Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Offaly. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Offaly. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 września 2013

Let's Make A Night To Remember, czyli Noc Kultury w nawiedzonym zamku Leap

Życie to jednak nieprzewidywalne jest. Jednego dnia dumałam nad skutecznym sposobem umilenia sobie nadejścia jesieni, a drugiego odpowiedź dostałam niemalże na tacy, kiedy przy filiżance aromatycznej kawy zasiadłam do lektury najświeższej gazety.



Kiedy trafiłam na informację o Culture Night 2013, mającej miejsce w piątek 20 IX, moje oczy rozbłysły blaskiem, który bezsprzecznie zawstydził światło rzucane przez latarnię morską. Kiedy okazja puka do Twoich drzwi, możesz udać, że jej nie słyszysz. Możesz też jej otworzyć. Ja nie zdążyłam, bo ona nie tyle zapukała w drzwi, co po prostu je wyważyła. Pojawiła się niczym superbohater z seriali animowanych – akurat w najbardziej pożądanym momencie.



Szybko przekonałam się też, że mądrala, który stwierdził, iż „od przybytku głowa nie boli”, miał specyficzne poczucie humoru, bądź był urodzonym cynikiem. Wydawać by się mogło, że mój problem został rozwiązany – dostałam to, czego chciałam: okazję do zabawy, relaksu i skopania tyłka szarej rzeczywistości. Nic bardziej mylnego. Po przeanalizowaniu programu Culture Night nabawiłam się wielkiego dylematu – co wybrać?! – i doszłam do wniosku, że ta cała Noc Kultury ma jeden wielki minus. Jest jednorazowym wydarzeniem i trwa tylko jeden wieczór. Bo jak nasycić swój głód tylko jednym smakołykiem, kiedy nie można zjeść wszystkiego, na co ma się ochotę? Czy to czasem nie zakrawa na drażnienie głodnego?



Dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie powinnam się zjawić: w Leap Castle na Trad Night, czy też może w Clonony Castle na Classical Music and Dance. Pech chciał, że dwie najbardziej interesujące mnie imprezy odbywały się w tym samym czasie w dwóch różnych zamkach oddalonych od siebie o jakieś 40 km - nie lada problem dla kogoś, kto nie posiada daru bilokacji.



Miałam małą nadzieję, że los uratuje mnie z tej niezręcznej sytuacji i nie będę musiała dokonywać ciężkiego wyboru. Ilość miejsc na obydwie imprezy była mocno limitowana [55 dla zamku Leap  i 24 dla Clonony] i tylko wczesna rezerwacja mogła zagwarantować udział we wspomnianym wieczorku. Wzięłam telefon do ręki i z małym bólem serca – bo obydwa miejsca uwielbiam -  wybrałam numer, by zarezerwować miejsca w słynnym Leap Castle, jednym z najbardziej nawiedzonych zamków Irlandii. Zrezygnowałam z imprezy w Clonony pesymistycznie tłumacząc sobie, że i tak pewnie nie byłoby już wolnych miejsc. Pomyślnie przeprowadzona rezerwacja na Trad Night dodała mi skrzydeł na pozostałą część dnia i kilka kolejnych.



W piątkowy wieczór na kilkanaście minut przed 20:00 zjawiliśmy się w zamku Leap, by spędzić przemiły wieczór w towarzystwie utalentowanych muzyków i tancerzy, a przy okazji przekonać się, czy dokonałam dobrego wyboru. Miło było ponownie zobaczyć zamek na swoje oczy – zapadający zmrok dodawał mu aury tajemniczości i skutecznie budował atmosferę. Wspaniały klimat udało się także stworzyć gospodarzom. Palące się drewna trzeszczały w kominku, a świeczniki i przyciemnione światła dodały nastroju i szczypty romantyzmu. Absolutnie nie miało się wrażenia, że przebywa się w zimnym i ponurym zamku o niezwykle mrocznej przeszłości, w miejscu, w którym doszło do bratobójczego morderstwa.



