Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z przymrużeniem oka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z przymrużeniem oka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 marca 2018

Primo poradnik dla promowego żółtodzioba



Zanim wyruszyłam na swój dziewiczy rejs promem, zastanawiałam się nieraz, czy w trakcie rejsu można przebywać w aucie, ale jakoś nigdy nie miałam śmiałości zapytać o to znajomych, którzy już mieli w tym temacie doświadczenie. Wolałam milczeć niż zobaczyć, jak przekręcają oczami i myślą sobie "jaka kretynka!".
Jeśli i Tobą szargają podobne wątpliwości, pozwól, że właśnie je rozwieję - nie, nie można przebywać w swoim pojeździe. W cudzym tym bardziej nie.
Na bramie do piekła w "Boskiej Komedii" Dante Alighieriego widniał napis: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją". Na "naszym" promie równie dobrze mogłaby widnieć informacja o podobnej treści: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z autem" [a przynajmniej na czas trwania rejsu].  
Przed opuszczeniem swojego czterokołowca i wejściem do recepcji musisz nie tylko zaciągnąć hamulec ręczny i zostawić swój pojazd na biegu, ale także dezaktywować detektor ruchu w samochodowym systemie alarmowym. Mówiąc prościej: zrób tak, żeby Twoje auto nie wyło, kiedy Ciebie nie będzie. 
Wszyscy wiemy - a już szczególnie ci, którzy mieszkają na irlandzkich osiedlach - jak bardzo upierdliwe są te wyjące alarmy domowe i samochodowe. To nieoficjalna przyczyna rwania włosów z głowy, przedwczesnych zgonów a zarazem wyrafinowana tortura, uplasowana tuż za waterboardingiem. Wyobraź sobie teraz pięćset wyjących pojazdów na promie. No właśnie. Nie chcemy, żeby kapitan strzelił sobie w łeb. Wszyscy chcemy bezpiecznie przeprawić się z punktu A do B. 
Jak już się upewnisz, że masz ze sobą wszystko, co będzie Ci potrzebne na kilkugodzinny rejs [lekarstwa, bagaż podręczny, portfel, telefon...] i to, co będzie Ci niepotrzebne, ale jest ono na tyle drogocenne, że wolałbyś to mieć przy sobie, nie zapomnij z nerwów i roztargnienia o najbardziej prozaicznej czynności - zamknięciu auta. Co prawda głupie wpadki zdarzają się nawet najlepszym, ale głupim jednak znacznie częściej. A Ty przecież nie jesteś głupi, prawda?  
Jeśli nie masz wykupionej kabiny, mogą Ci się przydać substytuty łóżka, które pomogą Ci zadbać o jakość snu: koce, tradycyjne poduszki lub podróżnicze rogale, opaski na oczy do spania [nikt specjalnie dla Ciebie nie zgasi światła na promie], a nawet stopery do uszu na wypadek gdyby los pokarał Cię chrapiącym sąsiadem [wcale nie taka rzadkość]. 
Ale umówmy się: łóżka polowe, dmuchane materace, śpiwory, namioty, tipi i inne parawany to może sobie daruj. Nie chcesz przecież wyglądać jak przesiedleniec i uchodźca. Nawet jeśli w życiu prywatnym jesteś wygodnicką księżniczką na ziarnku grochu, nie musisz wszystkim dawać tego do zrozumienia. No chyba, że bardziej niż księżniczką jesteś drama queen. Wtedy koniecznie weź ze sobą megafon, wykłócaj się na pokładzie o najmniejszą i najbardziej absurdalną pierdołę [jak na przykład o to, że za oknem widzisz tylko ciemność, a liczyłeś na różowego delfina i na białego wieloryba prosto z "Moby Dicka"], no i upewnij się, że skoro Ty nie śpisz, to inni też nie zmrużą oka. 
Najlepiej jednak będzie, dla Ciebie i dla innych, jak grzecznie zajmiesz miejsce i zajmiesz się sobą. 
A na koniec takie małe memento, ale nie mori, bo choć wypadki chodzą po ludziach, to jednak nie życzę Ci, abyś doświadczył tego, co pasażerowie Titanica czy Costa Concordia. Pamiętaj, że nie jesteś pępkiem świata. Ten statek jest w takim samym stopniu dla Ciebie, jak i dla innych. We are all in the same boat. Taka mała gra słów. 
Od nas wszystkich zależy, jak bardzo udany będzie ten rejs. To kolektywny wysiłek. Bo jestem pewna, że nie wyczarterujesz sobie tego rejsu. Gdyby Cię było na to stać, nie czytałbyś tego wpisu, prawda?

