł pierwszy porządny deszcz w tym nowym roku. I tak jak jeszcze do niedawna można było odnieść wrażenie, że wiosna stoi już u progu i nieśmiało puka do drzwi (dziś widziałam pierwszego kwitnącego żonkila!), tak ten sobotni styczniowy wieczór można z powodzeniem pomylić z listopadowym albo nawet grudniowym. A grudzień mieliśmy paskudny w minionym roku. Było mokro jak w kanałach i ciemno jak w Hadesie. Tylko wizja Bożego Narodzenia go ratowała. Oczywiście nie spadł ani jeden płatek śniegu, bo po co komu białe święta? Jeszcze by się nam w głowach poprzewracało!

Śnieg, znany w szerszych kręgach jako "to białe gówno", nawiedził Irlandię dopiero niedawno, i wielką krzywdę mi uczynił, bo pojawił się w złych stronach wyspy, przez co mogłam sobie na niego popatrzeć tęsknym wzrokiem jedynie przez szklany ekran telewizora. Ktoś ewidentnie popełnił poważny błąd w obliczeniach i zamówił za małą ilość, bo wystarczyło go jedynie na przyprószenie zachodnich krańców Zielonej Wyspy, przez co znów pożałowałam, że tam nie mieszkam.

Z zainteresowaniem obserwowałam w pracy, jak zmienia się aura, a nad wyspą gromadzą się ciemne chmury. Dziś bowiem mamy w niemal całym kraju drugi stopień zagrożenia meteorologicznego, jako że sztorm Isha dziarsko toruje sobie drogę.

Nie jest to dobry wieczór do socjalizowania się na mieście. Psa szkoda by było wystawić za drzwi, dlatego moje koty smacznie śpią, zupełnie nieświadome, że wylosowały zwycięski kuponik na loterii.

Siedzę w domu, za oknem hula wiatr, z głośników sączy się melancholijna i subtelna muzyka Cigarettes After Sex, a łagodny i marzycielski głos Grega Gonzalesa rozpływa się w eterze niczym aksamitna czekolada Lindora, miękko przy tym otulając, i porywając w świat fantazji. Bez protestu poddaję się temu muzycznemu eskapizmowi. 

Dreszcze przebiegają mi po plecach, mimo że grzejniki niedawno przestały grzać. Sama nie wiem, czy to z powodu aury za oknem, mokrych włosów przyklejonych do pleców, czy muzyki. Z każdą minutą jednak mój relaks się pogłębia. Cel zatem osiągnięty.

Tak musi smakować weekendowa szklaneczka whiskey.

Albo wspomniany papieros po.

Zbieram siły na luty. 

Łatwo nie będzie. 


czwartek, 4 stycznia 2024

Nowy rok, stara ja

Tyle słońca w całym mieście... Dwa razy przecierałam oczy ze zdziwienia, kiedy zobaczyłam długoterminową prognozę pogody na styczeń - całe jedenaście dni słońca! Plus ten dzisiejszy, kiedy to wręcz powiało wiosną. A musicie wiedzieć, że słońca to my tu prawie w ogóle nie oglądaliśmy na oczy w ostatnich tygodniach. Można by pomyśleć, że żyjemy na Svalbardzie, nie zaś na Zielonej Wyspie.

Od samego rana intensywnie świeci słońce, ptaki rozśpiewały się na dobre, a ja z tego wszystkiego zaszalałam i rozwiesiłam pościel w ogródku. Też iście wiosenną, bo w kwiatki. Generalnie to od dłuższego czasu moja bieliźniarka jest mocno ujednolicona, lub nudna - jak kto woli. Królują w niej zestawy śnieżnobiałej pościeli, bo taką lubię najbardziej, i taka wydaje mi się klasyczna i ponadczasowa. Oczywiście bardzo lubię kolory, ale nie przepadam za zbytnią pstrokacizną. Z pstrokacizny to ja chyba najbardziej lubię łaciate zwierzęta.