Gości zabawiała przesympatyczna grupka muzyków. Gospodarz, ceniony muzyk Sean Ryan, przebywał akurat poza domem, mieliśmy za to okazję spotkać jego sympatyczną rodzinę. Okazało się bowiem, że urocza i powabna dziewczyna cudnie tańcząca, a do tego pięknie grająca na flecie i harfie to Ciara, córka samego Seana. W tym wypadku jabłko faktycznie niedaleko padło od jabłoni. Ciara bowiem nie tylko odziedziczyła talent po tacie, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że pod niektórymi względami także go przerosła. Jest na pewno dużo ładniejsza. Talentu oceniać nie będę, wszak wysłuchanie na żywo muzycznej próbki Seana po prostu nie było mi dane.



Lovely Ciara


Ciara ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i wiele światowych sukcesów na swoim koncie. Jest studentką Irish World Academy of Music and Dance na Uniwersytecie w Limericku, a prywatnie uroczą osobą. I wszystko wskazuje na to, że jest skazana na sukces. Mając takich rodziców, chyba nie było dla niej innej możliwości. Ciara gra zatem na weselach znanych osób [np. Louisa Osbourne’a], podróżuje po całym świecie, by nieść radość swoją muzyką i tańcem. Jest młodziutka, ale jednocześnie bardzo doświadczona – tańczyć zaczęła w wieku czterech lat, by przez kilka kolejnych pobierać lekcje u swojej mamy, a potem przejść pod skrzydła Michaela Ryana. Od szóstego roku życia gra na harfie i fantastycznie jej to wychodzi. Dodam, że  po raz pierwszy słyszałam na żywo muzykę, jaką wydobywa się z tego instrumentu i byłam niezwykle miło zaskoczona. Piękne dźwięki to mało powiedziane. Ciara miała rację, harfa wydobywa muzykę, którą najlepiej określa słowo angelic.



Ciara, Aoife, Tadhg



Tytuł gwiazdy wieczoru bez wahania dałabym Ciarze, to jednak absolutnie nie oznacza, że pozostała część muzyków była gorsza. Grająca na koncertynie Aoife Kinsella była zdecydowaną duszą towarzystwa – swoim uśmiechem, który praktycznie nie schodził jej z twarzy, rozświetlała pokój, a jej żarty niejednokrotnie sprawiały, że wszyscy wybuchali śmiechem. Przesympatyczna, ciepła osoba.



Wciśnięty do „kąta” Tadhg nie tylko grał na bodhránie [uwielbiam!] - tradycyjnym bębnie obciągniętym kozią skórą - i syntezatorze, ale także raczył nas swoim śpiewem. Ku mojemu niepocieszeniu wykonał tylko trzy piosenki: dwie po angielsku i jedną po irlandzku. Z tej ostatniej oczywiście nic nie zrozumiałam, bo moja znajomość gaeilge’a jest elementarna, choć mam uroczą nauczycielkę w postaci pięcioletniej Irlandki. Łatwo nie jest, ale śmiechu mamy zawsze co niemiara.



„Isle of Hope, Isle of Tears” – pierwsza piosenka, którą wykonał Tadhg opowiadała o emigracji do Ameryki, o trudach, cierpieniach i nadziejach z nią związanych. Powiem tylko tyle: ładniejszej interpretacji nie słyszałam. Chciałabym wstawić Wam tutaj linka, ale żadna z wersji, które znalazłam w Internecie nie jest nawet w połowie tak piękna i wzruszająca jak ta, którą słyszałam na żywo. Słuchałam jej jak zaczarowana. Wpatrując się w Tadhg, mającego zamknięte oczy i ewidentnie wczuwającego się w śpiewany tekst, zastanawiałam się, co dzieje się w jego głowie – czy jeszcze jest z nami, czy tylko w sobie znanym zakątku. Mocno mnie wzruszył. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam łzy w oczach słuchając piosenki. Jemu się udało dotknąć czułej struny mojej duszy. Gdybym miała jaja, po koncercie podeszłabym do niego i powiedziałabym mu tylko jedno zdanie: „nawet nie wiesz, chłopie, gdzie byłeś  we mnie swoim głosem”.



Nie można zapomnieć też o czwartym z muzyków, młodziutkim Conorze. Chłopak nie rzucał się w oczy, częściowo przez swoją drobną posturę i niewielki wzrost, częściowo dlatego, że wydawał się być niezwykle skromny, a do tego nieśmiały. O takich osobach mówi się, że nie mają parcia na szkło. Grał na bębnie, flecie, a do tego dotrzymywał towarzystwie Ciarze w irlandzkim tańcu. Zapamiętam go właśnie w ten sposób: cicho siedzącego w kącie, zawsze ze spuszczoną głową, spokojnie i metodycznie uderzającego drewnianymi pałeczkami w bęben.