czwartek, 28 grudnia 2017

Z serii "Tego się nie wybacza": Zamach na moje życie

Od dobrych paru lat mieszkasz z kimś pod jednym dachem, dzielisz z nim ten sam dom, a nawet jedno łóżko i generalnie wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, bo zjedliście razem niejedną beczkę soli.


Znasz to uczucie, prawda? Wydaje Ci się, że wiesz o tym kimś wszystko i znasz go jak własną kieszeń. Mnie też się tak wydawało. Aż do dzisiejszego wieczora. A teraz pozwól, że wyszepczę Ci coś do ucha: You know nothing, Jon Snow!


Bo ten ktoś jest w stanie wbić Ci nóż myśliwski w plecy, mimo że jeszcze jakieś pół godziny wcześniej siedzieliście razem przy stole i patrzyliście sobie głęboko w oczy, a po Twojej głowie plątały się wtedy myśli, że to najpiękniejsza para oczu, jaką było dane Ci zobaczyć.


Żeby jeszcze bardziej nie komplikować tej historii, streszczę Ci szybko, jak wyglądał mój PRAWIE ostatni dzień życia, kiedy to otrzymałam zdradziecki cios nożem, który szczęśliwie nie pozbawił mnie życia, ale złamał mi serce na milion kawałków.


Zastanawiasz się, czy w takiej sytuacji można wyczuć pismo nosem? Ja nie wyczułam. Być może dlatego, że węch od zawsze uważałam za najmniej rozwinięty z moich pięciu zmysłów, a może zwyczajnie dlatego, że znakomita większość ludzi nie przeczuwa swoich ostatnich chwil. A nawet jeśli, to mają tendencję do lekceważenia swojego przeczucia.


Tak, wiem. Ty nie masz się czego obawiać. Takie rzeczy przytrafiają się innym, ale nie Tobie. A ja Ci mówię: Strzeż się! Dobrze Ci radzę.


Pamiętasz z lekcji historii takiego gostka jak Juliusz Cezar? On też machnął ręką, kiedy wieszcz mówił mu, by strzegł się idów marcowych. Niedługo później mówił, K O N A J Ą C, - to słowo jest ważne! - do swego "przyjaciela": Et tu, Brute, contra me?! Jeśli nie spotkała Cię w młodości przyjemność pobierania lekcji języka łacińskiego, już tłumaczę: "Serio, Brutusie, serio?!!!


Nie mów, że Cię nie ostrzegałam.


Choć jak tak teraz sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że ten dzień od samego ranka był wyjątkowo podejrzany. Bo kiedy o 6:38 zadzwonił budzik, byłam święcie przekonana, że ktoś zrobił mi głupi dowcip. Miałam nieodparte wrażenie, że do snu położyłam się zaledwie dwie godziny wcześniej, nie zaś sześć. Na tyle oszacowałam mój sen.


Egipskie ciemności za oknem nie ułatwiały i tak ciężkiej pobudki.


Sprawy nie polepszył brak mleka w lodówce, przez co nie mogłam zjeść owsianki na śniadanie, choć i tak nie miałam na nią ochoty. Zadowoliłam się więc kęsem makowca, bananem i kubkiem czarnej kawy, którą wypiłam przyklejona do gorącego grzejnika w kuchni, będącego tego ranka moim najukochańszym przyjacielem.


Po tym niezwykle zdrowym śniadaniu mistrzów, które spowodowało, że dzisiejszego dnia przekręcił się w trumnie niejeden dietetyk, wyszłam z domu w mroczną ciemność, by niedługo później stawić się zwarta i gotowa w moim miejscu pracy, czule przeze mnie zwanym Komnatą Tortur.