Jako że zawsze są wyjątki od reguły, to ostatnio buszując w sieci, natrafiłam na kolorowy komplet pościeli, który od razu wpadł mi w oko, i który idealnie pasowałby do mojej sypialni. Nie zastanawiałam się zbytnio, bo akurat był na wyprzedaży w bardzo korzystnej cenie. No i dzisiaj rano pan kurier dostarczył mi go do domu. Nie łudzę się, że posłuży mi przez najbliższe 10 lat, bo to tylko 180 TC (thread count), a im większa gęstość splotu, tym lepsza jakość.

Niecałe dwa lata temu zafundowałam sobie taką o gęstości 1000 TC i mówię Wam, jakość jest niesamowita! Jeśli nie ma się porównania, to nie wie się też, co się traci. Oczywiście im większa gęstość splotu, tym wyższa cena, i ta moja też kosztowała sporo, ale jako że płaciłam za nią kartą podarunkową, którą dostałam z pracy pod choinkę, to nie było mi żal wydanych pieniędzy. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej wydaje się cudzą kasę.

Nie łudzę się też, że ta pościel mi wyschnie na świeżym powietrzu, bo choć świeci słońce, to temperatury są nadal relatywnie niskie i nie osiągają nawet dwucyfrowego pułapu. Jednak co świeże powietrze, to świeże powietrze. Suszarka bębnowa to genialny wynalazek, zwłaszcza zimą, jednak staram się jej używać jak najrzadziej, bo mam ją w kuchni i... strasznie pyli. A ja jestem leniwa i nie chce mi się później ścierać kurzu z kuchennych frontów.

A właśnie, w czasie zmieniania pościeli po raz pierwszy użyłam mojego bezprzewodowego dysona do odkurzenia materaca i jego pokrowca. No cóż, jakby to powiedzieć? Dołączyłam do klubu osób, których życie już nigdy nie będzie takie samo. Bo oczywiście byłam pewna, że moje łóżko jest "nieskazitelne" - przecież zmieniam pościel regularnie i codziennie myję się przed snem! Tymczasem przezroczysty pojemnik odkurzacza bezlitośnie objawia prawdę. Jak śpiewał niezapomniany Chester Bennington w mojej ukochanej piosence "One More Light": "just 'cause you can't see it, it doesn't mean it isn't there".

Sweterki świąteczne też już się suszą, a więc sezon świąteczny oficjalnie uznaję za zamknięty. Widziałam na IG sporo filmików, na których choinki rozbierano już w dniu św. Szczepana, ale to dla mnie zdecydowanie za wcześnie. Zresztą, szybko okazywało się, że robiły to osoby, które udekorowały dom i ubrały choinkę już w październiku, a nawet wrześniu! Ja tam nie jestem żadnym choinkowym guru, co najwyżej ch***wym, ale to gruba przesada.

Wiele radości przyniosły mi te żywe choinki i wszystkie inne dekoracje bożonarodzeniowe, ale jednak święta już minęły, a teraz dodatkowo z tym intensywnym słońcem i szóstym stycznia tuż za rogiem wydają się być nie na miejscu. Święto Trzech Króli, zwane tu także "Little Christmas", czyli Małym Bożym Narodzeniem, wyznacza w Irlandii koniec świątecznego okresu. To jest właśnie ten dzień, w którym znikają z domów wszystkie ozdoby i choinki. I choć według przesądów nie powinno się rozbierać choinki przed Objawieniem Pańskim, bo przynosi to pecha, to jednak już dziś się za to zabrałam. Po pierwsze - nie jestem przesądna, a po drugie - szósty stycznia to sobota, a ja jeszcze nie zdecydowałam, czy będę pracować tego dnia czy jednak nie. Jeśli będę, to - jak zwykle - po robocie będę się jedynie nadawać na plan filmowy Apokalipsy Zombie, a nie na duże domowe porządki.