Muzyków wspomagali także niektórzy z uczestników wieczorku. Na widowni znalazły się bowiem osoby, które zechciały zaśpiewać, zagrać na flecie lub syntezatorze. Znalazł się także znajomy Połówka, Irlandczyk znany mu ze spotkań biznesowych. Tego wieczoru objawił swoje muzyczne oblicze. Ktoś opowiedział zabawną historię, ktoś inny jakąś anegdotę. Czułam się jak wśród rodziny, bo taka właśnie atmosfera panowała. Zresztą, z tego, co zdążyłam wywnioskować, zdecydowana większość zgromadzonych po prostu się znała. To byli sąsiedzi, rodzina Ryanów. Być może nawet byliśmy jedynymi „obcymi”.




Było niezwykle przyjemnie i relaksująco, a pani domu, choć w tym wypadku należałoby raczej napisać pani na zamku, razem z Ciarą robiła wszystko, co w jej mocy, by goście dobrze się czuli. Zaserwowane wino niezwykle przypadło mi do gustu, przez co kieliszek opróżniłam zdecydowanie za szybko, a przystawki spotykały się z zasłużonymi komplementami. Niespodziewanie goście mieli możliwość skosztowania także tortu urodzinowego, bo Denis, dziewięcioletni Irlandczyk, który dołączył do tancerzy z widowni, obchodził tego dnia swoje urodziny.



Ciara & Denis



wino było pyszne, ale Conor nie miał okazji się o tym przekonać


Nie wiem, jak było w zamku Clonony, ale absolutnie nie żałuję wzięcia udziału w wieczorku muzyczno-tanecznym w nawiedzonym zamku Leap. Do domu wróciliśmy zadowoleni i zrelaksowani, po uprzednim podziękowaniu gospodarzom i muzykom. Impreza miała skończyć się o 21:30, przeciągnęła się o godzinę. Super było, nieobecni niech żałują. Na sali pozostało wiele wolnych miejsc, bo ku mojemu zdziwieniu nie było chyba nawet trzydziestu osób, zatem w tym miejscu chciałabym sparafrazować Witolda Gombrowicza: „Koniec i bomba. A kto nie był, ten trąba”.



___


Przepraszam za kiepskie kadry zdjęć - nie siedziałam w pierwszym rzędzie i nie miałam zbyt dużego pola do manewru.


Zamek Clonony opisywałam już wcześniej - tutaj, a Leap Castle tu.

środa, 31 lipca 2013

Tajemnice irlandzkich torfowisk


Wyglądają bardzo niepozornie, mało zachęcająco i niezbyt atrakcyjnie. Wydawać by się mogło, że nie oferują nic ciekawego, bo na pierwszy rzut oka nie ma tam nic do zwiedzenia i nic do odkrycia. Tymczasem skrywają w sobie mnóstwo skarbów bezcennych dla dziedzictwa narodowego. Są źródłem znalezisk, które u niejednego archeologa i naukowca powodują szybsze bicie serca i wywołują przyjemny dreszczyk ekscytacji.



Przede wszystkim są niezwykle ważnym elementem naszego środowiska. Miejscem ciężkim do życia, ale jednocześnie bardzo ciekawym z naukowego punktu widzenia. Są siedliskiem wielu rzadkich gatunków roślinnych i zwierzęcych, których być może nie zobaczylibyśmy nigdzie indziej. Zwykło się je określać mianem księgi historycznej, bo w istocie są takim nietypowym źródłem wiedzy, dzięki któremu możemy dosłownie stanąć oko w oko nawet z człowiekiem z epoki żelaza.



