Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Mayo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Mayo. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 listopada 2017

Lekcja historii w Westport House


Sama ­­­­­­nie wiem, czy o decyzji o wyjeździe do Westport przesądziła moja ciekawość, roztropność, czy też może zwykłe skąpstwo, aczkolwiek przychylam się do dwóch pierwszych opcji, bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby świadomie uchodzić za skąpego?



Data moich darmowych wejściówek do Westport House dobiegała końca i jasnym było, że jeśli nie wykorzystam ich w tę uroczo deszczową, chłodną i pochmurną niedzielę, to tym bardziej nie uda mi się tego zrobić w dzień powszedni, bo wyjazd do pięknego Westport to nie truchcik do warzywniaka za rogiem. Zatem im dłużej o tym myślałam, im bardziej przyglądałam się kroplom deszczu rozbijającym się o okienne szyby, tym bardziej moja oszczędna natura dochodziła do głosu: "Po co czekać na piękną pogodę i bulić kilkanaście euro za zwiedzanie, skoro możesz mieć to tu i teraz. Dziś! Deszcz? No cóż, nie wyglądasz, moja droga, na starożytny papirus [choć te zmarchy koło oczu mówią co innego!] ani nawet na jajko Fabergé [choć Twoja sylwetka do złudzenia je przypomina!], bierz zatem tyłek w troki i jedź! NO JEDŹ!!!"



Okrucieństwo i siła argumentów mojej własnej natury poraziły mnie niczym prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia. Z takimi faktami się nie dyskutuje. Wobec takich argumentów wsiada się do auta i jedzie. Na oślep. Byleby jak najdalej. Byleby tylko uciszyć tę okrutną jędzę.



Ponoć większość czytelników lubi happy-endy. Mogłabym zatem napisać Wam tutaj, że jak tylko wyszliśmy z domu, nieboskłon rozjaśnił najpiękniejszy odcień indygo, zza pobliskiego krzaka wybiegła szczęśliwa para jednorożców, a do samego Westport eskortowała nas chmara koliberków, ale i tak wiem, że nie nabrałby się na to nawet mój kot.



Prawda, jak zwykle, jest zwyczajna i mało atrakcyjna. Na miejscu byliśmy na pięć minut przed południem, a przez całą drogę miałam okazję podziwiać pięćdziesiąt odcieni szarości mijanego krajobrazu. Zaś po opuszczeniu suchego wnętrza auta i zmoczeniu nogawek w długiej i mokrej trawie, miałam ochotę czym prędzej wrócić do niego, natychmiast zwinąć się w kłębek i pozwolić mojej ulubionej muzyce utulić mnie w żalu. Zebrałam się jednak na odwagę i poszłam stawić czoło niedogodnościom pogodowym.



Westport House to nie jest Chatka Puchatka. To georgiański kolos z XVIII wieku, który może imponuje swoimi rozmiarami i zawartością, ale na pewno nie tchnie ciepłem. A przynajmniej nie w chłodne i dżdżyste dni. Nawet teraz, na wspomnienie o nim, wzdrygam się jak na widok flaczków, przy czym - niechętnie to stwierdzam - w tym przypadku to chyba nawet flaczki są lepsze, bo przynajmniej ciepłe.



Urocza blond recepcjonistka przywitała nas jednak tak ciepło, że temperatura mojego ciała momentalnie wzrosła co najmniej o jeden stopień, a mimo to na widok ognia trzaskającego w kominku miałam ochotę zaryzykować życie i wymontować z naszego auta siedzenie, by wygodnie ustawić je koło kominka i przesiedzieć tam do zamknięcia obiektu. Mój zacny plan zniweczyło jednak nieznośne parcie na pęcherz, udałam się więc ruchem jednostajnym przyspieszonym w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Ledwo zaś zamknęłam drzwi i zdjęłam z szyi to koło młyńskie w postaci aparatu, osłupiałam, bo mój wzrok spoczął na akwarelach, którymi udekorowane były ściany. W zasadzie to nie wiem, dlaczego tak mnie to wtedy zaskoczyło. Przecież toaleta to idealne miejsce, by podziwiać obrazy. To przecież tam się skupiamy! Korciło mnie, Boże jak mnie korciło, by zakrzyknąć do Połówka: "Marian, tu jest jakby luksusowo!". Mówiłam przecież, że Westport House to nie Chatka Puchatka?