Jako ciekawostkę dla moich zagranicznych czytelników dodam, że szósty stycznia znany jest tu także jako Women's Christmas, co można przetłumaczyć jako Boże Narodzenie Kobiet. Według irlandzkiej tradycji był to dzień, w którym kobiety mogły bez żadnych konsekwencji zrzucić swoje okowy i mieć wychodne. Po długich i żmudnych dniach niewolniczej pracy w kuchni, z jaką wiązały się święta (skąd my to znamy?), wreszcie mogły spotkać się z innymi kobietami (w domu albo na mieście), aby w dobrym towarzystwie wypić herbatkę (bądź wino), zjeść ciastko i odpocząć od całego tego świątecznego zgiełku. Mężczyźni zaś mieli je tego dnia zastępować w ich "kobiecych obowiązkach". Nie wiem dokładnie, w jakim stopniu nadal praktykuje się tę tradycje, bo jednak czasy dość mocno się zmieniły i coraz więcej kobiet nie pozwala sprowadzać się do roli służącej.

Co jeszcze? Tyle szumu związanego z sylwestrem i nadejściem 2024 roku, a wszystko to na nic - nowy rok jest uderzająco podobny do starego, żadnych wielkich zmian nie odnotowałam w swoim środowisku. Tradycyjnie też zbojkotowałam 31 grudnia, choć przyznam, że tym razem z nieco mniejszym żalem żegnałam stary rok. Powiedzmy, że nie zostanie moim ulubionym. Jak na krnąbrnego osobnika przystało, musiał mi jeszcze na koniec powygrażać pięścią, podstawić świnię tu i ówdzie, ale ostatecznie poszedł sobie w siną dal. Nowy rok - stara ja. Oby tylko okazał się znacznie lepszy od poprzedniego!


czwartek, 30 listopada 2023

Pat the Baker (i jego przemyślenia)

Szybki rzut okiem na kalendarz dobitnie uświadomił mi, że wypadałoby już coś napisać - przecież to ostatni dzień listopada! Jutro trzeba będzie przekręcić kartkę w kalendarzu na tę ostatnią w tym roku. Dacie wiarę?!

Żeby tradycji stało się zadość, to może zacznę od narzekania na upływ czasu. Kolejny miesiąc zleciał jak z bicza strzelił! A ten bicz to chyba się kurczy każdego roku. Ostatnio nawet złapałam się na myśli, że muszę jeszcze bardziej celebrować tę jesienno-zimową porę, bo przecież już za niedługo nowy rok, a to oznacza więcej światła, dłuższe dni, wiosnę, a nawet lato!

A skoro o tym ostatnim mowa, to oczywiście - jak to ja - wybiegłam już myślami kilka miesięcy do przodu i kilkanaście dni temu zarezerwowałam tygodniowy pobyt we fantastycznym miejscu w Szkocji, za którą stęskniłam się już przeokrutnie. Wstępny plan był taki, żeby zajrzeć do niej jeszcze tej jesieni, jednak teraz, z perspektywy czasu, widzę, że stara mądrość ludowa, czyli "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło" znów się tutaj sprawdziła. Z kilku niezbyt miłych powodów ten miniony październik nie byłby dobrym pomysłem, oj nie byłby. Głęboko wierzę jednak, że lato okaże się dużo bardziej łaskawe - dni będą dłuższe i cieplejsze, a to z kolei będzie sprzyjało lepszemu wykorzystaniu czasu, bo, jak pewnie doskonale się domyślacie, nie jadę tam po to, by wygrzewać się na leżaczku koło basenu, tylko intensywnie zwiedzać ten piękny kraj.

Listopad żegnam dość serdecznie, był dość sympatyczny i upłynął mi w dużej mierze na przyjemnościach: wybieraniu i pakowaniu prezentów świątecznych, relaksujących wieczorach z książkami pod ulubionym kocem, a także na pieczeniu. Przez minioną połowę roku nie napiekłam się tyle, co właśnie w samym listopadzie! Nie obrażę się, jeśli zaczniecie wołać na mnie Pat the Baker.

