wtorek, 16 października 2018

Llandudno - urokliwy wiktoriański kurort na północy Walii



Llandudno było dla nas tym kotem w worku, o którym już wspominałam. Wyjątkowo fajnym i atrakcyjnym kotem - wypadałoby dodać. Wybrane na nasz pierwszy nocleg, tak na łapu-capu, bez zbędnego zagłębiania się w to, czy miasto jest warte uwagi, czy ładniutkie jak modelki po obróbce photoshopem, czy też może szkaradne niczym strzyga rodem z Wiedźmina. Wtedy najważniejsze było dla mnie to, że po długim, intensywnym i gorącym dniu wreszcie będę mogła zmyć z siebie pot, brud i cały ten trud związany z przeprawą promową i brakiem snu od jakichś trzydziestu sześciu godzin. Nie udało mi się jednak zmyć przy okazji zmęczenia, bo niedługo po wzięciu prysznica padłam niczym niemowlak. Niczego innego zresztą się nie spodziewałam. Dlatego na pytanie gospodarzy naszego B&B, czy mamy zamiar wyjść na miasto do jakiejś restauracji, odpowiedziałam uczciwie, że jedyne, o czym teraz marzę to łóżko. Nie wiem, czy skusiłabym się na restaurację, nawet gdyby sam Gordon Ramsay postanowił coś dla mnie upichcić, a przy stoliku czekał na mnie boski Gabriel Macht. 



Buźka wykrzywiła mi się w podkówkę, kiedy rano przywitał mnie siąpiący deszcz. Jako że wieczorem padliśmy znacznie szybciej, niż planowaliśmy, nie udało nam się omówić planu na drugi dzień naszego pobytu. Szybko jasnym się jednak stało, że w taką pogodę najlepiej będzie zwiedzić coś, co jest zadaszone i głęboko schowane przed złowrogim deszczem. A co mogłoby być lepszego jeśli nie jaskinia? Już nawet mieliśmy wytypowane dwa interesujące nas obiekty, w tym Great Orme Bronze Age Mines, prehistoryczną kopalnię miedzi, znajdującą się w samym Llandudno.



Szczęśliwie się jednak złożyło, że uparłam się na poranny spacer, bo jakoś tak głupio by mi było wyjechać stąd bez zrobienia choćby małej rundy po mieście, w którym przyszło nam nocować. Tym bardziej, że to, co udało mi się dojrzeć w ulotkach i przewodnikach, wyglądało naprawdę zachęcająco. 



Kilka godzin później mogłam jedynie pogratulować sobie wybornego pomysłu. Choć powiem Ci, że początki naszego spaceru wcale tego nie zapowiadały. Nadal siąpiło i choć mieliśmy przed sobą fajne widoki w postaci długaśnego molo i skalistego wybrzeża, trudno było w 100% cieszyć się oglądanymi obrazkami. 




Jakby tego było mało, kiedy już wdrapaliśmy się na górę, skąd wyrusza kolejka linowa na szczyt Great Orme [uruchomiono ją w 1969 roku i jest ona ponoć najdłuższą tego rodzaju kolejką w całej Wielkiej Brytanii], okazało się, że dziś ona nie kursuje, bo na szczycie krnąbrnego Orme są zbyt wietrzne warunki. Great, just great!

 Radosne słowotwórstwo ;) 


W świetle takiego rozwoju wydarzeń udałam się w stronę centrum miasta w nadziei, że skoro przestało padać, to może chociaż uda mi się zrobić kilka fajnych zdjęć. Człapałam bez entuzjazmu, z głową pochyloną głównie w dół, kiedy przechodząca obok pani mundurowa przywitała mnie tak wesołym "Morning!" i tak serdecznym uśmiechem, że doprawdy nie miałam wyjścia i musiałam się rozchmurzyć. 



Jerzy Waldorff lubił mawiać, że "muzyka łagodzi obyczaje". Czasami mam nieodparte wrażenie, że to turysta łagodzi obyczaje. Wcale nie mniej niż muzyka. Widok aparatu fotograficznego działa na wielu tubylców naprawdę pozytywnie. Przyznaj się, nie masz czasami ochoty zrobić czegoś miłego dla jakiegoś turysty? Sprawić, by zapamiętał Twój kraj, Ciebie wyjątkowo miło? Pokazać mu jakąś mało znaną, lokalną perełkę, podszepnąć, gdzie udać się na dobre jadło, okazać serdeczność i posłużyć pomocą? Ja mam. 



Tak się zatem złożyło, że ta wymijająca mnie kobieta, podążająca właśnie na parking, na którym zostawiliśmy auto [odpłatnie, rzecz jasna, wszak w Walii nie ma nic za darmo i nawet na obicie gęby trzeba sobie zapracować] okazała się być pierwszym promykiem słońca. Zapowiedzią czegoś dobrego. 


