Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 sierpnia 2022

Cape Clear: mała wyspa, duże wrażenie

To był mocno zaskakujący dzień.

Najpierw Połówek zgubił jedyną broszurę z mapą, jaką mieliśmy, a później zobaczyłam coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. 


Wyspa, do której brzegów przybiliśmy, okazała się być niesamowicie niepozornym, a zarazem egzotycznym miejscem. 


Żar lejący się z nieba, w połączeniu z przezroczystą lazurową wodą, w pierwszej chwili przywodził na myśl właśnie egzotykę: klimat śródziemnomorski, francuską bądź włoską riwierę, a nawet miejsca tak odległe jak RPA. Wynikało to w dużej mierze z samej nazwy wyspy - Cape Clear - kojarzącej mi się z Cape of Good Hope, Przylądkiem Dobrej Nadziei, częściowo zaś powodowane było tym, co tu widziałam: dywanem wrzosów o barwie żakarand kwitnących w Johannesburgu, poszarpaną linią brzegową, bujnie porośniętymi wzgórzami, wysoką temperaturą. 

 

Raz tylko widziałam w Irlandii wyspę o tak bujnej roślinności. Było to dawno temu na Garinish Island. Przy czym Garinish to tak naprawdę "sztuczny twór" - wyspa celowo przemieniona w ogród. 


Nie do końca mogę jednak powiedzieć, że Cape Clear jest jej całkowitym przeciwieństwem - naturalną pięknością nieskalaną "chirurgicznym skalpelem". Bo widzisz, czytelniku, człowiek na Cape Clear zawsze miał pod górkę. Dosłownie i w przenośni. 


Powiedzieć, że Cape Clear w obecnej postaci stworzyła tylko Matka Natura, to nie docenić ogromnej roli, jaką odegrały w jej historii ciężko pracujące kobiety. Tę wysepkę dopieszczała nie jedna matka - było ich wiele. To one były tymi "chirurgami ze skalpelem", które swoim trudem i znojem cierpliwie wydobywały z Cape Clear to, co najlepsze. A wszystko po to, aby im i ich bliskim żyło się na niej lepiej. 

 

Dwie nieregularne części wyspy łączy przesmyk - gdyby jej lewe/zachodnie skrzydło nie było u góry "urwane", kształtem bardzo przypominałaby motyla. Kiedy łódź przybija do North Harbour, jedną z pierwszych rzeczy, które się widzi, jest właśnie ta jej lewa, stroma cześć. Wielkie wzgórze obficie porośnięte zielenią. Bujną roślinnością żywcem wyjętą z dżungli Henriego Rousseau. Albo jakiegoś ogrodu botanicznego. 


Grunt nie był tu urodzajny. Zaczęło się to mocno zmieniać w XIX wieku, kiedy tutejsze kobiety przystąpiły do intensywnego użyźniania gleby. Szły pod tę wielką górę niczym Jezus na wzgórze Golgoty. Umęczone, ale z przekonaniem, że to, co robią, ma sens. Objuczone ciężkimi ładunkami obornika, piasku i wodorostów zebranych z plaży. 


To były inne czasy. Mieszkańców zamieszkujących tę wyspę było niemal dziesięć razy więcej niż teraz. Więcej ludzi, to więcej gęb do nakarmienia. Próbowano zatem użyźnić jak najwięcej nieużytków. Każde poletko było cenne. Należało je więc obsadzić ziemniakami, owsem, pszenicą, rzepą, kapustą. Tym, co kto miał. 


Wyspa, jakkolwiek piękna, wymuszała zaradność. Rozbudzała instynkt przeżycia. Przedsiębiorczość miało się tu niejako w genach. Wysysało z mlekiem matki. Na otaczający krajobraz patrzyło się nie tyle z zachwytem turysty, co z otwartym umysłem wizjonera. Każdy był tu McGyverem robiącym coś z niczego. Z czterech jezior dwa były porośnięte trzciną. Osuszono je, trzcinę wycięto, pokryto nią dachy. Bez wody kapiącej na głowę żyło się lepiej. 


