Saundersfoot, uroczy kurort morski leżący zaledwie trzy mile od Tenby, na terenie Parku Narodowego Pembrokeshire, był naszym kolejnym przystankiem na walijskiej trasie.
Tenby zdecydowanie przerasta Saundersfoot rozmiarami, sławą i populacją, ale już niekoniecznie urokiem. Jednemu i drugiemu trudno odmówić nieodpartej urody, ale to w Saundersfoot od razu znalazłam to, czego zabrakło mi w Tenby.
Podczas gdy to ostatnie wydało mi się bardziej dostojne, dystyngowane i arystokratyczne - być może przez te jego wymuskane wiktoriańskie kamieniczki - to pierwsze miało fajniejszy klimat. Bardziej naturalny, niewymuszony i swobodny.
Kultowe volkswageny transportery z lat 70., które szybko aktywowały mój radar blachary i przykuły moją uwagę na dłużej niż inne pojazdy, nadawały wiosce hippisowskiej aury. A ponieważ w moich żyłach nie płynie błękitna krew i zawsze bliżej było mi do hippisowskiego "make love, not war" niż do sztywnej dworskiej etykiety, w Saundersfoot poczułam się jak ryba w wodzie.
Jako że od naszego porannego posiłku w B&B upłynęło już sporo czasu, a Tenby nie skusiło nas żadną ze swoich licznych restauracji, doszliśmy do wniosku, że zanim z niego wyjedziemy, kupimy coś na lunch w pobliskim Sainsbury's, dogodnie usytuowanym niedaleko naszego parkingu, i zjemy właśnie w Saundersfoot. Zaopatrzyliśmy się więc w wodę, kanapki, smoothies i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Szczęście nam sprzyjało - pomimo tego, że parking w porcie Saundersfoot, tuż koło pięknej i piaszczystej plaży, wypełniony był pojazdami przeróżnych marek i kolorów, udało nam się zaparkować w dogodnym miejscu, gdzie mieliśmy pierwszej klasy widok na zatokę, a następnie w spokoju zjeść nasz lunch, nie wychodząc z auta. Bez natarczywych mew, które albo krążyły nad zatoką niczym bombowce - i rozmiarami też je przypominały - albo przechadzały się po promenadzie, szukając resztek jedzenia i tych, którzy nic sobie nie robili z zakazu "do not feed the gulls".
Biorąc pod uwagę liczbę samochodów na parkingu koło mariny, ruch pieszych był tu zaskakująco mały, co okazało się przemiłą odmianą po nieco zatłoczonym Tenby. Tu także na ulicach zdawali się przeważać starsi niż młodzi, ale to akurat było mi na rękę. Gdybym była spragniona imprez i rozrywkowego życia nocnego, na miejsce swojego urlopu wybrałabym Magaluf bądź Benidorm, nie zaś walijskie wioski i miasteczka.
Pochłonięte kalorie należało czym prędzej spalić, więc nie zwlekając, udałam się na mały obchód wioski i szybko zauważyłam, że jest taka, jak lubię: tonąca w kwiatach (co ja bym dała za takie bujne surfinie! - moje wyjątkowo kiepsko rosły tego lata), czysta, pięknie udekorowana kolorowymi girlandami, barwna i ciekawa.
Na złocistą plażę, gdzie przebywały rodziny z dziećmi, nie można było wyprowadzać psów, ale żeby osłodzić im tę niedogodność w pobliskim sklepie można było... kupić im specjalne lody! A na plażę i zatokę popatrzeć sobie przysiadając na jednej z wielu ławeczek koło promenady, co też skwapliwie uczynili już inni właściciele owczarków i spanieli. Z przyjemnością - i większą bądź mniejszą dyskrecją - przyglądałam się tym wszystkim scenkom rodzajowym: nielicznym plażowiczom, pięknemu morskiemu odcieniowi wody, staruszkom i ich czworonogom wymieniającym pozdrowienia z (nie)znajomymi, myśląc sobie jednocześnie, że tak właśnie powinno wyglądać życie na emeryturze.
Sielsko, relaksująco, beztrosko i uroczo. Tak tu było. I tak zapamiętam to miejsce. Jeden z fajniejszych przystanków na naszej trasie.