W maju 2003 roku Kevin Barry, pracujący na torfowisku w hrabstwie Offaly, wydobył z podłoża tajemnicze szczątki ludzkie. Nie wiedział, że jego niepozorne odkrycie wkrótce przejdzie do historii. Znalezione przez niego pozostałości ciała nie były tym, czym myślał zarówno on, jak i przybyła na miejsce policja. To nie były zwłoki jednej z zaginionych wówczas osób, lecz mężczyzny, który zmarł… grubo ponad 2000 lat temu! Niewiele jednak na to wskazywało, zatem zanim archeologowie mogli obejrzeć ciało i oszacować wiek zmarłego, policja zajęła się jego odciskami palców w celu wszczęcia śledztwa. I nie, nie jest to głupi żart, ani historia wyssana z palca. Torfowiska wykazują doskonałe właściwości konserwujące, a ich zimne, kwasowe, pozbawione tlenu środowisko sprawia, że znajdujące się w nich ciała nie ulegają rozkładowi, lecz do tego stopnia podlegają naturalnemu procesowi mumifikacji, że dzięki odpowiednim badaniom można określić nawet zawartość żołądka zmarłego. Zmarłego ponad dwa tysiące lat temu, przypominam.




Old Croghan Man, bo tak ochrzczono zmarłego mężczyznę, był pozbawiony głowy i dolnej części ciała. Miał najprawdopodobniej dwadzieścia parę lat i był niezwykle wysoki jak na dawne warunki, mierzył niemalże dwa metry. Miał rany kłute klatki piersiowej, a także zadbane dłonie, co wskazywałoby na dość wysoki status społeczny i wykluczało ciężką pracę fizyczną. Ciało pozwoliło archeologom uzyskać odpowiedź na wiele pytań, ale są też takie pytania, które do dziś pozostają bez odpowiedzi. Czy widoczna na jego ręce rana kłuta zdradza próbę obrony przed atakiem? Złożono go w ofierze bóstwom płodności, czy zabito z innego powodu? Czy torturowano go za życia, czy też może widoczne nacięcia miały symboliczne znaczenie i dokonano ich pośmiertnie?




Znaleziony w tym samym roku w hrabstwie Meath Clonycavan Man był dla odmiany bardzo niewielkiego wzrostu. Mierzył jakieś 160 cm, a jego imponujący, nażelowany irokez był prawdopodobnie nie tyle elementem ozdobnym, co po prostu próbą dodania sobie kilkunastu dodatkowych centymetrów. Jemu udało się nie stracić głowy, ale nie zdołał ocalić swego młodego życia. Zabito go najprawdopodobniej latem lub wczesną jesienią, wypatroszono. Obrażenia głowy i klatki piersiowej zdradzają atak ostrym narzędziem, najprawdopodobniej siekierą. Ciała obydwu mężczyzn nie były pierwszymi odkryciami tego rodzaju. W samej Irlandii wydobyto ich już blisko sto.




Torfowiska stanowiły niegdyś ważne plemienne granice. Ciała, które w nich znaleziono, były niekiedy okaleczone i pozbawione sutków. Do takich należały wspomniane szczątki Old Croghan Man i Clonycavan Man. Dla niektórych archeologów są one wystarczającym dowodem na to, że szczątki należą do niedoszłych królów. Na korzyść tej tezy przemawia tradycja… ssania sutków króla, praktykowana w pogańskiej Irlandii. Taki gest był przede wszystkim wyrazem oddania, lojalności i przywiązania do władcy. Zapewne nie bez znaczenia pozostawała przyjemność seksualna czerpana z takich praktyk. W grze o tron brak sutków oznaczał dla pretendenta tylko jedno: game over.




Z torfowisk wydobywa się nie tylko tajemnicze ciała, lecz także przedmioty osobistego użytku, broń, a niekiedy nawet… ser. W 1987 roku kolejny Irlandczyk dokonał niecodziennego znaleziska. Paddy Casiddy wraz z synem udał się na torfowisko w celu pozyskania materiału na opał. Jakie było jego zdziwienie, kiedy jego standardowa wizyta zakończyła się odkryciem ponad pięćdziesięciokilogramowej bryły sera pochodzącej z około XI wieku. Znalezisko było w na tyle doskonałym i apetycznym stanie, że niedługo później Helen Lucy Burke, znany krytyk gastronomiczny, pokusiła się o degustację. Wrażenia smakowe były zdecydowanie niezapomniane. Ziarnisty ser przywoływał zapach stóp zakażonych grzybicą i smakował niczym zjełczałe masło. Tym zresztą najprawdopodobniej był.