Najpierw zrobiłam przepyszne ciasto marchewkowe, nad którym rozpływali się w zachwycie koledzy i koleżanki Połówka, a zebrawszy tak pozytywne opinie, postanowiłam zaryzykować i zrobić je także szefowi na urodziny. To łasuch do potęgi n-tej, więc wiedziałam, że ucieszy go coś słodkiego na ząb, nigdy jednak nie widziałam go, by jadł ciasto marchewkowe, więc - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on z tych dziwaków, co ciasta marchewkowego nie lubią - kupiłam mu jeszcze pudełko makaroników i jego ukochane pralinki Lindor z gorzkim czekoladowym nadzieniem. Na szczęście prezent okazał się trafiony w dziesiątkę, a po cieście szybko pozostały tylko okruchy, którymi nie najadłyby się nawet myszy. Podstępnie jednak nikogo nie poinformowałam, że to ciasto marchewkowe było, bo przecież niektórzy dla zasady by go nie zjedli. No bo jak to tak: marchewka i ciasto?!

W następnym tygodniu była jeszcze tarta cytrynowo-pomarańczowa (plan tuczenia szefa nadal trwa), a potem - już na prywatny użytek - szybkie, ale bardzo smaczne placuszki serowe (z twarogu) z cukrem i cynamonem. Najlepsze zaraz po wyjęciu z piekarnika, bo na drugi dzień, no cóż, mogą swoją twardością imitować kamień i w razie potrzeby robić za broń do obrony własnej (lol). Ach, no i jakże mogłabym zapomnieć?! W listopadzie po raz pierwszy zrobiłam też zupę minestrone, bo to jednak taka pora roku, kiedy chce się gorącego, a zupy świetnie się sprawdzają w tej roli.

W ogóle to tak sobie myślę, że chyba mam w sobie coś z feedersa - dokarmianie innych sprawia mi przyjemność, oczywiście im dokarmiany bardziej zadowolony, tym satysfakcja większa. Chyba byłabym doskonałym materiałem na babcię - żaden wnusio nie wyszedłby ode mnie z pustym brzuszkiem. Aż szkoda, że nigdy nie doczekam się swoich wnuków!

Nie rozumiem zatem całej tej dramy, jaką czasami można zaobserwować w internetach. Zdarzyło mi się parę razy podczas wędrówek po YouTube natrafić na shorty (jeżu, jak to uzależnia i wciąga!!! Gorzej niż ruchome piaski, czujcie się ostrzeżeni, żeby potem nie było!), na takie krótkie filmiki (wyjaśnienie dla niewtajemniczonych), w których kobieta przygotowuje coś do jedzenia dla swojego chłopaka/męża, na lunch do pracy albo po prostu na domowy posiłek. Ja naprawdę jestem wysoko empatyczną osobą, ale tego za grosz nie jestem w stanie pojąć. Posypały się komentarze typu:

- jakie to upokarzające!  

- sam se nie może zrobić?

- a chłopak to rączek nie ma? To jakiś niepełnosprawny?

- ja prdl, ta głupia robi mu jedzenie, żeby się dzielił z koleżankami z pracy!

What the fuck? Się pytam. Na jakim ja świecie żyję? Czy troska o bliskich wymarła razem z dinozaurami? I naprawdę ludzie muszą wszędzie dopatrywać się podtekstów? To już nie można podzielić się z koleżanką czy kolegą czymś do zjedzenia? W Polsce ludzie nie znają zwyczaju przynoszenia do biura ciasta? Tu jest to coś jak najbardziej normalnego. Nikt się nie boi, że ktoś odbije mu żonę czy męża, bo on/ona są w pracy częstowani czyimś posiłkiem.

Już abstrahując tutaj od niezdrowych i toksycznych związków, gdzie jedna strona jest zwyczajnie wykorzystywana i niedoceniana, to zawsze wydawało mi się, że miłość odznacza się troską o tę ukochaną osobę, a zdrowy związek opiera się na przyjaźni, partnerstwie, (ponownie) trosce i wzajemnym szacunku. A także na pewnej regule wzajemności: ty robisz dobrze mi, ja robię dobrze tobie (niekoniecznie mówię tu o aspekcie seksualnym). Ja zrobię ci pyszne śniadanie, a ty zrobisz coś innego z myślą o mnie. Pozmywasz naczynia, odkurzysz, pojedziesz na koniec miasta, by kupić mi mój ulubiony smakołyk. Długo by wyliczać.