Z bogatych wód wyławiano sardynki, leszcze, molwy, morszczuki, dorsze, śledzie i łososie - transportowano je do Zjednoczonego Królestwa, eksportowano na kontynent. Skuszeni wizją obfitych połowów, przybywali tu nawet rybacy z Francji, Portugalii i Hiszpanii. Ci ostatni nawet okresowo tu pomieszkiwali. Z czasem odpłynęli na swych łodziach pełnych ryb, ale pozostawili po sobie trwały ślad. Do dziś wysepka niedaleko Baltimore zwie się Spanish Island - Hiszpańską Wyspą. 

 

Zawsze znajdowano sposób, by pokonać napotykane przeszkody. Osiemnasty wiek to złota era szmuglerstwa w Irlandii, i choć Cape Clear od stałego lądu oddziela kilka mil, ten trend dotarł także tutaj. Obok South Harbour, portu w którym cumują teraz jachty, wzniesiono nawet posterunek straży przybrzeżnej i obsadzono go dwudziestoma funkcjonariuszami z ich rodzinami. Już nie można było kontynuować wymiany handlowej z holenderskimi i francuskimi statkami. Nie można było pędzić bimbru, whiskey, handlować cygarami, kupczyć rumem, tabaką, czy nawet niewinną herbatą. 

Pomimo czujnego oka, jakie mieli oficerowie straży przybrzeżnej na mieszkańców wyspy, nadal udawało im się skutecznie prowadzić zakazane interesy. Zakazy wzmagały jedynie kreatywność zainteresowanych i podnosiły poziom adrenaliny. Zaradni Irlandczycy potrafili bowiem wydrążyć w polu sekretną komorę, tak zwany tobacco pit, i przechowywać w niej kontrabandę.  Dół był na tyle głęboki, że z powodzeniem mógł się w nim na stojąco zmieścić dorosły mężczyzna. 


Z czasem zlikwidowano posterunek tutejszej straży przybrzeżnej. Miało to miejsce gdzieś w latach 30. XIX wieku. Oficerów odesłano, ale budynek pozostał. Dziś to Youth Hostel, hostel dla młodzieży (i nie tylko) licznie przybywającej tu głównie w jednym celu: podszlifowania znajomości rodzimego irlandzkiego. Cape Clear stanowi bowiem jeden z nielicznych bastionów irlandzkiej mowy. 


Jest to o tyle miłe, że nie zawsze tak było. W czasach, kiedy Irlandia znajdowała się pod brytyjskimi rządami, w szkole nauczano jedynie angielskiego. W dawnym budynku szkoły znajduje się obecnie Heritage Centre - pasażerów łodzi zawozi do niego bus, a cena wstępu wliczona jest w koszt biletu na prom. W czasie pandemii centrum było jednak zamknięte, więc nie udało nam się zobaczyć zgromadzonych w nim eksponatów. 

                                                                            

Dziewiętnastowieczny budynek dawnej szkoły jest skromny, dwupokojowy (jedna klasa, jeden pokój nauczyciela) z oszałamiającymi widokami na ocean. Jak dobrze, że nie dane było mi się w nim uczyć - z pewnością nie mogłabym się skupić na lekcji i wiecznie byłabym na dywaniku u dyrektora. 


Irlandzkie dzieci też nie miały łatwo. Wiecznie szpiegowane przez córkę nauczycielki, musiały mieć się na baczności - jak tylko usłyszała, że którekolwiek z nich komunikuje się po irlandzku, zaraz leciała naskarżyć mamusi. A stąd już tylko mały krok do kar cielesnych. Naukę rodzimego języka rozpoczęto dopiero na początku XX wieku, a nauczał go objazdowy nauczyciel, który spędzał na wyspie kilka tygodni w ciągu roku.

                                                                      

Zapłatą nauczyciela były dary przyniesione przez uczniów - w każdy poniedziałek podopieczni zabierali do szkoły monetę jednopensową, butelkę mleka, jajka, torbę ziemniaków, albo po prostu kawałek torfu. Co kto miał. 


Kiedy pod koniec XIX wieku budowano nową szkołę, czasami zajęcia odbywały się w pobliskim kościele, czasami w opuszczonej latarni na wzgórzu. Wyłączono ją z użytku w latach 50. XIX wieku, jako że zupełnie nie spełniała powierzonej jej roli. Krótko mówiąc, latarnia zbyt często "bujała w obłokach". Spowijały ją chmury albo mgła, przez co rzucane przez nią światło było słabo widoczne. Zastąpiono ją latarnią Fastnet, ale o tym innym razem. W starej szkole reperowano sieci rybackie i traktowano ją jako miejsce rekreacji, aż wreszcie ktoś zaproponował w 1960 roku, by przemienić ją w muzeum.