Pani z recepcji poinformowała nas, że do obejrzenia udostępniono jakieś trzydzieści pokojów, ale kiedy już obeszłam wszystkie te, które znajdowały się na parterze, żaden z nich - mimo że ciekawe,  bo np. zawierające interesujący parkiet, imponujący księgozbiór, czy nietypowy sufit, na którym wymalowane było... niebo - nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak okazała klatka schodowa wykonana z sycylijskiego marmuru przez najprawdziwszych Włochów, oraz znajdujący się na niej posąg Witającego Anioła.




To ciepłe, różowawe światło, biel tych schodów, ten stoicki anioł i ten piękny żyrandol, niczym żywcem wyjęty z "Upiora w operze" to dla mnie bezsprzecznie najładniejszy zakątek tej rezydencji. Anioł, okrutnie przechrzczony przez Połówka na "Jednorożca" z powodu wyrastającego mu na środku głowy "rogu" jest autorstwa dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza, C.F. Fullera. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny wracał z wyjazdu, witał się z aniołem, podając mu rękę. Taką oto tradycję stworzyła sobie rodzina Brownów, arystokratów i filantropów, mieszkająca w okazałym Westport House od stuleci, a dokładniej mówiąc od 1730 roku.



Nie od razu Rzym zbudowano, i nie od razu powstał też Westport House. To, co widzimy obecnie jest wynikiem działań trzech międzynarodowych głów: niemieckiego architekta, Richarda Castle'a [aka Cassels], który rozpoczął budowę rezydencji,  Irlandczyka, Thomasa Ivory'ego, oraz Anglika, Jamesa Wyatta, który doprowadził do zakończenia budowy 50 lat później. To również on  stworzył w 1780 roku urbanistyczny projekt Westport, które zachwyca mnie za każdym razem, kiedy tam jestem.



Oprócz posągu powitalnego anioła natrafimy tu także na monumenty poświęcone irlandzkiej królowej piratów, Grace O'Malley, siejącej postrach na morzach w XVI wieku. Grace była protoplastką rodu Brownów, co by miało sens i tłumaczyło tę waleczność, butę i odwagę płynącą w żyłach rodu. A tej z pewności nie można odmówić chociażby Jeremy'emu Altamontowi, jedenastemu markizowi Sligo. Wspominam o nim, bo spokojnie można powiedzieć, że to właśnie on umieścił Westport House na turystycznej mapie Irlandii. W 1960 roku dokonał śmiałego kroku, udostępniając swoją rodzimą rezydencję zwiedzającym. W ówczesnym okresie było to nie tylko dość nietypowe działanie, ale przede wszystkim bardzo ryzykowne dla samego Jeremy'ego. Jego doradcy sugerowali mu jedno: uciekaj od tego domu, jak najdalej potrafisz. Znajomi wtórowali:  sprzedaj dom, zgarnij kasę, rozsądnie ją zainwestuj, prowadź łatwe życie.



Jeremy nie chciał jednak iść łatwą drogą. Nie miał serca do wyburzenia swojego rodzinnego domu. Twierdził, że żadne pieniądze, ani żadni architekci nie są w stanie zbudować drugiej takiej rezydencji. Nade wszystko był wizjonerem, wierzył w ogromny potencjał turystyczny Irlandii, miał niesamowitą determinację, przedsiębiorczość i pasję do marketingu. Miał niewiele ponad 20 lat, a już wtedy wiedział, że musi być niesłychanie elastyczny i otwarty na nowinki rynkowe. Bez tego nie miał co liczyć na sukces. Dlatego przyświecała mu idea jak najszybszego dostosowywania się do zmieniających się trendów i wychodzenia naprzeciwko turystycznym potrzebom. Mawiał: "We must move with times and adapt to changing trends as fast as we can spot them".