Tymczasem, czytając te wszystkie paskudne komentarze, miałam wrażenie, że takie pojęcie jest już mocno przestarzałe. Wygląda bowiem na to, że współczesne pokolenie ma zupełnie inną wizję związku/małżeństwa. Dość samolubną, gdyby mnie ktoś pytał, ale ja tam się nie znam, bo jestem głupia i pochodzę ze wsi. Wygląda na to, że dziś młodzi (generacja Z), bo to głównie oni komentowali, myślą, że normą jest to, że w związku każdy sobie rzepkę skrobie, a rzeczony związek jest chyba tylko po to, by mieć łatwy dostęp do seksu. Jak w HBO - on demand. Przemawiałyby za tą teorią komentarze w stylu:

- chciałbym mieć taką dziewczynę

- gdzie szukać takich kobiet?

- chciałabyś zostać moją dziewczyną?

To by właśnie wskazywało na to, że wielu młodych nie doświadcza takiej troski w swojej relacji. Ponownie: nie pojmuję, nie kumam, przechodzi to moje zdolności rozumienia. No bo jeśli dwoje ludzi, będąc ze sobą razem, nie strzela do tej samej bramki, to po co w ogóle ze sobą są? Nie uwierzę, że w takich relacjach panuje harmonia i zadowolenie.

I żeby nie było - absolutnie nie jestem za tym, by niańczyć swojego partnera. Gdybym chciała być w związku z dzieckiem, a nie mężczyzną, zostałabym... pedofilką.

Z lżejszych tematów, to w ten weekend chyba już dekoruję dom i wyruszam na polowanie na choinkę. W ostatnich tygodniach już nie mogłam wytrzymać - cały czas miałam wrażenie, że coś mi ucieka, przez to, że nie mam jeszcze żadnych dekoracji świątecznych. Gdzie spojrzeć, tam każdy wydaje się już coś mieć! Mam dość tego poczucia bycia "late to the party".

Tu - dla przypomnienia - panują zupełnie odmienne zwyczaje do tych naszych polskich. Wiem, że w wielu polskich domach (także w tym moim rodzinnym) świąteczne drzewka goszczą dopiero tuż przed Wigilią, choć mam wrażenie, że to też się mocno zmienia i ta granica ciągle jest przesuwana przez młodsze pokolenie, jednak w Irlandii, podobnie jak w USA, ozdoby bożonarodzeniowe wjeżdżają już w listopadzie. Niektórzy to wręcz ściągają te halloweenowe i od razu zakładają świąteczne.

Nie mamy tu bowiem tradycji trzymania tych dekoracji do wizyty księdza chodzącego po kolędzie  czy święta Matki Boskiej Gromnicznej. W Irlandii ozdoby najpóźniej zdejmuje się szóstego stycznia, po święcie Trzech Króli. I muszę przyznać, że ta tutejsza tradycja jest mi bliższa. Wolę mieć świąteczne dekoracje na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, bo to wprowadza mnie w przyjemny nastrój, wiąże się z miłą ekscytacją i czasem oczekiwania, niż trzymać je w domu przez cały styczeń i luty, kiedy po świętach pozostało już tylko wspomnienie. Choinka po świętach to już nie to samo. Dosłownie i w przenośni - żywe drzewka często nadają się już wtedy do wyrzucenia.