Początkowo lokalny kler był niechętny edukowaniu mieszkańców wyspy. Tłumaczono to tym, że i bez nauki dobrze sobie radzili: na stołach lądowały złowione ryby, na polach wyrastały posadzone plony, ludzie mieli co jeść i pić, mieli gdzie spać. W oczach kleru to im w zupełności wystarczało. 


Inspekcja przeprowadzona w szkole w XIX wieku stwierdziła jednak co innego. Kwalifikacje uczniów oceniono raczej źle, a młodzi Irlandczycy prezentowali poglądy, które wywołują mój uśmiech, i które zapewne do żywego bulwersowały inspektorów: dzieci wierzyły bowiem, że Anglia jest stolicą Irlandii, a Irlandia należy do Ameryki.


Był to zatem klasyczny przykład dzieci, które słyszały, że dzwonią dzwony, ale nie wiedziały, w którym kościele. W prywatnych rozmowach dorosłych hasło "USA" musiało niejednokrotnie padać  - lokalna ludność, jak i reszta Zielonej Wyspy, mocno emigrowała do Ameryki. Ale nie tylko do niej. Również do Australii. I tak samo jak niegdyś hiszpańscy rybacy pozostawili po sobie ślad w postaci Spanish Island, tak irlandzcy emigranci dali nazwę australijskiemu miasteczku Cape Clear w stanie Victoria, do którego przybywali w czasie trwania gorączki złota. 


 Ciąg dalszy nastąpi wkrótce.

wtorek, 31 maja 2022

Głupi & Głupsza

Nie minęło jeszcze piętnaście minut od momentu, w którym postawiłam stopy na Cape Clear, a już uświadomiłam sobie, że jestem beznadziejnym i niereformowalnym przypadkiem. Od naszej wstydliwej i amatorskiej wyprawy na wyspę Inishmaan nie upłynął nawet rok, a my znów znaleźliśmy się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jak to było z tą historią, która lubi się powtarzać? 


Kiedyś obiło mi się o uszy nieco inne stwierdzenie: to nie historia lubi się powtarzać, to bezmyślni ludzie lubią powtarzać historię. I bez względu na to, jak bardzo próbowałabym zaprzeczyć, to zdanie idealnie oddawało nasze realia. 


Tym razem jednak zgubiła mnie własna prokrastynacja, i to, że... zaufałam mężczyźnie. Kilkanaście godzin wcześniej, po wieczornym prysznicu w uroczym B&B, zaparzyłam herbatę, zabrałam filiżankę ze sobą do łóżka, umościłam się w nim wygodnie, a następnie zaczęłam czytać ulotkę z mapą Cape Clear. Studiowałam ją pilnie, ale tylko przez parę minut. Gorąca herbata podziałała na mnie rozleniwiająco i nasennie, zatem niedługo później - zamiast zapoznawać się z topografią wyspy - spałam smacznie niczym suseł (bo w życiu ważne są priorytety!), zupełnie nie zdając sobie sprawy, że karma nie śpi i że już wkrótce przyjdzie mi słono zapłacić za swoje lenistwo. 

 

O ile późnym wieczorem byłam święcie przekonana, że broszura nie zając i nie ucieknie, o tyle wczesnym popołudniem dnia kolejnego już nie byłam taka pewna swego. 


Tuż po opuszczeniu pokładu łodzi wsunęłam ją do tylnej kieszonki spodni Połówka, jako że nie miałam swoich (kieszeni, nie spodni). Wyszłam bowiem z założenia, że tam będzie jej najlepiej, ale okrutnie się pomyliłam. 

 

Połówek, jak przystało na prawdziwego i nieustraszonego przyjaciela, stanął na wysokości zadania i zgodził się towarzyszyć mi w wyprawie na kolejną wyspę, ale - pamiętając najwyraźniej to, co nas spotkało na Inishmaan - tak mocno trząsł portkami ze strachu przed kolejną wyspą, że... wytrząsnął ulotkę z mapą! 