Tam zaś okazało się, że nie tylko w nocy ktoś regularnie podkrada mi moje drogocenne godziny życia. Ponad dziewięć godzin pracy upłynęło mi nader szybko, przy czym ostatnia zdominowana była przez natarczywą myśl o trzech rzeczach: jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu. O dużej ilości jedzenia.


Musisz bowiem wiedzieć, że przed wyjściem z domu szybko zlustrowałam zawartość lodówki pod kątem jadła, które mogłabym zabrać ze sobą na "lunch" do pracy. Jednak szybko jasnym się stało, że do wyboru mam tylko garniec bigosu, garniec sałatki śledziowej albo słoik majonezu. Wtedy mój wzrok padł na stojący na ladzie pojemnik na owoce z cytryną i dwoma bananami, ostatnimi Mohikanami, których Połówek nie zdążył pożreć poprzedniego dnia. I to tymi dwoma malutkimi bananami szybko zadowoliłam się w pracy.


Nie dziw się zatem, że w drodze do domu myślałam tylko o jednym, a wszystko i wszyscy wokół przybierali formę jedzenia.


Po dotarciu do domu nie mogłam jednak liczyć na kolację podaną pod nos, bowiem stała się niewyobrażalna tragedia. Zastałam w nim Połówka z wielkim, opuchniętym i czerwonym nochalem, którego nie powstydziłby się Gerard Depardieu, z równie czerwonymi oczami, z których tryskała Niagara łez. W pierwszej chwili pomyślałam, że ukradli mu PlayStation, jednak myliłam się. Stało się coś gorszego. Połówek zachorował na męski katar, a jak zapewne wiedzą wszystkie kobiety, to dziadostwo jest gorsze niż rzeżączka, dżuma, Ebola i AIDS razem wzięte.


Upewniwszy się, że chory przeżyje bez mojej opieki, przygotowałam długo pożądane jadło, a później zaś udałam się na piętro na szybki prysznic. Natomiast po wyjściu z łazienki chwyciłam jeszcze monstrualne opakowanie miliona chusteczek higienicznych, które kupiliśmy, nie przesadzając, chyba z osiem lat temu, i które to obiecałam przynieść dogorywającemu Połówkowi do naszego dawnego salonu, przekształconego w nagłej potrzebie na hospicjum.


Chusteczki i całą zgrzewkę papieru toaletowego zapakowałam do kosza z brudną bielizną, którą miałam zaraz wyprać, i po ciemku ruszyłam w doskonale mi znanym kierunku klatki schodowej, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero nadchodzi i że oto zaraz będę brać czynny udział w zamachu na moje własne życie.


Sprawnie pokonałam 3/4 schodów, po czym nagle moja noga napotkała wyjątkowo miłą i mięciutką nawierzchnię, jakże odmienną od szorstkiej wykładziny podłogowej, którą wyłożone są nasze stopnie na klatce schodowej.


Nie jestem w stanie Ci powiedzieć, co dokładnie działo się w ciągu kilku następnych sekund, bo przebieg takich wypadków rzadko kiedy się pamięta. Wiem za to, że kosz wypadł mi z rąk, ja się z tych ostatnich schodków ześliznęłam i zatrzymałam się na ścianie. Jakby tego było mało, tak mocno walnęłam się w stopę, że zobaczyłam nie tylko słynne gwiazdki, lecz także dodatkowo zorzę polarną. Narobiłam przy tym tyle rabanu, że Połówek będący już jedną nogą w trumnie, zdobył się na bohaterski czyn i ledwie zipiąc, rzekł: "Co zrobiłaś??". Sił wystarczyło mu tylko na dwa pytajniki. Trzeci musiał już pominąć.


Ja również zdobyłam się na bohaterski wyczyn - udało mi się choć na kilkanaście sekund przestać zwijać się z bólu i powtarzać "au, au, au, au, au!!!", by wystrzelić niczym z karabinu serię następujących słów: "Chyba zabiłam kota i złamałam nogę!!! Au, au, au, au, au, au!!!