I robił to za każdym razem, kiedy musiał. Był jak magik. Chcesz króliczka z kapelusza? Hey presto, pstryk, i już! Proszę! Oto twój królik. Tak działał. Kiedy zatem zauważył, że w latach 70. pojawiło się zapotrzebowanie na wczasy z własnym wyżywieniem, dał ludziom to, czego chcieli. Ich króliczka w postaci apartamentów i chatek, które mogli sobie wynająć na terenie jego posiadłości. Stworzył pole namiotowe, udostępnił nawet "cygańskie" wozy ciągnięte przez konie dla wszystkich tych, którzy od zaczepienia się w jednym punkcie woleli swobodne przemieszczanie się po pięknej wyspie.



Również w latach 70. nawiązał współpracę z Fossett's Circus, bo wyczuł niszę na rynku. Na terenie całego kraju ZOO było tylko w Dublinie. No i u niego "w ogródku". Małpy, lwy, foki, lamy, szopy pracze, kangury rdzawoszyje... Nawet miejsce na słonia się znalazło. Z kolei w latach 80. wprowadził szereg atrakcji dla najmłodszych. To one były tym ziarnem, z których wyrósł obecny Pirate Adventure Park, w którym dzieci mają do dyspozycji m.in. galeon piracki, zjeżdżalnię wodną, kolejkę, dmuchane zamki, czy ogromne łabędzie-rowerki wodne.



Posiadłość jest ogromnie komercyjna i to widać niemal na każdym kroku. Oprócz, standardowych dla takich rezydencji, księgozbiorów, galerii portretów rodzinnych, sreber stołowych, kolekcji wyrobów ze szkła i antyków [pewne mahoniowe drzwi przywędrowały tu aż z jamajskich plantacji trzciny cukrowej należących do członków rodu] są tu także mniej i bardziej tandetne rekwizyty. Są krzywe zwierciadła, które przysporzyły nam sporej dawki śmiechu z powodu naszych zdeformowanych sylwetek, jest ciekawa piwniczka na wino, kolekcja figur woskowych przedstawiająca znane osobistości powiązane z zachodem Irlandii, są też lochy, będące ponoć oryginalną częścią dawnego zamku Grace. Powiem tylko tyle, że gdyby w tych lochach płynęła rzeka Piedra, usiadłabym nad nią i zapłakała.



Jedna z końcowych sal na naszej trasie zwiedzania poświęcona była ostatnim pięćdziesięciu latom rodziny Brown. I to chyba tu najbardziej do mnie dotarło, dlaczego Jeremy tak zacięcie walczył o swój rodzinny dom. Westport House to nie tylko kolejne "muzeum" pełne "przypadkowych" obiektów. Jak na przykład te dwie wielkie metalowe "donice" na tarasie. Może nie są najpiękniejsze, ale dwa wieki temu z pewnością uratowały życie niejednemu głodującemu, kiedy to klęska głodu dziesiątkowała ludność Irlandii. Brownowie nie pozostali obojętni na krzywdę biedaków. W tych dwóch wielkich pojemnikach zawsze znalazła się zupa bądź też owsianka dla głodujących.  Westport House to skarbnica historii, a dla samego zainteresowanego - skarbnica wspomnień. A te, jak wiemy, są bezcenne.