Trochę mnie poniosło w tym roku z ozdobami, przyznaję bez bicia. Zamówiłam kolejne girlandy, wieńce, światełka, laski cukrowe, mikołaje, wstążki i wstążeczki, a nawet świąteczną matę i bieżnik na korytarz! Tylko patrzeć, jak moja przesympatyczna pani kurier mnie znienawidzi. Po naoglądaniu się tych wszystkich tragedii na świecie chciałam uczynić te święta jeszcze fajniejszymi - zrekompensować sobie całe to zło, którym jesteśmy zalewani z każdej strony. Ale święta to przecież nie tylko rzeczy materialne - to nade wszystko ludzie. Nie zapominajmy więc o tych wszystkich, którzy okazali nam serce w tym dobiegającym końca 2023 roku. Zróbmy dla nich coś miłego.

wtorek, 10 października 2023

Krótkotrwałe babie lato

Ależ przyjemny i ciepły weekend za nami - nie spodziewałam się, że w drugi tydzień października wejdziemy z temperaturą wynoszącą 23 stopnie! Sobota i niedziela były co prawda o dwa stopnie chłodniejsze, i choć nie do końca była to aura na paradowanie po plaży w bikini, to mimo wszystko udało mi się wysuszyć w ogródku mnóstwo rzeczy.

Niestety te dwa cieplejsze dni nie osuszyły wystarczająco gruntu, więc trawa nie nadawała się do koszenia. Pozostaje nadzieja, że jeszcze uda się ją skosić przed nadejściem zimy. Jej zieleń potrafiłaby zmylić niejednego - w takie łagodne dni, jak te minione można z powodzeniem zapomnieć, że mamy już jesień, a nie lato. O tym drugim nie dają mi zapomnieć moje kwitnące kwiaty. Chciałam wywiesić jesienny wieniec na drzwi, ale jakoś tak dziwnie, kiedy jeszcze nie przekwitły letnie kwiatki. Dam sobie jeszcze trochę na wstrzymanie. 


Tu muszę wspomnieć o moim tegorocznym odkryciu - gazanii. Jaka to wdzięczna i bezproblemowa roślina! Wypatrzyłam ją kilka miesięcy temu na dziale ogrodniczym Woodie's, a ponieważ od razu wpadła mi w oko, a do tego nie była droga, bez wahania zapakowałam ją do koszyka, usprawiedliwiając się w myślach, że jeśli nawet ją niechcący uśmiercę, to nie będzie wielkiej straty, bo nie zapłaciłam za nią chyba nawet 3 euro.

O tym, jak małej wiary człowiekiem jestem, doskonale świadczy fakt, że wcisnęłam ją do doniczki wraz z bratkami, spodziewając się, że pewnie za jakiś czas zobaczę uschniętego kikuta. Ku mojemu zaskoczeniu gazania rosła jak magiczna fasolka i była wdzięcznym obiektem do obserwacji. Zamykała swoje pąki na noc, w ciągu dnia z kolei ochoczo wystawiała główkę do słońca, przez co wyglądała jak minisłonecznik. 


Jak niedawno wspominałam, miałam właśnie w tym czasie być w Szkocji, ale ostatecznie do wyjazdu nie doszło. Nieco żal mi było tego niedoszłego urlopu, ale już mi całkowicie przeszło. Monitorowałam bowiem tamtejszą pogodę i z ulgą odnotowuję, że u szkockich sąsiadów źle się w tym czasie działo. Co ciekawe, było znacznie chłodniej i bardziej mokro niż w Irlandii. Zamiast rozpaczać, że nie włóczę się po szkockich klifach i nie oglądam się za przystojnymi Szkotami w kiltach, od razu poczułam się lepiej. Nic tak nie poprawia humoru jak niedola sąsiada! 


W ramach wyrabiania dobrych nawyków zaczęłam częściej pisać, jak być może już zdążyliście zauważyć. Do tej pory wyglądało to tak, że mój perfekcjonizm/OCD, albo nadmierny samokrytycyzm - sama nie wiem - nie pozwalał mi tego robić. Bowiem postów, z których naprawdę byłam dumna i zadowolona było w rocznym rozrachunku może kilka. Z pewnością można by było zliczyć je na palcach jednej ręki. Jak się można domyślić, blokowało mnie to - część wpisów nigdy nie ujrzała światła dziennego, bo wylądowała głęboko w szufladzie, część nigdy się nie narodziła, bo temat umierał śmiercią naturalną, niegodzien w moich oczach, aby go w ogóle poruszać. Sabotowałam samą siebie, ale przy okazji sami obrywaliście rykoszetem. Nie pokazałam Wam przez to wielu wspaniałych i naprawdę ciekawych miejsc. 