Jakąś minutę później, zapewne dokończywszy swoją serię zwodów, dryblingu i innych piłkarskich sztuczek [priorytety!], Połówek łaskawie odłożył kontroler od PlayStation i wyszedł na korytarz popatrzeć, kto robi mu konkurencję w umieraniu. Szybko rzucił: "gdzie ona jest?", nie zatrzymując na mnie wzroku dłużej niż dwie sekundy. A kiedy pomiędzy jednym "au" a drugim z goryczą wyrzygałam mu, że bardziej się przejął stanem kota niż moim [ahem, ahem, tak tylko przypominam, że kot ma siedem lub nawet dziewięć żyć, a ja do cholery tylko jedno!!!], stwierdził rzeczowo, że "skoro stoisz, to znaczy, że noga wcale nie jest złamana!" Cóż za kochający mężczyzna!


Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto bardziej złamał mi serce i boleśniej zranił. Ona czy on? Chyba jednak ona, bo to ją przygarnęłam z ulicy do ciepłego i kochającego domu, to jej zapewniłam wszystkie luksusy, o których może marzyć nawet najbardziej wybredny kot. To ją rozpieściłam. I na co mi to było? W najmniej spodziewanej chwili usiłowała targnąć się na moje życie!


W przypływie dobroci myślę sobie, że w zasadzie to powinnam się cieszyć, iż nie rozłożyła się na którymś z górnych schodków. Po gdybym nadepnęła na nią, leżącą u samego szczytu klatki schodowej, sturlałabym się jakieś dziesięć schodów w dół i najpewniej skręciła sobie kark. Albo zatrzymała się w oknie wieńczącym klatkę schodową, dokonując przy tym zgrabnej samodekapitacji i zapewniając sobie pośmiertny angaż w "Śmierci na 1000 sposobów".


A na koniec jeszcze małe ostrzeżenie: jeśli chcesz odwrócić kota ogonem i winą za całe zajście obarczyć mnie: don't! Nadal mam podwyższony poziom kortyzolu i nie ręczę za siebie. Dla własnego bezpieczeństwa traktuj mnie jak ekstremalny przypadek PMS-u. I zaakceptuj moją wersję zdarzeń. Nie kota.



Aha. I jeszcze jedno. Tak, ten ktoś często siedzący ze mną przy stole w czasie spożywania posiłków, to właśnie mój kot. Nie podoba Ci się to? So what! Sue me! Mój cyrk, moje małpy. A moje małpy koty to pełnoprawni domownicy.

poniedziałek, 31 października 2016

O wietrznym Tramore i wiecznym morza głodzie

Poprzedniego dnia, a w zasadzie to wieczoru, robiliśmy to, czego Połówek pragnął najbardziej na świecie. Oglądaliśmy mecz. Po spędzeniu ponad dwóch godzin w aucie zasiedliśmy na trybunie Waterford RSC, by popatrzeć, jak dwie grupy chłopaków biegają sobie za piłką. Pomysł całkiem niegłupi, zawsze miło zawiesić oko na wysportowanych ciachach, więc w zasadzie to nie miałabym powodów do utyskiwania, ALE… Co innego robić to w ciepłym zaciszu swojego domu, a co innego w zimny marcowy wieczór, kiedy zimno bezlitośnie kąsa cię w tyłek za pomocą betonu pod plastikowym siedziskiem, i odcina dopływ krwi do skostniałych rąk i nóg.



A żebyście mieli pełen obraz, koniecznie muszę jeszcze dodać, że na stadionie należeliśmy do wątłej grupy niedobitków, których nie sprowadziła tu wcale miłość do boys in green. My tu byliśmy dla Włochów. To tak, jakby wypruć sobie flaki, wskoczyć do wody z rekinami, i powiedzieć: cześć, chłopaki! Sami więc rozumiecie, jak bardzo samobójcza była to misja. Co prawda otaczający nas irlandzcy kibice przypominali bardziej potulne owce u skraju żywota niż krwiożercze bestie, ale już ja dobrze wiem, że pozory mylą. Nie ze mną te numery, Brunner.


