niedziela, 21 maja 2017

Carraroe: rzadko spotykana w Irlandii plaża koralowa i cmentarzysko chełbi modrej


Trá an Dóilín, znajdująca się koło wioski Carraroe w hrabstwie Galway, nie jest ani największą, ani najładniejszą, ani nawet najlepiej położoną irlandzką plażą, na jaką udało mi się zawitać, a mimo to od razu wpadła mi w oko. Z pewnością jest jednak inna. To, co czyni ją wyjątkową i oryginalną to jej podłoże.



Gdyby ktoś zawiązał Wam oczy, jak zwykło się czynić przy kultowej dziecięcej grze, ciuciubabce, i zaprowadził Was na Trá an Dóilín, najlepiej bez żadnego obuwia, założę się, że w ekspresowym tempie połapalibyście się, że coś tu zgrzyta. No właśnie. Zgrzyta. Nie czulibyście pod stopami, typowego dla większości plaż, miękkiego piasku tak fajnie przesypującego się między palcami stóp. Coś by Wam zgrzytało, coś chrzęściło, coś nieznośnie uwierało, a co wrażliwszych raniło w delikatne stópki. Mielibyście pod stopami „żwirek biogeniczny”, który powstał ze szczątków organizmów żywych.



A wszystko za sprawą rosnących tu, w zatoce Greatman’s Bay, czerwonych alg wapiennych. Kiedy algi obumierają, tracą swój kolor i rozpadają się na drobne kawałki. Już nie mają różowawej ani czerwonawej barwy. Stają się bardzo „pospolite”: szare, białe, brązowawe. Resztę robi woda w oceanie – wyrzuca je na brzeg i formuje nietypową, bo naprawdę rzadko spotykaną plażę. Zielona Wyspa ma bardzo wiele pięknych i piaszczystych plaż, ale takich jak ta jest tu zaledwie garstka.




Kiedy podeszłam bliżej wody, zobaczyłam coś, czego zupełnie się nie spodziewałam… Przezroczyste, galaretowate twory zalegały na plaży: małe, duże, nieruchome. W takim natężeniu, że trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, by się nie poślizgnąć. Plaża w tym konkretnym zakątku wyglądała niczym cmentarzysko chełbi modrej. Z zaciekawieniem przyglądałam się temu zjawisku i fioletowym gonadom chełbi, myśląc sobie, że wyglądają niczym krążki czerwonej cebuli.



Mniej i bardziej dyskretne spojrzenia rzucane w kierunku innych turystów szybko utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie jestem jedyną, która widzi coś takiego po raz pierwszy. Zdziwienie i zainteresowanie wyraźnie malowało się na twarzach wielu osób.



Co ciekawe, kawałek dalej za skałami, nie było już meduz na plaży. Nie obowiązywał też zakaz kąpieli, co obwieszczała żółto-czerwona flaga wywieszona przez ratowniczkę. Nie brakowało amatorów kąpieli w morskiej toni, co mnie nie do końca dziwi. Pogoda była całkiem do rzeczy, a woda w zatoce zachęcająco czysta. W innych okolicznościach, w innym gronie osób być może sama bym skorzystała z tego kuszącego zaproszenia.



Tym razem jednak skupiłam się na innych czynnościach. Spacerowałam, podziwiałam widoki i nietypowe podłoże, po którym stąpałam. Przyglądałam się szarym skałom porośniętym żółtymi, czarnymi i szarymi plechami porostów. Szukałam też jakiejś pięknej muszli, którą mogłabym ze sobą zabrać na pamiątkę tego miejsca.




Ukradkiem podglądałam innych. To niesamowite, że takie proste czynności jak spacery, zabawy z psem czy latawcem, lub czytanie książki, tu, nad oceanem, nabierają zupełnie innego znaczenia i jakże przyjemnego charakteru.




Pobyt na plaży zakończyłam wizytą w pobliskim budynku toalety. Trá an Dóilín to jedna z wielu plaż odznaczonych Blue Flag, niebieską flagą. Zdobywają ją tylko najlepsze plaże, które spełniają szereg wymogów. Muszą mieć między innymi dostęp do toalet. Nie mogę powiedzieć, by były one szczególnie piękne i czyste, aczkolwiek, jak człowiek musi, to bierze to, co jest. I nie wybrzydza.



Jak to zazwyczaj bywa, kiedy jestem na plaży, żałowałam, że nie mogłam dłużej tutaj zostać. I jak zwykle, obiecałam sobie, że kiedyś znów tu wrócę. Pożegnania przychodzą wtedy łatwiej, nawet jeśli obietnica nie zawsze jest prawdziwa. Ścisnęłam w ręce znaleziony przeze mnie kolorowy kamyk, przez który złamałam jedną z zasad plażowego kodeksu [„Take nothing but memories and photographs”], i poszłam w kierunku parkingu…






niedziela, 16 kwietnia 2017

Still alive and kicking!

Melduję, że przedświąteczna gorączka mnie nie dopadła, ani też nie strawiła do reszty, choć nieco przedłużająca się cisza na blogu, mogłaby właśnie o tym świadczyć.


Mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. Analogicznie: Polak może wyjechać z Polski, ale Polska w nim na zawsze zostanie. I tu mogłabym polemizować. Na pytanie, czy to prawda, czy zwykły mit, nie jestem wstanie odpowiedzieć inaczej niż: i tak, i nie. Bo odkąd mieszkam poza granicami kraju, a niedługo będzie to już jedenaście lat, to nie praktykuję pewnych polskich przyzwyczajeń, innym zaś z lubością nadal hołduję.


Wzięłam ze sobą z Polski, z tego naszego bogatego bagażu tradycji, to, co mi najbardziej odpowiadało, a całą resztę porzuciłam bez najmniejszej łezki w oku. Kategorycznie mówię NIE tym gorączkowym przygotowaniom świątecznym: zakupom z obłędem w oczach, wydawaniem nieprzyzwoitej ilości pieniędzy na nieprzyzwoitą ilość żarcia po to tylko, by później nieprzyzwoicie się objeść. Nie dla szaleńczego sprzątania domu od A do Z - zaprawdę powiadam Wam, nie sądzę, by odwiedziła Was perfekcyjna pani domu ze swoją perfekcyjnie białą rękawiczką, gotowa, by wedrzeć się do najbardziej ukrytego zakątka Waszego domu.


Świąteczne smakołyki? Jak najbardziej! Ale po co sprawdzać wytrzymałość stołu za pomocą pięciu serników, trzech mazurków i czterech bab? Przecież od samego patrzenia na te kilogramy czekoladowych jaj, bogatych w kalorie ciast można zapaść w cukrzycową śpiączkę.


zeszłoroczne barwniki z Lidla dały radę, choć szału nie ma


I nie, nie oznacza to, że zasilam kręgi osób z premedytacją szydzących ze Świąt, jak również z osób wierzących w "bajki" o życiu pośmiertnym, o Zbawicielu i jego zmartwychwstaniu. Lubię przedświąteczną atmosferę, lubię nawet przygotowania, ale tylko te z głową. Dlatego moje świąteczne sprzątanie domu wyglądało tak jak zawsze. Zabrało mi może z półtorej godziny. Nie liczyłam. Gdyby dodać to tego prasowanie świątecznego obrusu, dekorowanie domu wielkanocnymi króliczkami, jajeczkami i wieńcami, to może ze dwie godziny by wyszły.



Zrobiłam tylko dwa małe, a do tego dietetyczne ciasta, bez mąki i cukru, jako że kilka miesięcy temu wdrożyłam w życie plan niejedzenia słodyczy. Kiedyś pewnie z politowaniem uśmiechnęłabym się na dźwięk słów "ciasto bez mąki, masła i cukru". Really? To jak prezerwatywa... zrobiona na drutach! To nie może się udać! Dziś jestem wielką miłośniczką dietetycznego brownie z fasoli i już nie jem innych ciast. Mogę je robić,  bo lubię piec, bo podoba mi się ten zapach, mogę na nie patrzeć i jeść oczami. Ale tylko tak.



Wczoraj zaś gdzieś między robieniem sobie jaj [a dokładniej: ich malowaniem] i sadzeniem kwiatków, po raz pierwszy zabrałam się za kolejny wynalazek kulinarny, który ostatnio przeżywa w sieci swoje ponowne narodziny. Zrobiłam pasztet z selera i... o, mamo! Przepadłam! To wygląda, jak pasztet, a do tego obłędnie pachnie! Ten zapach cebuli, selera i czosnku... poezja! Tak wiem, dziwna jestem, ale kto z nas nie ma swoich sekretnych i wstydliwych dziwactw, niech pierwszy rzuci kamieniem.



Miałam przy tym porządne ćwiczenia silnej woli, bo blaszka z pasztetem była mała, a mój apetyt na niego ogromny. I tak zdarzył się cud, że kiedy kładłam się spać, to jeszcze marna połowa tego pasztetu się zachowała. Swoją drogą, nawet Dziunia, moja urocza i najmądrzejsza kotka ever, dała się nabrać. Kiedy ja sobie majstrowałam przy piekarniku i jeszcze parującej blaszce pasztetu, ona udając surykatkę, próbowała wyłudzić ode mnie kawałek "mięcha", co robi tylko wtedy, kiedy wyczuwa surowego kurczaka.



Ach, i czy muszę wspominać, że z mojego ambitnego planu wstania po piątej i udania się na mszę rezurekcyjną na świeżym powietrzu nic nie wyszło? Chciałam dobrze, nawet nastawiłam budzik na odpowiednio wczesną porę, ale jak przyszło, co do czego, to na autopilocie go wyłączyłam, a moje dobre chęci poszły smacznie spać, by obudzić się jakieś dwie godziny później i to też tylko dlatego, że leżący na mnie kot za mocno mi na pęcherz naciskał.



Moi Drodzy, z okazji tych świąt życzę Wam przede wszystkim tego, by nikt nie musiał Was odwozić od stołu na taczkach. By Was brzuchy nie bolały, a jeśli już, to tylko od śmiechu i dobrej zabawy. Żebyście miło spędzili ten czas z tymi, których naprawdę lubicie: w zdrowiu, szczęściu, radości. Bez mędrców przy stole, bez niepotrzebnego politykowania, bez kłótni i sporów. Pamiętajcie, co świętujecie. I nie bójcie się przypomnieć babci, że nie jesteście biedną gąską, którą trzeba tuczyć na foie gras!


A do świątecznego relaksu polecam książkę M. Grzebałkowskiej. Już dawno nie czytałam tak dobrej biografii!