Myślę, że królowa piratów byłaby z niego dumna. Nie tylko dlatego, że walczył w zasadzie do upadłego, próbując ocalić swoją rodzinną rezydencję, ale także z powodu spłodzenia pięciu córek. Kiedy patrzy się na rodzinne zdjęcie zrobione w 2007 roku, nie trudno jest zauważyć, że w rodzinie Jeremy'ego dominują silne kobiece geny. Pięć córek, dziewięcioro wnucząt i tylko dwóch męskich potomków.



Wszystko ma jednak swój kres. Dlatego też na początku tego roku Westport House został wystawiony na sprzedaż. Pięcioletnia walka córek Jeremy'ego o zachowanie domu w swoich rękach została przegrana, a rodzinna tradycja przerwana. Sam senior już tego jednak nie doczekał. Zmarł w 2014 roku, zanim dom przeszedł w ręce rodziny Hughes, lokalnych biznesmenów.



Nawet jeśli sama rezydencja nie wydaje się Wam być godna zwiedzania, to spieszę zapewnić Was, że i tak warto tu przyjechać. Westport ze swoim ośmiokątnym rynkiem i promenadami obsadzonymi drzewami sam w sobie jest uroczy. Poza tym stąd już tylko rzut beretem do "świętej góry" Irlandii, do wyspy Achill, do pięknych plaż, do wspaniałej zatoki Clew, w której jeśli wierzyć mitologii, znajduje się aż 365 wysepek. Po jednej na każdy dzień roku. I nieważne, że prawdopodobnie jest ich tylko około 117. Widok rozpościerający się na zatokę jest czymś, co warto zobaczyć na własne oczy. Uroda tego miejsca nie jest mitem. Niech świadczy o tym choćby fakt, że jedną z tych wysepek kupił w latach 60. sam... John Lennon, by służyła jemu i Yoko za ich prywatną oazę. Pech chciał, że Lennon nie dożył momentu wybudowania domu na swojej "Beatle Island", ale to już raczej opowieść na inny raz...


czwartek, 15 października 2015

Magic Mayo 2

Magicznego Mayo część druga.



Któregoś pięknego dnia, niedługo po powrocie z Mayo, wyszłam na wzgórze w moim hrabstwie i  rozejrzałam się wokół  siebie. Wow, ale piękny wiejski krajobraz! Ciągle jeszcze mieliśmy lato. Gdzie nie spojrzeć, tam bujna zieleń, przyroda w pełnym rozkwicie. Zielone pastwiska, rozłożyste drzewa, złociste łany zbóż… I wtedy mnie oświeciło! Te pola ze złocistymi zbożami – przecież ich nie było w Mayo! Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć? Co niektórzy farmerzy już rozpoczęli żniwa i zamiast zbóż na polach były duże i ciężkie bele ze słomą. Inni jeszcze czekali na odpowiedni moment. Ale nie w tej części Mayo, w której byłam. Tam nie było niczego, ani pola z owsem, ani pszenicą czy jęczmieniem. Ani jednego balota z sianokiszonką.


Kwintesencja irlandzkości. Do pełni obrazu brakuje chyba tylko Leprechauna ;)


A mimo to, podobało mi się tam i to bardzo. Gdzie wtedy było moje uwielbienie do zieleni? Prawdopodobnie wygryzło je zamiłowanie do gór, morza i oceanu, do surowej, ale mimo to pięknej w tej swojej surowości przyrody. To jest to, czego mi brakuje w moim hrabstwie. Zatem naturalną rzeczą jest dla mnie postawa wykazująca się chęcią nacieszenia się tym wszystkim na zapas.


Gniew oceanu


Nie wybrałam sobie miasta, w którym mieszkam na wyspie. Pewnie nie zdecydowałabym się na moje hrabstwo, gdybym miała wybór te ponad dziewięć lat temu. Ale to głównie dlatego, że są tu inne hrabstwa, które wywołują u mnie większe, lepsze emocje. Nie jest mi tu źle, a mimo to mam tendencję do niedoceniania go – dogodne położenie sprawia, że jest ono dobrą bazą wypadową praktycznie do wszystkich regionów wyspy.