196 cm szczęścia :)


Starłam sobie wtedy kilka milimetrów zębów, szczękając nimi przez bite 120 minut, odmroziłam wszystkie członki, ale też poprzysięgłam, że ta suka, hipotermia, mnie nie pokona i że to ja - JA! - będę mieć ostatnie słowo. Uknułam zatem plan zemsty na niczym nieświadomym Połówku, który miał zapłacić za to, że przez minione godziny siedziałam tu i trzęsłam się z zimna jak jakaś cholerna Dziewczynka z zapałkami. Co prawda, moje zlodowaciałe serce niemalże roztopił po meczu jeden serdeczny uśmiech Gianluigi Donnarummy, kiedy to prawie uwierzyłam, że to marznięcie miało jakiś wyższy cel, ale na szczęście w porę się opamiętałam.



Swój wyrachowany plan zemsty wprowadziłam w życie już na drugi dzień. I tak, wiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale z braku laku dobry kit. Kiedy Połówek jeszcze smacznie przewracał się z boku na bok, ja już zacierałam ręce planując kolejny etap podróży i złośliwie uśmiechałam się pod nosem na samą myśl o nim.




Plan zakładał brutalną pobudkę [dla Połówka każda, która wymaga od niego wstania przed południem jest właśnie taką], a następnie zaliczenie nadmorskiej trasy i zatrzymanie się w Tramore.  Już widziałam tę „radość” Połówka, to znaczące przewracanie oczami, te okrzyki aprobaty, kiedy radośnie szczebiocząc, obwieszczę mu moją propozycję.




Dla mnie, wieśniaczki, która rzadko kiedy oglądała w Polsce Bałtyk, od którego dzieliły ją setki kilometrów, morze i ocean są ogromną atrakcją. Dla Połówka, urodzonego i wychowanego nad morzem – tak jakby nie bardzo. Wiedziałam jednak, że w ramach starej, dobrej reguły wzajemności, Połówek zgodzi się na moją propozycję. Chociażby dla własnego dobra, bo nikt nie potrafi tak jak ja po mistrzowsku wiercić dziury w brzuchu. Na wszelki wypadek jednak, gdybym musiała dłużej popracować nad swoją ofiarą, wyciągnęłam ze swojego podręcznego przybornika narzędzi tortur, najbardziej ostre wiertło o największej z możliwych średnic. Z takim gadżetem wiercenie dziury w brzuchu nie mogło się nie udać.




Tramore, będące niegdyś skromną osadą rybacką, w dzisiejszych czasach jest popularnym kurortem i mekką dla surferów. Leży sobie kilkanaście kilometrów od Waterfordu, a jego nazwa oznacza po irlandzku dużą plażę. Plaża w istocie tu jest i ma przyzwoite rozmiary, ale z kilku ważnych powodów Tramore nigdy nie było i nie będzie moją ulubioną miejscowością nadmorską. Powód jest prosty: piździ tu jak w Kieleckiem. Tu wiatr nie dmucha, nie wieje, nie muska. Po prostu piździ. Każdy inny czasownik będzie w tym kontekście wielkim niedopowiedzeniem.




Poza tym jak na dziwaka i odludka przystało, wolę bezludne wyspy i opustoszałe plaże, gdzie nie ma rozwrzeszczanych dzieci i głośnego towarzystwa dorosłych. Tramore dalekie jest od bycia opustoszałym, szczególnie w upalne letnie dni. Jak na kurort przystało, jest tu wszystko, albo prawie wszystko, czego przeciętny letnik może potrzebować do szczęścia: promenada, park rozrywki dla dzieci, restauracje i kafejki, puby, sklepiki i inne przybytki radości. Żadna z moich ulubionych plaż tego nie ma. I pewnie właśnie dlatego są tymi faworyzowanymi.




A skoro już mowa o plaży, to warto wiedzieć, że prawie dwa miesiące przed moją wizytą, miasto obchodziło dwusetną rocznicę upamiętniającą tragedię, która rozegrała się tu w 1816 roku. A wszystko za sprawą trójmasztowca o wdzięcznej nazwie Seahorse [Konik Morski], którym płynęło prawie trzystu żołnierzy. Statek wyruszył 25.01.1816 roku z Anglii, gdzie zresztą został wybudowany z irlandzkiego dębu w 1784 roku.  Wiózł na swoim pokładzie nie tylko żołnierzy walczących wcześniej przeciwko Napoleonowi, ale także kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Co ciekawe w XIX wieku rodziny podróżujące z oficerami nie były żadnym nadzwyczajnym zjawiskiem, lecz czymś, co praktykowano dość często.