Warto bowiem wspomnieć, że w VI wieku zapoczątkowano zwyczaj wkładania masła wymieszanego z czosnkiem do wiklinowych koszyków lub innych drewnianych naczyń i zakopywania go w torfowiskach. Taki sposób konserwacji wzmacniał smak, zapewniał niską temperaturę i zapobiegał narastaniu grzyba. Pozyskiwano w ten sposób specjalny rodzaj masła na pewne okazje jak na przykład post. Być może masło było w późniejszym okresie chowane ze względów bezpieczeństwa – przed atakami angielskich oddziałów usiłujących zniszczyć zapasy żywieniowe irlandzkich klanów, a tym samym doprowadzić do głodu.




Clara Bog Visitor Centre + biblioteka


Wszystkim tym, którzy chcieliby się zapoznać z ciekawą tematyką irlandzkich torfowisk, polecam przyjechanie do Clary w hrabstwie Offaly. To tu w budynku mieszczącym bibliotekę przy Ballycumber Road (R436) znajduje się centrum turystyczne. Visitor Centre [zamknięte w niedziele] ma niewielkie rozmiary, ale w zupełności wystarczające, by oswoić odwiedzających z często obcą im tematyką torfowisk. Zawiera wiele ciekawych interaktywnych ekspozycji w języku irlandzkim i angielskim, a entuzjastyczni pracownicy z pewnością zadbają o to, byśmy jak najwięcej skorzystali na tej wizycie.



kuliki (curlew) - jedni z mieszkańców torfowisk



Samo torfowisko leży na południowy wschód od Clary, jakieś 2 km od Visitor Centre, na drodze łączącej Clarę i Rahan. Raczej nie natrafimy tam na tłumy, bo jak słusznie stwierdziła pracownica Visitor Centre - it’s very peaceful. To bardzo ciche miejsce, gdzie mamy doskonałą okazję pospacerować po specjalnie skonstruowanym deptaku o długości jednego kilometra. Przy odrobinie szczęścia uda nam się dostrzec – ale niekoniecznie sfotografować - kolorowe ważki potrafiące pędzić nawet z prędkością 30 mil na godzinę. Clara Bog to także przykład jednego z najlepiej zachowanych, stosunkowo niezniszczonego przez człowieka, torfowiska wysokiego w całej zachodniej Europie.



Wizyta na torfowisku jest z pewnością wizytą niestandardową. Inną niż typowe zwiedzanie ruin i zabytków. Dla mnie okazała się ciekawą lekcją botaniki, dzięki której udało mi się poszerzyć przysłowiowe horyzonty. Interesujące miejsce dla otwartych i ciekawych umysłów. Polecam najpierw zapoznać się z Visitor Centre, a dopiero potem podjechać na torfowisko. Aby docenić ten niezwykły teren, jakim jest 440-hektarowe torfowisko Clara Bog, warto najpierw zbudować sobie zaplecze wiedzy. Fajnie spaceruje się po deptaku [nie wolno z niego schodzić], kiedy umysł z nami współpracuje i podsuwa nam np. obrazki gigantycznych, dwumetrowych irlandzkich jeleni, których rozpiętość poroża wynosiła nawet 3,5 metra. Dziś już ich nie spotkamy, wyginęły po epoce lodowcowej, ale gdzieś tam kilka metrów pod powierzchnią ziemi zapewne są jeszcze ich szczątki. I nie tylko ich.




Clara Bog regularnie organizuje różne atrakcje dla dorosłych i dzieci. W każdą środę o 12:00 odbywa się darmowe oprowadzanie, a dziś z uwagi na International Bog Day, Międzynarodowy Dzień Torfowisk, zapewne przygotowano jeszcze więcej atrakcji.


środa, 20 marca 2013

Małe, wielkie Birr, które pod wieloma względami przeszło do historii


Można powiedzieć, że leżące w środkowej części Irlandii hrabstwo Offaly zostało niezbyt hojnie obdarowane przez naturę. Są na wyspie widoki niezwykle miłe dla oka: majestatyczne i złowrogie klify, złociste plaże i wyniosłe góry, ale żadne z nich nie znajdują się w tym hrabstwie. Offaly wydaje się być takie pospolite: płaskie niczym naleśnik [najwyższe wzniesienie nie osiąga nawet 600 metrów] i usiane dolinami gdzieniegdzie tylko poprzecinanymi drumlinami. To kraina torfowisk, rolników, małych miast. Są tu dość ciekawe, ale mało znane zabytki. Przewodniki zazwyczaj o nich nie piszą, bo turyści – gnający w stronę największych komercyjnych hitów wyspy – zdają się nie być nimi zainteresowani. Wyrwana z łóżka o barbarzyńskiej porze, bez zająknięcia wyrecytowałabym przynajmniej pięć z nich. Miasteczko Birr z pewnością byłoby wśród nich.