Nigdy nie kradnij koła ratunkowego. Ukradzione koło, to skradzione życie


Gdybym mieszkała w Mayo na jakimś odludziu, miałabym na wyciągnięcie ręki to, co mnie tak zachwyca. Ale czy nie byłoby wtedy tak, że tkwiłabym głównie w tym hrabstwie, bo wybranie się na przeciwległy kraniec wyspy zakrawałoby niemalże na wyprawę na koniec świata? To są pytania, które od czasu do czasu rozum sprytnie podsuwa sercu, chyba w trosce o moje własne dobro – nie chcąc, bym tęskniła za czymś, co może być tylko utopią, moimi prywatnymi szklanymi domami.


Zawsze jest ten pierwszy raz. Takiego pięknego i karbowanego dna jeszcze nie widziałam


Trawa zawsze wydaje się bardziej zielona po drugiej stronie furtki. Może jestem tylko głupiutką owieczką, która myśli, że jest ona smaczniejsza.


Owca z hrabstwa Clare, ale nie miała nic przeciwko, by udawać mieszkankę Mayo :)


Tyyyleee wydm!


No doprawdy nie obraziłabym się, gdybym codziennie mogła pić kawę mając taki widok


Nie znacie? Powinniście! Super miejsce. 



Tak wygląda las, kiedy przypadkowo sfotografujesz go w trybie "pod wodą".


Tak, wiem, kompozycja kuleje. Uwierzycie, jeśli powiem, że to zdjęcie właśnie tak miało wyglądać? Ocean odsłonił ogromny kawał piaszczystego dna.


Po tupocie małych stóp zostały już tylko ślady

sobota, 10 października 2015

Magic Mayo

Najwyższy czas wywiązać się z obietnicy, aby nie zostać posądzoną o rzucanie słów na wiatr.


Będąc jakiś czas temu w hrabstwie Mayo, obiecałam Wam, że po powrocie zamieszczę na blogu zdjęcia z wyjazdu. Co prawda już się pojawił jeden wpis z kilkoma fotkami, ale ponieważ żaden japoński turysta - nawet na dopingu - nie jest w stanie zrobić więcej zdjęć niż ja, nie mogło się skończyć tylko na jednym poście. No bo jak można z kilkuset zdjęć wybrać tylko kilkanaście? Nie da rady. Próbowałam! Jedne z piękniejszych wydm, jakie miałam okazję zobaczyć w Irlandii. Nic tylko ściągać buty i biegać na bosaka, by jak najmocniej odczuć kontakt z naturą. Mimo że Mayo należy do czołówki największych hrabstw na wyspie, całą jego populację można by zmieścić w jednym dużym, polskim mieście. Widoki takie jak ten powyższy, gdzie prędzej spotkasz psa z kulawą nogą niż drugiego człowieka, wcale nie należą do rzadkości.


Przekleństwo wielu plaż i wód Mayo, czyli ratuj się, kto może. Prądy strugowe, zwane też wciągającymi, są niezwykle podstępnym, niepozornym i cichym zabójcą. Potrafią pokonać nawet doświadczonego pływaka. Nie walcz z nimi, a przede wszystkim nie panikuj. Zachowanie zimnej krwi może ocalić Ci życie.


Człowiek versus żywioł.


Nie muszę koniecznie kąpać się w oceanie, by czerpać przyjemność z jego bliskości i takich widoków. Mogę niemal godzinami, niczym katatonik, siedzieć w bezruchu, patrzeć i podziwiać. Czasami najlepsze spektakle oferuje natura.


The National Famine Monument, Murrisk. Statek pełen ludzkich  szkieletów. Ku pamięci wszystkich tych ofiar, które uciekając przed głodem i niedolą, wpadły w sidła zastawione przez śmierć. Ci, którzy przeżyli rejsy niechlubnymi statkami-trumnami zdecydowanie mogli uważać się za szczęśliwców. 