Choć nic nie zapowiadało tragedii, bo warunki atmosferyczne w dniu wypłynięcia były przyzwoite, kilka dni później pogoda uległa znacznemu pogorszeniu. Konik Morski został niemiłosiernie sponiewierany przez sztorm panujący na Morzu Irlandzkim. Ze zrujnowanymi masztami osiadł na mieliźnie w zatoce Tramore. Jeszcze większego dramatyzmu dodaje tej historii fakt, że statek ugrzązł mniej niż milę od wybrzeża. Od tego wybrzeża, gdzie czekało schronienie. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.




Zgromadzeni na nabrzeżu mieszkańcy bezradnie przyglądali się tragedii, która rozgrywała się przed ich oczami. Nic nie mogli zrobić. Bo samą siłą woli nikogo nie można uratować. Czasami są po prostu takie momenty, kiedy nic nie da się zrobić, bo morze jest zbyt rozjuszone, a warunki zbyt niebezpieczne dla samych ratowników. O czym zresztą przypomniała nam niedawno śmierć pięknej i dzielnej Caitriony Lucas, wolontariuszki w Straży Przybrzeżnej Irlandii. Zaledwie 30 osób z ekipy Seahorse przeżyło tę tragedię. Nie było wśród nich ani jednej kobiety, ani też dziecka. Przetrwali najsilniejsi. 363 osoby straciły życie. Tragedia dość mocno odcisnęła piętno na mieszkańcach. Konik morski stał się symbolem słynnej fabryki kryształów w Waterfordzie, symbolem wielu klubów i organizacji w okolicy. Zagościł także w herbach szkół i pól golfowych.




Nie przeczę jednak, że miasto może się podobać, choć mnie zabudowa w najbliższej okolicy promenady wydała się być dość zamerykanizowana. Im głębiej w miasto, im dalej pod górkę, tym bardziej swojsko, szaro i bardziej irlandzko. Jestem jednak w stanie zrozumieć sentyment wielu Irlandczyków, dla których Tramore było/jest tym ukochanym kurortem, do którego jeździło się w dzieciństwie na wakacje. Sama mam takie zwyczajne-niezwyczajne miejsca, które w oczach innych mogą być nijakie, a w moich z kolei wyjątkowe.




Jako że jestem wielką miłośniczką nadmorskich klimatów, spacer po Tramore był dla mnie przyjemnością. Choć nie ukrywam, nie raz i nie dwa, przeklęłam się w myślach za to, że nie byłam na tyle zaradna i przewidująca, by założyć na siebie kombinezon astronauty. Ratowałam się jednak spacerami między budynkami, które dość dobrze spisywały się jako wiatrochrony. A kiedy przechadzając się po mieście, natrafiłam na pewne graffiti, stanęłam jak wryta. Musiałam je sfotografować. Ktoś namalował to, co już od dawna trawiło moją duszę i nadał temu nazwę: Hunger for the sea.



 A sama zemsta okazała się może nie tyle słodka, co po prostu smaczna. I nie tylko dla mnie, ale także niespodziewanie dla samego Połówka, którego miałam nią pokarać. Skusiliśmy się bowiem na rybę z frytkami w Dooly’s, co okazało się być strzałem w dziesiątkę. Bo być w miejscowości nadmorskiej i nie zjeść tego tradycyjnego dania wyspiarzy, to po prostu nie przystoi.




niedziela, 14 października 2012

Here We Go Again

Jesień przyszła. Tak tylko piszę, jakby ktoś nie zauważył.


W ostatnim czasie doszłam do wniosku, że na starość moje potrzeby zrobiły się naprawdę minimalistyczne.Taki na przykład kalendarz zdaje się być mi już zupełnie niepotrzebny. Nie muszę zaglądać do niego, by wiedzieć, że jesień pogroziła pięścią, wykopała lato i kazała mu nie wracać przez najbliższe kilka miesięcy. A teraz wszyscy śpiewają chórkiem za Zdzisławą Sośnicką: Żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą, czekamy wszyscy tu, pamiętaj, żeby wrócić znów. Żegnaj lato na rok....


