wtorek, 16 października 2018

Llandudno - urokliwy wiktoriański kurort na północy Walii



Llandudno było dla nas tym kotem w worku, o którym już wspominałam. Wyjątkowo fajnym i atrakcyjnym kotem - wypadałoby dodać. Wybrane na nasz pierwszy nocleg, tak na łapu-capu, bez zbędnego zagłębiania się w to, czy miasto jest warte uwagi, czy ładniutkie jak modelki po obróbce photoshopem, czy też może szkaradne niczym strzyga rodem z Wiedźmina. Wtedy najważniejsze było dla mnie to, że po długim, intensywnym i gorącym dniu wreszcie będę mogła zmyć z siebie pot, brud i cały ten trud związany z przeprawą promową i brakiem snu od jakichś trzydziestu sześciu godzin. Nie udało mi się jednak zmyć przy okazji zmęczenia, bo niedługo po wzięciu prysznica padłam niczym niemowlak. Niczego innego zresztą się nie spodziewałam. Dlatego na pytanie gospodarzy naszego B&B, czy mamy zamiar wyjść na miasto do jakiejś restauracji, odpowiedziałam uczciwie, że jedyne, o czym teraz marzę to łóżko. Nie wiem, czy skusiłabym się na restaurację, nawet gdyby sam Gordon Ramsay postanowił coś dla mnie upichcić, a przy stoliku czekał na mnie boski Gabriel Macht. 



Buźka wykrzywiła mi się w podkówkę, kiedy rano przywitał mnie siąpiący deszcz. Jako że wieczorem padliśmy znacznie szybciej, niż planowaliśmy, nie udało nam się omówić planu na drugi dzień naszego pobytu. Szybko jasnym się jednak stało, że w taką pogodę najlepiej będzie zwiedzić coś, co jest zadaszone i głęboko schowane przed złowrogim deszczem. A co mogłoby być lepszego jeśli nie jaskinia? Już nawet mieliśmy wytypowane dwa interesujące nas obiekty, w tym Great Orme Bronze Age Mines, prehistoryczną kopalnię miedzi, znajdującą się w samym Llandudno.



Szczęśliwie się jednak złożyło, że uparłam się na poranny spacer, bo jakoś tak głupio by mi było wyjechać stąd bez zrobienia choćby małej rundy po mieście, w którym przyszło nam nocować. Tym bardziej, że to, co udało mi się dojrzeć w ulotkach i przewodnikach, wyglądało naprawdę zachęcająco. 



Kilka godzin później mogłam jedynie pogratulować sobie wybornego pomysłu. Choć powiem Ci, że początki naszego spaceru wcale tego nie zapowiadały. Nadal siąpiło i choć mieliśmy przed sobą fajne widoki w postaci długaśnego molo i skalistego wybrzeża, trudno było w 100% cieszyć się oglądanymi obrazkami. 




Jakby tego było mało, kiedy już wdrapaliśmy się na górę, skąd wyrusza kolejka linowa na szczyt Great Orme [uruchomiono ją w 1969 roku i jest ona ponoć najdłuższą tego rodzaju kolejką w całej Wielkiej Brytanii], okazało się, że dziś ona nie kursuje, bo na szczycie krnąbrnego Orme są zbyt wietrzne warunki. Great, just great!

 Radosne słowotwórstwo ;) 


W świetle takiego rozwoju wydarzeń udałam się w stronę centrum miasta w nadziei, że skoro przestało padać, to może chociaż uda mi się zrobić kilka fajnych zdjęć. Człapałam bez entuzjazmu, z głową pochyloną głównie w dół, kiedy przechodząca obok pani mundurowa przywitała mnie tak wesołym "Morning!" i tak serdecznym uśmiechem, że doprawdy nie miałam wyjścia i musiałam się rozchmurzyć. 