Kiedy więc znaleźliśmy się na rozstaju dróg na Cape Clear, a ja - sięgając do jego kieszeni i zastając złowrogą pustkę - spytałam go, co zrobił z ulotką, usłyszałam tylko zdziwione: "jaką ulotką???". Potem zaś cały wywód na temat tego, że z powodu braku paska do spodni, który wziął się i zepsuł tuż przed wyjazdem, właściciel utracił całą kontrolę nad swoimi niesfornie zsuwającymi się spodniami. 

 

Szybko jednak okazało się, że mamy większe problemy od żyjących swoim życiem pantalonów Połówka. Nic nie przeraziło mnie tak bardzo (nawet wizja tego, że gacie mojego towarzysza mogą opaść mu w każdym dowolnym momencie, a on sam może zostać niesłusznie wzięty za ekshibicjonistę) jak to, że przez dwie najbliższe godziny będziemy bezmyślnie biegać po wyspie jak kura bez głowy, a w efekcie niczego nie uda nam się zobaczyć. 

 

Czas działał na naszą niekorzyść - mieliśmy tylko dwie godziny na zapoznanie się z wyspą, zanim wróci nasza łódź i zabierze nas do następnego punktu programu. Nie mieliśmy jednak najważniejszego - mapy ani żadnego sensownego planu działania. A co gorsza, sam zainteresowany nie miał możliwości zrehabilitowania się, bo kiedy spytałam go, czy ma chociaż Internet w telefonie, żebyśmy mogli skorzystać z GPS-a, okazało się, że... nie ma tu zasięgu. Na tym etapie zaczęłam już poważnie podejrzewać, że Połówek jest tu tylko po to, żeby mnie sabotować i wcielać w życie kolejne, jakże wyrafinowane, dywersje.  


Nigdy nie sądziłam, że nastąpi taki moment, kiedy będę z własnej woli brać udział w owczym pędzie, ale w obecnej sytuacji wydało mi się to niezwykle kuszące - wszystko wskazywało na to, że inni, w przeciwieństwie do nas, wiedzą gdzie iść, by zobaczyć największe atrakcje wyspy. Wystarczyło tylko zlokalizować na horyzoncie jakąś większą grupkę osób i ruszyć ich śladem. Jak na barany przystało. 


 

niedziela, 23 maja 2021

Inishturk Island - część trzecia i ostatnia


W drodze do portu w Roonagh. Doolough Valley - im posępniejsza aura tu panuje, tym - mam wrażenie - tutaj piękniej. Jedno z najładniejszych miejsc w Irlandii, ale też jedno z najsmutniejszych. Trasa (utraconej) nadziei. Dla kilkuset wygłodzonych i osłabionych Irlandczyków przemierzających ją w 1849 roku, w czasie klęski głodu, w poszukiwaniu ratunku i pożywienia był to ostatni widok przed śmiercią. "Hauntingly beautiful". Tak ją tutaj nazywają. Sama nie wiem, czy zazdrościć czy współczuć tym, którzy potrafią ją przejechać i nie zatrzymać się choćby na chwilę. 

 

Roonagh Pier to takie miejsce, w którym warto być odpowiednio wcześnie, bo parking (widoczny w oddali po prawej stronie, w tle - święta góra Irlandii, Croagh Patrick) zdecydowanie nie grzeszy wielkością. Jeśli przyjedziesz za późno - powodzenia, szukaj wiatru w polu. Albo miejsca gdzieś na poboczu wąskiej dróżki (irlandzka specjalność). A to w szczycie sezonu turystycznego niekoniecznie należy do łatwych zadań. 


"NO DOGS ALLOWED" - głosi tablica na ogrodzeniu Phylomeny Heaney. Na wyspie lepiej nie puszczać psów samopas, bo może się to spotkać ze słusznym niezadowoleniem jej mieszkańców. Nie tylko z uwagi na swobodnie wypasane owce i jagnięta. Po długiej nieobecności na Inishturk powrócił zagrożony wyginięciem derkacz, którego biotopem są głównie łąki - niewinna ofiara naszych czasów, ingerencji człowieka w jego siedliska  i zmechanizowania rolnictwa. 

 

Najbardziej urocza szkoła podstawowa w Irlandii? Pięcioro uczniów, dwóch nauczycieli powracających na weekend do swoich rodzin na "stały ląd" i przepiękny widok na góry i pagórki Mayo. 