Chciałabym to zmienić. Nie piszę żadnych rozpraw habilitacyjnych, które muszą być na tip-top, bo inaczej źle odbije się to na mojej karierze naukowej. Piszę zwykłego bloga. Nikogo nie przymuszam do czytania. To jest mój prywatny pamiętnik - jeśli kogoś interesuje, to czyta, jeśli nie, nie musi. W sieci nadal jest zatrzęsienie innych stron internetowych. Przy odrobinie wysiłku każdy znajdzie coś dla siebie.

Muszę przyznać, że taki sposób rozumowania okazał się dla mnie bardzo wyzwalający. Fajnie jest dać sobie pozwolenie na bycie niedoskonałą. Sama zresztą czytam trochę blogów i nie każdy wpis jest dla mnie tak samo interesujący, jedne uważam za lepsze, inne za gorsze - zupełnie normalna rzecz. To TYLKO blogi - wirtualne pamiętniki. Kiedy jednak zastanawiam się nad tym, co jest dla mnie najważniejsze w przypadku tych blogerów, to za każdym razem udzielam tej samej odpowiedzi - to że są i że piszą. 


Fajny to był weekend. Ponownie zagraliśmy w grę planszową "Marvel Zombies: A Zombicide Game", jednak po raz pierwszy z wszystkimi pomalowanymi figurkami. 


Połówek dokonał niemożliwego i ukończył malowanie wszystkich postaci (a było ich prawie 100). I nawet całkiem fajnie mu to wyszło. Podziwiam jego cierpliwość i zaangażowanie. Ja bym z pięć razy jajo zniosła. 


Po raz drugi w tym jesiennym sezonie zrobiłam szarlotkę - jedną dla szefa (ciamkał w zachwycie), i jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Zrobiłam też placki ziemniaczane, do czego zainspirował mnie Połówek, stwierdzając "zjadłbym coś dobrego". Trochę wjechał mi tym stwierdzeniem na ambicję - stałam się straszna nudziarą w kuchni, i już sama jakiś czas temu doszłam do wniosku, że już najwyższa pora nieco poeksperymentować z nowymi daniami. Macie coś, co uwielbiacie, a co jednocześnie jest szybkie i proste? Nie cierpię długich i skomplikowanych przepisów. 


Chciałam też zrobić jakieś przetwory na zimę, najlepiej to ukisić ogóry, ale niestety w polskim sklepie same nieciekawe i miękkie fajfusy! Szkoda na nie zachodu. Czas chyba zadzwonić do znajomego, który sam hodował i sprzedawał ogórki gruntowe. Może jeszcze nie jest na to za późno?

niedziela, 1 października 2023

Córka marnotrawna powraca na blogowe łono

Ale mnie tu dawno nie było!

To znaczy, byłam i nie byłam. Co prawda nic nie pisałam, choć Bóg mi świadkiem, że były takie dni, kiedy miałam wenę i chciałam! Gdzieś tam jednak w tle byłam obecna i czuwałam, jak zatroskana matka nad kołyską chorego niemowlaka.

Wchodziłam czasem na bloga, aby sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze zagląda, i za każdym razem myślałam sobie, że trzeba napisać coś nowego, bo ten stary wpis jest już mocno przeterminowany i zapewne odbija się Wam nim jak po ciężkostrawnym posiłku. 

Po upałach, będących tematem przewodnim ostatniego posta, pozostało już tylko wspomnienie i coraz bardziej wypłowiała opalenizna - namacalny dowód minionego lata, choć niektórzy twierdzą, że go w tym roku nie było. Po tym pierwszym tygodniu września, jakże nietypowym i gorącym, wszystko wróciło już do irlandzkiej normy - temperatury znacząco spadły, a moje znajome zmarzluchy znów zaczęły regularnie rozpalać wieczorami ogień, narzekając jak zimno i nieprzyjemnie. Mnie póki co z powodzeniem wystarcza ulubiony koc.