Llandudno szybko mnie urzekło. Uwierz, że to miasto, ten nadmorski kurort założony w 1849 roku przez rodzinę baronetów Mostyn, aż ocieka swoim wiktoriańskim charakterem. Jak na miasto, które liczy nieco ponad 20 000 mieszkańców, skutecznie udaje większe, niż jest. To chyba zasługa tych wszystkich atrakcji, które ma do zaoferowania. Są tu nawet przepiękne tramwaje vintage [działające od 1902 roku!], które zawiozą Cię na górę Orme, gdzie z kolei możesz spotkać... kozice. Spacerując w górę i w dół, a także patrząc na te urocze tramwaje, można poczuć się jak w San Francisco, albo chociaż w Lizbonie. 




Z kozicami nie pogadałam, tramwajem się niestety nie przewiozłam, ale jak tylko posililiśmy się w uroczej kawiarence Love To Eat, ruszyliśmy autem na Great Orme widowiskową trasą Marine Drive [płatną, of course!], gdzie miałam przemiłe spotkanie z uroczym walijskim kotem tuż przy kościółku patrona miasta, świętego Tudno.  




Jestem wielką miłośniczką zwierząt, a jeśli Ty ich nie lubisz, a co gorsza, robisz im krzywdę, to możesz być bardziej niż pewien, że byśmy się nie polubili. Jeśli tylko jakieś spotykam na swojej drodze, zawsze zagaduję. Oczywiście z niektórymi osobnikami typu Yeti lub rozjuszony niedźwiedź się nie dyskutuje, tylko od razu bierze nogi za pas. 


W przypadku tego napotkanego czarnego kota nawet nie musiałam się specjalnie wysilać, bo to było tak przyjacielsko nastawione stworzenie, że jak tylko otworzyłam bagażnik auta, by wygrzebać z niego śmieci i wyrzucić je do kosza, kot... wskoczył do bagażnika i już był gotowy do jazdy. Był pies, który jeździł koleją, to dlaczego nie może być walijskiego kota podróżującego niemieckim autem z Polakami mieszkającymi w Irlandii? 


Gdybym miała rzęsy pomalowane Maybelline, a nie inną mascarą, może zastanawiałabym się, czy to mój urok, czy też właśnie Maybelline. W tym przypadku wiedziałam jednak, że to żadne z nich. Koty mają tak fantastyczny węch, że nasz walijski kolega na pewno wyczuł jedzenie przewożone w samochodzie. Skrupulatnie obwąchiwał nasze bagaże, niczym pies myśliwski, szukając źródła powabnego zapachu, a kiedy dostał to, czego chciał, jedzenie tak bardzo go pochłonęło, że tą mewą czyhającą na okruch z pańskiego stołu, to ja sie bardziej przejęłam niż on. Na widoki popatrzyłam, zabytki sfotografowałam, ale nie skłamię, jeśli stwierdzę, że to nieplanowane spotkanie z kotem dostarczyło mi więcej frajdy niż cmentarzysko i kościół Świętego Tudno razem wzięte. 




Dojazd na szczyt Great Orme wiązał się z kolejnym wysupływaniem monet z sakiewki. Bo przecież trzeba zapłacić za parking przy Visitor Centre. Jeszcze dobrze nie wysiadłam z auta, a już stał koło mnie parkingowy - robiący w tym dniu za automat, który wziął się i popsuł - i pytał, jak długo chcemy tu zostać. "Niedługo" - rzekłam, rozglądając się wokół siebie i kurczowo trzymając dachu auta, żeby hulający wiatr nie wywiał mnie do Chin. Bo choć widoki były przednie i bardzo podobne do tych irlandzkich, to aura pozostawała wiele do życzenia. Faktycznie strasznie wiało [zakaz używania kolejki linowej w pełni uzasadniony, wybaczam!], a do tego znów zaczynało padać, więc nie przewidywałam długiego pobytu tutaj. Dowiedziałam się jednak, że tak czy siak muszę zapłacić za dwie godziny, bo tyle wynosi minimum. Nie patrząc na dobre maniery, pokazałam palcem na zbliżającego się Połówka, że ten oto gość zapłaci, a ja, sorry, ale lecę do ubikacji, bo z pęcherzem się nie dyskutuje.


Automat parkingowy nie był jedynym niedziałającym. Ten umieszczony na bocznej ścianie Visitor Centre, strzegący wejścia do WC niczym Cerber, też najwyraźniej zrobił sobie wolne. Karmiłam gnojka wymaganymi dwudziestoma pensami, naciskałam guzik i NIC. Nic nie pomagało. Szarpałam drzwi niczym Reksio szynkę, groziłam, a nawet prosiłam: "Sezamie, otwórz się!", ale nic nie działało. Omijajcie tego złodzieja wielkim łukiem, a przede wszystkim pamiętajcie, że toalety - i to tym razem darmowe! - znajdują się w... tym samym budynku. Wystarczy tylko wejść od frontu. Jaki był sens umieszczenia na boku Visitor Centre toalety płatnej, w dodatku z niedziałającym automatem, tego do dziś nie wiedzą najmądrzejsze głowy świata. Dostałam jednak od nich cynk, że są bliżej rozwiązani zagadki Trójkąta Bermudzkiego i Roswell. 