Jerzy Waldorff lubił mawiać, że "muzyka łagodzi obyczaje". Czasami mam nieodparte wrażenie, że to turysta łagodzi obyczaje. Wcale nie mniej niż muzyka. Widok aparatu fotograficznego działa na wielu tubylców naprawdę pozytywnie. Przyznaj się, nie masz czasami ochoty zrobić czegoś miłego dla jakiegoś turysty? Sprawić, by zapamiętał Twój kraj, Ciebie wyjątkowo miło? Pokazać mu jakąś mało znaną, lokalną perełkę, podszepnąć, gdzie udać się na dobre jadło, okazać serdeczność i posłużyć pomocą? Ja mam. 



Tak się zatem złożyło, że ta wymijająca mnie kobieta, podążająca właśnie na parking, na którym zostawiliśmy auto [odpłatnie, rzecz jasna, wszak w Walii nie ma nic za darmo i nawet na obicie gęby trzeba sobie zapracować] okazała się być pierwszym promykiem słońca. Zapowiedzią czegoś dobrego. 


Llandudno szybko mnie urzekło. Uwierz, że to miasto, ten nadmorski kurort założony w 1849 roku przez rodzinę baronetów Mostyn, aż ocieka swoim wiktoriańskim charakterem. Jak na miasto, które liczy nieco ponad 20 000 mieszkańców, skutecznie udaje większe, niż jest. To chyba zasługa tych wszystkich atrakcji, które ma do zaoferowania. Są tu nawet przepiękne tramwaje vintage [działające od 1902 roku!], które zawiozą Cię na górę Orme, gdzie z kolei możesz spotkać... kozice. Spacerując w górę i w dół, a także patrząc na te urocze tramwaje, można poczuć się jak w San Francisco, albo chociaż w Lizbonie. 




Z kozicami nie pogadałam, tramwajem się niestety nie przewiozłam, ale jak tylko posililiśmy się w uroczej kawiarence Love To Eat, ruszyliśmy autem na Great Orme widowiskową trasą Marine Drive [płatną, of course!], gdzie miałam przemiłe spotkanie z uroczym walijskim kotem tuż przy kościółku patrona miasta, świętego Tudno.  




Jestem wielką miłośniczką zwierząt, a jeśli Ty ich nie lubisz, a co gorsza, robisz im krzywdę, to możesz być bardziej niż pewien, że byśmy się nie polubili. Jeśli tylko jakieś spotykam na swojej drodze, zawsze zagaduję. Oczywiście z niektórymi osobnikami typu Yeti lub rozjuszony niedźwiedź się nie dyskutuje, tylko od razu bierze nogi za pas. 


W przypadku tego napotkanego czarnego kota nawet nie musiałam się specjalnie wysilać, bo to było tak przyjacielsko nastawione stworzenie, że jak tylko otworzyłam bagażnik auta, by wygrzebać z niego śmieci i wyrzucić je do kosza, kot... wskoczył do bagażnika i już był gotowy do jazdy. Był pies, który jeździł koleją, to dlaczego nie może być walijskiego kota podróżującego niemieckim autem z Polakami mieszkającymi w Irlandii? 


Gdybym miała rzęsy pomalowane Maybelline, a nie inną mascarą, może zastanawiałabym się, czy to mój urok, czy też właśnie Maybelline. W tym przypadku wiedziałam jednak, że to żadne z nich. Koty mają tak fantastyczny węch, że nasz walijski kolega na pewno wyczuł jedzenie przewożone w samochodzie. Skrupulatnie obwąchiwał nasze bagaże, niczym pies myśliwski, szukając źródła powabnego zapachu, a kiedy dostał to, czego chciał, jedzenie tak bardzo go pochłonęło, że tą mewą czyhającą na okruch z pańskiego stołu, to ja sie bardziej przejęłam niż on. Na widoki popatrzyłam, zabytki sfotografowałam, ale nie skłamię, jeśli stwierdzę, że to nieplanowane spotkanie z kotem dostarczyło mi więcej frajdy niż cmentarzysko i kościół Świętego Tudno razem wzięte. 