Birr jest małe, ale jednocześnie wielkie – czynią go takim głównie rzeczy, których tu dokonywano i sukcesy, jakie tu odnoszono. Jego eks-mieszkańcy poprzez swoje zasługi wynieśli to miasteczko do niezwykle wysokiej rangi. Ale zanim tego dokonali, najpierw je stworzyli. Mowa tu o nietuzinkowej rodzinie Parsonsów, hrabiów Rosse, których losy nieprzerwanie, od blisko czterystu lat, splatają się z tym miastem i jego imponującym zamkiem.



Współczesne Birr to niegdysiejsze Parsonstown – miasto Parsonsów. Birr, będące w grupie heritage towns, jest miastem o architekturze georgiańskiej, a Oxmantown Mall i John’s Mall są jej wyjątkowo wdzięcznymi przykładami. Choć niektóre budowle zaprzedały swoją duszę komercyjności, nadal znajdziemy tu interesujące budynki pochodzące na przykład z XVIII wieku.



Do Birr mam spory sentyment. Sześć lat temu, korzystając z dobrodziejstw długiego weekendu i Dnia Św. Patryka, wybrałam się tu na dwudniowy wypoczynek. Cel był jasno wytyczony – zamek Birr i przylegające do niego włości. Sama rezydencja była niedostępna dla zwiedzających. Na początku XVII wieku wybudował ją Laurence Parsons, w późniejszych latach nieco ją zmodyfikowano, przez co nabrała bardziej gotyckiego wyglądu. Opady deszczu i śniegu sprawiły, że posiadłość nabrała nieco tajemniczego i mrocznego wyglądu. Mokre mury odebrały jej uroku, ale dodały posępności. Zastanawiałam się, jak wygląda jej wnętrze i jej właściciele, ale nie dane mi było wtedy uzyskać odpowiedzi.



Zamek od kilkunastu pokoleń jest domem hrabiów Rosse i z tego właśnie powodu nie udostępniano go zwykłym zjadaczom chleba. Dla arystokratów i mocarzy prawie zawsze stoi otworem. Od 1979 roku zamieszkuje go obecny właściciel, William Brendan Parsons, siódmy hrabia Rosse. Towarzystwa dotrzymuje mu pochodząca z Yorkshire, Alison Cooke-Hurle. Para poznała się w Oxford College, pobrała w 1966 roku i dorobiła trójki dzieci.



‘Nie dla psa kiełbasa’ pomyślałam, patrząc na zamek. Obeszłam się jej zapachem i udałam się tam, gdzie byłam upoważniona do wstępu: najpierw do Ireland’s Historic Science Centre, a potem do ogrodów. Ireland’s Historic Science Centre mieści się w dawnych stajniach i prezentuje ogromny wkład rodziny Parsonsów w rozwój nauki. To tu dowiemy się, jakie były dokonania członków tej nietuzinkowej familii, jak również zobaczymy niektóre z ich wynalazków. Ten, który robi chyba największe wrażenie, teleskop Leviathan of Parsonstown, znajduje się jednak na zewnątrz – w zamkowych ogrodach.




Parsonsowie byli wybitnymi umysłami: niesamowicie uzdolnionymi inżynierami, konstruktorami, pionierami w swoich dziedzinach. Leviathan, teleskop wybudowany w 1845 roku przez trzeciego hrabiego Rosse, Williama Parsonsa, był największy na świecie przez blisko trzy dekady. To za jego pomocą hrabia wypatrzył m.in. galaktykę, którą nazwał ‘spiralną mgławicą’.