 

Port, kremowo-bordowy kuter Naomh Ciarán II dowożący turystów na wyspę, i schody, na których - jak przystało na Smerfa Ciamajdę - potknęłam się niczym Joe Biden wchodząc do samolotu. Nie było w tym za grosz gracji. 

 

Zanim jednak dopłynęłam do brzegu wyspy, spędziłam cały rejs na dziobie łodzi, udając, że jestem Rose z Titanica i nucąc pod nosem: "near, far, wherever you are, I believe that the heart does go on..." To chyba był efekt przygrzewającego słońca. Wiatr mnie nieźle przedmuchał przez tę godzinę, przez co miałam później fryzurę à la Szopen po nieudanym koncercie, ale warto było! W wodach Atlantyku było zatrzęsienie chełbi, a sporadycznie zdarzały się stwory pokroju bełtwy festonowej. 


 

Nie wiem, czy to zasługa mniejszej popularności Inishturk, ale O'Malley Ferries okazał się być minionego lata jedynym przewoźnikiem, który z powodu koronawirusa faktycznie miał mniejszą ładowność, a statek nie był załadowany jak pekaes do Lichenia. 

 

Na Inishturk nawet ruiny są malownicze. 


 

Uwielbiam pieszo przemierzać irlandzkie wyspy przybrzeżne: odkrywać je w swoim tempie, zastanawiać się, co będzie na mnie czekało tuż za rogiem. I choć do zwiedzania Inishturk przygotowywałam się jak komandos do desantu, skrupulatnie analizując jej mapę, i tak udało jej się zaskoczyć mnie swoim pięknem, topografią i klimatem. 

 

Na wyspie są dwie trasy spacerowe: Mountain Common Loop (poziom trudności umiarkowany, 8 km długości, od dwóch do 2,5 h trekkingu, najwyższy punkt trasy na wysokości 170 metrów, wiedzie na klify i do starej "wieży napoleońskiej") i Lough Coolaknick Loop (łatwa, prosta i przyjemna, 5 km, godzina do półtorej niewymagającego, bardzo przyjemnego spaceru, wznosi się na wysokość jakichś 150 metrów). 


 

Obydwie trasy zaczynają się tak samo, trudniejsze (fioletowe) odgałęzienie zaczyna się dopiero nieopodal jeziora (po około jednym kilometrze marszu od portu) i przy pomniku "Tale of the Tongs". W okolicach murawy GAA Club obydwa szlaki  znów się ze sobą łączą.  



"Tale of the Tongs" to rzeźba zaprojektowana przez architekta Travisa Price'a i wzniesiona przy pomocy amerykańskich studentów. Zbudowano ją w 2013 roku z lokalnych surowców w przeciągu dziewięciu dni. Ze względu na swoją szklaną świątynię wzniesioną na wzgórzu zwana na wyrost "Acropolis of Ireland". 

 

To hołd złożony obecnym mieszkańcom Inishturk, jak również tym dawnym, których niedola zmusiła do emigracji do USA i UK. Sześć dominujących nazwisk uwieczniono na przezroczystych szklanych tablicach: Concannon, Faherty, Heanue, Heaney, O'Toole i Prendergast. 

 

Pomimo tego, że jest to raczej nowoczesny typ architektury, trzeba przyznać, że całość jest dość "nieinwazyjna" i dość skutecznie wtapia się w otaczający pejzaż. Z oddali widać w zasadzie tylko jej główną część - "świątynię", cała reszta w postaci skalnych ławek i szklanych tablic jest widoczna dopiero z bliska, co "widać" na fotce poniżej.

 

"Tale of the Tongs" nawiązuje także do starodawnej irlandzkiej tradycji - tuż przed opuszczeniem rodzimego domu emigrująca osoba wyławiała szczypcami z paleniska płonący kawałek torfu i zanosiła go do innego domostwa: przyjaciela bądź rodziny. Dorzucała go do ich ognia, szczypce zaś stawiała obok na znak obietnicy powrotu. Po powrocie z "wygnania" wracała zaś po pozostawione w dobrych rękach szczypce, zabierała nimi płonący kawałek torfu i tym razem zanosiła go do siebie, by rozpalić ogień. 


I to by było na tyle, jeśli chodzi o uroczą Inishturk Island.