Dojazd na szczyt Great Orme wiązał się z kolejnym wysupływaniem monet z sakiewki. Bo przecież trzeba zapłacić za parking przy Visitor Centre. Jeszcze dobrze nie wysiadłam z auta, a już stał koło mnie parkingowy - robiący w tym dniu za automat, który wziął się i popsuł - i pytał, jak długo chcemy tu zostać. "Niedługo" - rzekłam, rozglądając się wokół siebie i kurczowo trzymając dachu auta, żeby hulający wiatr nie wywiał mnie do Chin. Bo choć widoki były przednie i bardzo podobne do tych irlandzkich, to aura pozostawała wiele do życzenia. Faktycznie strasznie wiało [zakaz używania kolejki linowej w pełni uzasadniony, wybaczam!], a do tego znów zaczynało padać, więc nie przewidywałam długiego pobytu tutaj. Dowiedziałam się jednak, że tak czy siak muszę zapłacić za dwie godziny, bo tyle wynosi minimum. Nie patrząc na dobre maniery, pokazałam palcem na zbliżającego się Połówka, że ten oto gość zapłaci, a ja, sorry, ale lecę do ubikacji, bo z pęcherzem się nie dyskutuje.


Automat parkingowy nie był jedynym niedziałającym. Ten umieszczony na bocznej ścianie Visitor Centre, strzegący wejścia do WC niczym Cerber, też najwyraźniej zrobił sobie wolne. Karmiłam gnojka wymaganymi dwudziestoma pensami, naciskałam guzik i NIC. Nic nie pomagało. Szarpałam drzwi niczym Reksio szynkę, groziłam, a nawet prosiłam: "Sezamie, otwórz się!", ale nic nie działało. Omijajcie tego złodzieja wielkim łukiem, a przede wszystkim pamiętajcie, że toalety - i to tym razem darmowe! - znajdują się w... tym samym budynku. Wystarczy tylko wejść od frontu. Jaki był sens umieszczenia na boku Visitor Centre toalety płatnej, w dodatku z niedziałającym automatem, tego do dziś nie wiedzą najmądrzejsze głowy świata. Dostałam jednak od nich cynk, że są bliżej rozwiązani zagadki Trójkąta Bermudzkiego i Roswell. 


Ostatecznie na szczycie zabawiliśmy dłużej niż myślałam. Bynajmniej nie dlatego, że pogoda się poprawiła i postanowiłam pohasać po łąkach niczym kozica górska. Najzwyczajniej na świecie miałam ochotę na coś gorącego, a  ponieważ ktoś sprytnie otworzył tam jadłodajnię, The Captain's Table, skusiliśmy się na posiłek. Połówek wziął rybę z frytkami, ja zupę pomidorową, która w dużej mierze smakowała jak koncentrat pomidorowy. Jedzenie było dość średnie, ale swoją rolę spełniło i nieco nas wzmocniło. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to jedna z tych przeciętnych kantyn nastawionych tylko na turystów. Książkowy przykład "tourist trap". Ceny dość wygórowane i choć jedzenie pozostawia wiele do życzenia, to ruch jest tam całkiem spory. A że nie wszystkim smakowało? Who cares? Jedni wyjadą, na ich miejsce przyjadą inni. I tak się to wszystko toczy. 



Samo miasto jednak jak najbardziej polecam, zwłaszcza w ciepły, słoneczny dzień, kiedy w pełni można wykorzystać dobrodziejstwa Llandudno. Jasne, że nie wszystko jest tu idealne. Ładne i stylowe budynki przemieszane są z kiczowatymi kioskami i atrakcjami dla dzieci, ale taki już urok nadmorskich kurortów. A skoro już o dzieciach mowa, to miłośnicy "Alicji w Krainie Czarów" pewnie będą zachwyceni możliwością wyruszenia śladami Alicji Liddel, pierwowzoru książkowej Alicji z powieści Lewisa Carrolla. Mnie wystarczył spacer długaśną promenadą i równie długim molo. Spacerując, szybko pojęłam, dlaczego ta okolica zwie się Happy Valley. Pojedziesz, to i Ty zrozumiesz.