Deszcz na nowo stał się naszą codziennością, i choć ani razu nie było tak źle, jak ma to miejsce w Nowym Jorku, mieliśmy już pierwszy poważniejszy sztorm zrywający dachy (to na szczęście w innym hrabstwie), a koty zgodnie przeszły w tryb jesienno-zimowy, który objawia się tym, że teraz śpią więcej i dłużej, oraz niechętnie wychodzą na podwórko. Baczniej przyglądam się też Małemu, który ostatnio wydaje mi się niezdrowo osowiały - zawsze był zlepkiem wszystkich kocich nieszczęść i dolegliwości, to mu jednak nigdy nie przeszkadzało być pełnym energii i szczęścia wariatem, teraz chyba jednak doszło mu coś nowego, więc w tym tygodniu czeka go wizyta u weterynarza, z czego na pewno nie będzie zadowolony, ale ciii - nic mu nie mówcie, niech jeszcze przez te dwa dni żyje w słodkiej nieświadomości.

I tak właśnie oto, zupełnie niepostrzeżenie, wskoczyliśmy w październik, który jest dla mnie miesiącem dość rozrywkowym, jeśli chodzi o urodziny/imieniny moich bliskich, toteż jutro w ruch znów idą kartki okolicznościowe, które zapewne będą szły do adresatów z tydzień (ech, kiedyś to było! Pamiętam czasy, kiedy wysyłałam do domu list, a on był już w Polsce dwa dni później). Przyznam też, że coraz częściej myślę o nadchodzącym Bożym Narodzeniu, w czym na pewno nie pomagają oferty sklepów stacjonarnych i tych online. Komercyjna karuzela musi się kręcić. Halloween jeszcze nie nadeszło, a tu już wjeżdża świąteczny asortyment!

Piękny dzień za oknem, słonecznie i sucho, siłą rzeczy myślę też o tym, co by było gdybym, jednak skusiła się na wyjazd do Szkocji, za którą już mocno tęsknię.  Właśnie dziś siedziałabym na promie, śmiejąc się pewnie jak głupi do sera. Lepszego dnia na rejs nie mogłabym sobie wymyślić, na szczęście reszta dni, zarówno tu jak i w Szkocji, ma być gorsza pod względem pogodowym, więc jakoś łatwiej będzie mi przełknąć tę gorzką pigułkę. Cóż, jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa - co się odwlecze, to nie uciecze. Myślę jednak, że lepszą i praktyczniejszą porą na wyjazd będzie późna wiosna albo wczesne lato. A wtedy będzie się działo! :-)

Nie byłabym też sobą, gdybym czegoś nie wykombinowała, więc z serii "nie miała baba kłopotu...", wymyśliłam małe przemeblowanie, a także sprawiłam sobie nowe biurko do pracy, bo stare już wołało o pomstę do nieba - wyglądało tragicznie, ale przynajmniej miałam kozła ofiarnego, na którego mogłam zrzucać swój brak weny.

Po wyjeździe do Dublina i męczącym buszowaniu w IKEA mam teraz wreszcie wymarzone pojemne biurko! Alleluja! Ile ja się tego "świętego Graala" naszukałam! No dobra, pod względem wyglądu nie jest może powalające, ale ma mnóstwo szuflad, a na tym mi właśnie zależało. Zajmuje też więcej miejsca, niżbym chciała, przez co zdarza mi się nadziać na krawędź łóżka, które "nagle" wyrosło za moimi plecami, ale to tylko takie małe niedogodności, na które jestem jak najbardziej w stanie przymknąć oko. Jest klasyczne, estetyczne, i co najważniejsze, chętniej do niego zasiadam, co powinno przełożyć się na większą liczbę postów - miejcie się zatem na baczności! ;-) Here I come!