Smrodliwy przykład dyskryminacji. Dwie toalety, obydwie dla kobiet. Mężczyzno, radź sobie sam, albo... ryzykuj, że oberwiesz torebką po głowie od jakiejś niewiasty. 


W akcie rozpaczy zawsze można dla niepoznaki chwycić deskę pod pazuchę i załatwić potrzebę w wodzie...


...może to by wyjaśniało tę paskudną pianę i nie najczystszą wodę? ;) A tak całkiem poważnie: czy tylko ja uważam, że surferzy są seksi?


Przyroda wydzierająca to, co do niej należy.


Moore Hall. Tajemnicze ruiny w środku lasu. Rezydencję wybudowano pod koniec XVIII wieku dla irlandzkiego arystokraty, który zbił fortunę na handlu winem i brandy. Spalono ją w pierwszej połowie XX. wieku i od tego czasu już nie remontowano. Jak mówi legenda, lokalna ludność przestrzegała właściciela, George'a, przed jej budową - wieki temu nieopodal miejsca, w którym leży Moore Hall, zabito króla i jego druida. Ich duchy miały negatywnie wpływać na życie tych, którzy tam osiądą. George nie posłuchał. Długo tam nie pożył.

czwartek, 10 września 2015

Grzeszna Taita na Dzikim Zachodzie Irlandii


Boy, oh, boy… Ale żem nagrzeszyła w czasie tego krótkiego, lecz intensywnego wyjazdu do Mayo. A wydawać by się mogło, że w takim hrabstwie, gdzie wokół niemalże same boskie krajobrazy, gdzie od wieków stoi święta góra świętego Patryka, można jedynie wzdychać w podziwie, rozpływać się w anielskim zachwycie i tylko czekać aż wyrosną nam skrzydła, a nad głową pojawi się aureola.



Tymczasem zaś wyszło szydło z worka. Albo inaczej: wyszedł ze mnie diabeł tasmański. Popełniłam jakieś 5 z 7 grzechów głównych. A może nawet sześć, jeśli przyjmiemy, że trzeci z nich, pożądliwością zwany, można zastosować nie tylko do sfery cielesnej.



Tak, przyznaję uczciwie i otwarcie: byłam chciwa, bo chciałam więcej i więcej. Jedna plaża? Nie! Po co zadowalać się jedną, skoro można zaliczyć jeszcze drugą, trzecią, czwartą i… piątą. Pożądałam tych wszystkich krajobrazów, tak bardzo chciałam codziennie mieć je dla siebie.



Tak, zazdrościłam. Tym wszystkim, którzy wznieśli swoje domy nieopodal oceanu. Z hotelowego okna, jak największa idiotka, późną nocą wpatrywałam się w ciemność. Bez noktowizora. Patrzyłam w kierunku Atlantyku, mimo że był praktycznie niewidoczny, i zazdrościłam tym, których domy leżały tak blisko niego. Patrzyłam na światła widoczne z okien domów nieznanych mi osób, i mimo że odczuwałam zazdrość, to jednocześnie cieszyłam się, że jest ktoś, kto ma taki widok codziennie. Bo to, co by nie mówić, fajna sprawa musi być.



Jeśli istnieje – i ma się dobrze – coś takiego jak terapia bańkami chińskimi, jak dogoterapia, czy psychoterapia, to dlaczego by nie mówić o terapii oceanicznej? Nie przez przypadek w kosmetycznych gabinetach eksponowani jesteśmy na subtelne i kojące dźwięki natury: wesoły ptasi trel, szum liści, drzew, morza. W moim przypadku ocean zdecydowanie koi duszę. Niewidzialnymi rękami zszywa rany, chłodzi stłuczenia, chucha na sińce, głaszcze po głowie i bierze w objęcia. A przy okazji wycisza, wprawia w zadumę, czyni mnie wrażliwszą na bodźce zewnętrzne, na otaczające mnie piękno. Jest jak kojący kompres, a zarazem darmowy zastrzyk endorfin. To taki mój naturalny i niegroźny narkotyk.