Żona Williama, Mary Field, nie była zwykłą kurą domową. Błyszczała w nietypowych dziedzinach, realizowała swoje pasje. Była pionierką fotografii. Wynaleziona przez nią ciemnia fotograficzna była jedną z najwcześniejszych na świecie. Jej zdjęcia z kolei znalazły się na World’s First Photographic Exhibithion w Londynie. To ona była pierwszą osobą, której Photographic Society od Ireland przyznało medal. Mary zdradzała także żyłkę do… kowalstwa – brama prowadząca do parku jest jej dziełem. Ich syn również nie był gorszy - Charles wynalazł m.in. turbinę parową i zbudował pierwszy parostatek, Turbinię.



Trzeba by było zużyć całą rolkę papieru toaletowego, by zapisać wszystkie nietuzinkowe dokonania rodziny Parsonsów i wymienić wszystkie ‘naj’ związane z tym miejscem. Ogrody, mieszczące jakiś 3000 gatunków krzewów i drzew z 40 krajów świata, uchodzą za największe prywatne ogrody na wyspie. Są nie tylko rajem dla wszystkich miłośników przyrody, ale także domem dla olbrzymiego, kilkunastometrowego żywopłotu bukszpanu zwyczajnego wpisanego do Księgi Rekordów Guinnessa. Studenci ogrodnictwa z całej Europy przybywają tu, by poszerzać swoją wiedzę. W zamian za darmowy nocleg pomagają w utrzymaniu ogrodów, choć sam hrabia zarzeka się, iż nie boi się brudzić rąk w ziemi. Pielenie czy przycinanie to czynności doskonale mu znane.



W ogrodach znajduje się metalowy mostek przewieszony przez rzekę. Wybudowano go na początku XIX wieku. Nie można przez niego przejść, ale można dotykać, patrzeć, fotografować – to ponoć najstarsza konstrukcja tego typu w Irlandii. To także tu w Birr miał miejsce pierwszy zanotowany wypadek motoryzacyjny. Hrabia, który skonstruował teleskop, eksperymentował także z pojazdami napędzanymi parą. Pech chciał, że w 1869 roku w czasie jazdy jednym z nich zginęła Mary Ward, jego kuzynka. Kobieta złamała sobie kark wypadając na zakręcie.



Dziesięć lat później w zamku i w mieście nastała jasność - czwarty hrabia Rosse, Laurence, zamontował koło wodne napędzające turbinę, dzięki czemu udało się pozyskać energię elektryczną. W ten sposób Birr przeszło do historii jako pierwsze miasto oświetlone prądem. Nie tylko w Irlandii, lecz ponoć na całym świecie.



Przyjmuje się, że "The Birr Stone" [znany również jako "The Seffin Stone"] wyznacza środek Irlandii


Ciekawe to miejsce z niewątpliwie ciekawą historią do opowiedzenia. A wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze bardziej interesująco. Na początku lutego niemalże podskoczyłam z radości, kiedy czytając gazetę natrafiłam na pewną wzmiankę - od maja 2013 roku hrabiostwo otwiera wrota swojej twierdzy dla wszystkich zainteresowanych. Czyżby recesja zmusiła ich do tego? Wszak już parę lat temu hrabia żartował sobie, że zimą trzeba ogrzewać się whiskey i dodatkowymi warstwami ubrań, bo nie mogą sobie pozwolić na ogrzewanie zamku liczącego, bagatela, 70 pokoi. Mina nieco mi zrzedła, kiedy czytając dotarłam do ceny – 18 euro za bilet upoważniający do zwiedzania rezydencji (1h, rezerwacja wskazana), ogrodów i Ireland’s Historic Science Centre to mimo wszystko dość wygórowana cena. Kusi mnie jednak, by sprawdzić, czy rację miał Thomas Dinley pisząc w 1681 roku, że w zamku znajdują się the fairest staircase in Ireland. Mają to być jedne z najstarszych drewnianych schodów na wyspie.



Zamek ma być otwarty do końca sierpnia, po tym okresie próbnym hrabiostwo zadecyduje, czy w przyszłości również będzie on udostępniany zwiedzającym. Polecam to miejsce wszystkim tym, którzy lubią obcować na łonie przyrody. Moja marcowa wycieczka była przyjemna, ale zdecydowanie lepiej odwiedzić ogrody latem – roślinność w kolorach tęczy gwarantowana.



________


Post dedykowany Bawie