Organizm ludzki zaiste jest wspaniałym fenomenem. W moim przypadku jest też doskonałym substytutem kalendarza. Co więcej, niewiele gorzej spisuje się w roli szpiega. Kalendarzowa jesień jeszcze nie nastała, a ja dawno dostałam cynk, że to już. Zmasowana ilość objawów jesiennych – i nie mówię tu o gilach wiszących u nosa – mogła oznaczać tylko jedno.


Zaczęło się leniwie. O tak, to dobre słowo. Porzuciłam postać nocnego marka, którym byłam do tej pory i powróciłam do błogich lat dzieciństwa. A objawiało się to tym, że zaczęłam chodzić spać z kurami. Dobranocka, mleko, śpioszki i sen. Całe szczęście zasypiam bez smoczka. Jeszcze.


Jakiekolwiek próby przechytrzenia organizmu spalały na panewce. Mogłam wrzeszczeć do woli i wydzierać się, że nie chcę jeszcze iść do łóżka, a odpowiedź mojego bezlitosnego organizmu i tak była jedna – spać i to już! Zatem pierwsze dni jesieni były okresem niezwykle bezpłodnym. Wieczorne wykrzesanie z siebie weny na zrobienie czegoś konstruktywnego było przeszkodą nie do przeskoczenia.


Potem zmiany objęły także moje kubki smakowe. Nagle zmieniły mi się upodobania kulinarne. Latem najchętniej zajadałam się zimnymi sałatkami i surowymi warzywami. Herbaty praktycznie nie dotykałam, tak jakby choć jeden jej łyk mógł wywołać u mnie trąd. Rzadko robiłam zupy. Teraz szafka ledwo domyka mi się po ostatnim najeździe na sklepowy dział z herbatami [nie, nie spodziewam się inwazji Anglików na filiżankę afternoon tea], a od dobrych paru dni nałogowo robię zupę… dla co najmniej dwóch kontyngentów wojskowych. Warzywa? Owszem, ale już najczęściej w postaci gotowanej albo... przetworzonej na zupę.


Ale są też plusy dodatnie mojego odmiennego, jesiennego stanu. W ostatnich dwóch miesiącach przeczytałam prawie dwa razy tyle książek co w czterech minionych. Z kuchennej szafki wyciągnęłam i odkurzyłam imbryczek, w ruch poszły także świeczki zapachowe. Blask płomienia i ciepło od niego bijące jakoś jednoznacznie kojarzy mi się z okresem jesienno-zimowym. Niedługo pewnie uruchomię kominek i zacznę karczować lasy, by na najbliższe pięć lat przygotować sobie podpałkę. Faszeruję się romantyzmem w postaci tańczących płomyków świeczek i zapewne przestanę wtedy, kiedy osiągnę stan przedwymiotny. A jest w ogóle coś takiego?


Ja rozumiem, że w przyrodzie wszystko odbywa się cyklicznie. Może nawet fajna byłaby ta jesień, może nawet podałybyśmy sobie rękę na zgodę, gdyby nie jeden występek, którego tej wstrętnej zołzie nie jestem w stanie wybaczyć. No way, José! Otóż zaczęłam nadmiernie linieć, a z moimi włosami, proszę państwa, się nie pogrywa. Do każdego jestem równie mocno przywiązana i każdego z nich opłakuję równie intensywnie. Całe dwa dni.


Wspomniane linienie mocno mnie skonfundowało, no bo, kurna, każdemu normalnemu, zdrowemu zwierzęciu gęstnieje sierść na zimę, czyż nie? Z moich najnowszych kalkulacji wynika, że jeśli proces łysienia nadal będzie odbywał się z taką intensywnością jak dotychczas, to równo za cztery tygodnie, dwie godziny i piętnaście minut możecie zacząć mówić do mnie Kojak.


Z innych, nie do końca sklasyfikowanych jeszcze objawów, odnotowałam zwiększoną ochotę na blogowanie. So here I am.Tylko nie do końca jestem pewna, czy to dobrze, czy też źle.


Proszę Państwa, oto Jej Kure...Królewska Mać Jesień!