I tu dochodzimy do piątego grzechu głównego: nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Tak, przyznaję, powinnam zjeść co najmniej jedną porcję frytek mniej i zapomnieć o jakichkolwiek ciastach do kawy, ale… no nie dało się. Z szacunku dla Waszej inteligencji nie napiszę, że przywiązano mnie do krzesła i faszerowano czym popadnie, niczym biedną gęś przeznaczoną na foie gras. I tak nikt z Was by tego nie kupił. Prawda jest taka, że moja silna [silna? Haha, dobre sobie!] wola poległa w pierwszym starciu z aromatycznymi przysmakami, zawsze z uśmiechem podawanymi przez miłą kelnerkę, lawirującą między stolikami niczym derwisz. Hotelowa kuchnia okazała się być naprawdę dobra, ceny potraw rozsądne, a ryba zdecydowanie świeża i smaczna.



Tak, przyznaję. Bywały momenty, że czułam gniew. Odczuwałam złość, że moje szczęście można spokojnie przeliczyć na godziny, które pozostały mi w Mayo. Gniew, że zaraz poniedziałek i cały długi tydzień pracy. Pracy, z której jeszcze niedawno chciałam odejść. Czułam niezadowolenie, że nie mieszkam tu, tylko tam, hen daleko. Obudziłam w sobie małe i rozkapryszone dziecko, które widziało coś fajnego i chciało to natychmiast posiąść. Piosenka Queen „I Want It All” [and I want it now!] wspaniale oddawała moje roszczenia. Mogłaby być wtedy moim hymnem.



Tak, przyznaję – grzeszyłam lenistwem. Kiedy po raz pierwszy weszłam pod prysznic w łazience, wiedziałam już, że nikt mnie po dobroci spod niego nie wyciągnie – o jeżu, cóż to była za słuchawka! Już dawno nie miałam do czynienia z takim ciśnieniem wody i z taką jej ilością! Stałam pod tą mini deszczownicą jak głupek. Nie przez dziesięć minut, nawet nie przez dwadzieścia. Nie powiem, gdzie miałam wtedy ekologię i oszczędzanie wody. Ja byłam w raju! [dobra, kończ, waść, wstydu oszczędź – przez te zachwyty brzmię teraz jak zacofany biedak, który po raz pierwszy dorwał się do prysznica].



Hotelowe łóżko było takie wygodne, że pańci nawet dupska nie chciało się z niego ruszyć, by zrobić dwa kroki i wyciągnąć z walizkowych czeluści ładowarkę do akumulatorka w lustrzance. „Obejdzie się bez tego – mam przecież jeszcze 2/3 baterii” – pomyślała inteligentna inaczej autorka tego posta. Moje własne lenistwo wyszło mi na drugi dzień bokiem i boleśnie użarło mnie w to dupsko, którego nie chciało mi się ruszyć, by podłączyć baterię do kontaktu. W połowie dnia, w czasie którego nie zrealizowałam nawet połowy zaplanowanych atrakcji, lustrzanka odmówiła mi współpracy. Na nic zdały się prośby i groźby. Trzeba było ratować się starym i topornym kompaktem, ale równie dobrze mogłabym robić zdjęcia mikrofalówką – efekt byłby taki sam.



Ale dość już tego gadania. Kończę zatem tę moją publiczną spowiedź o popełnianiu grzechów głównych, ale nie wiem, czy będzie ona ważna, bo zgrzeszyłam i… tak jakby jest mi z tym dobrze. Wyrzutów sumienia nie mam. Poprawy też nie mogę obiecać. „Mea culpa, mea maxima culpa” też nie bardzo chce mi przejść przez usta.