Ostatecznie na szczycie zabawiliśmy dłużej niż myślałam. Bynajmniej nie dlatego, że pogoda się poprawiła i postanowiłam pohasać po łąkach niczym kozica górska. Najzwyczajniej na świecie miałam ochotę na coś gorącego, a  ponieważ ktoś sprytnie otworzył tam jadłodajnię, The Captain's Table, skusiliśmy się na posiłek. Połówek wziął rybę z frytkami, ja zupę pomidorową, która w dużej mierze smakowała jak koncentrat pomidorowy. Jedzenie było dość średnie, ale swoją rolę spełniło i nieco nas wzmocniło. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to jedna z tych przeciętnych kantyn nastawionych tylko na turystów. Książkowy przykład "tourist trap". Ceny dość wygórowane i choć jedzenie pozostawia wiele do życzenia, to ruch jest tam całkiem spory. A że nie wszystkim smakowało? Who cares? Jedni wyjadą, na ich miejsce przyjadą inni. I tak się to wszystko toczy. 



Samo miasto jednak jak najbardziej polecam, zwłaszcza w ciepły, słoneczny dzień, kiedy w pełni można wykorzystać dobrodziejstwa Llandudno. Jasne, że nie wszystko jest tu idealne. Ładne i stylowe budynki przemieszane są z kiczowatymi kioskami i atrakcjami dla dzieci, ale taki już urok nadmorskich kurortów. A skoro już o dzieciach mowa, to miłośnicy "Alicji w Krainie Czarów" pewnie będą zachwyceni możliwością wyruszenia śladami Alicji Liddel, pierwowzoru książkowej Alicji z powieści Lewisa Carrolla. Mnie wystarczył spacer długaśną promenadą i równie długim molo. Spacerując, szybko pojęłam, dlaczego ta okolica zwie się Happy Valley. Pojedziesz, to i Ty zrozumiesz. 


21 komentarzy:

  1. Promenada, molo, hotele na brzegu morza... Widoki jak z Sopotu. Choć może nie do końca. Tłumy jakby mniej gęste. :) Ale jednak molo robi wrażenie. Ładne. Podobne widywałem na Uznamie po drugiej stronie granicy.
    Tak, z tymi "turystycznymi" jadłodajniami już chyba tak jest wszędzie. Pamiętam, że jeszcze osiem lat temu (i wcześniej też), Take Away w Kilmore Quay miał w ofercie takie fish & chips, że jeździliśmy tam kilka razy w roku. Ale nic co dobre nie trwa wiecznie. Czy to zmienił się właściciel, personel czy tylko podejście do klienta to zaowocowało to takim spadkiem jakości, że od kilku lat unikamy tego lokalu. Może nie jak ognia, ale niewiele mniej.
    Ha, ha, Yeti i rozjuszony niedźwiedź. No tak, pogadać z takimi byłoby niełatwo. A wspomnienie Yeti przypomniało mi stary dowcip, po którym prawie musiałem czyścić monitor. Zaraz go przytoczę, choć wiem, że bardziej śmieszny wydał mi się w tłumie innych mniej zabawnych. Tak więc...
    W Himalajach, hen wysoko w śnieżnej jaskini siedzą dwa straszliwe Yeti i ogryzają kostki mlaskając z rozkoszą.
    Wtem mniejszy, straszliwy Yeti zwraca się do większego straszliwego Yeti:
    - Tato, a dlaczego my zawsze zakradamy się do tych człowieków od tyłu? Przecież one są takie małe, słabe i nie mogą nam uciec. Przecież i tak je zawsze złapiemy i pożremy.
    Na to odpowiada większy straszliwy Yeti:
    - Wiesz synku, to wszystko prawda co mówisz. Oczywiście, że człowieki nie stanowią dla nas żadnego zagrożenia i uciec też nam nie mogą. Jednak nieobesrane smakują lepiej.

    A ze zdjęć, najbardziej podoba mi się to na którym widać wysokie skały za "plecami" budynków, choć Grand Hotel i kolorowe filiżanki (a raczej tło za nimi) też mi się podobają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z chęcią bym sobie odświeżyła pamięć, bo w Sopocie, Międzyzdrojach i jeszcze kilku innych nadmorskich miastach byłam ostatnim razem bodajże pod koniec szkoły podstawowej. Ileż rzeczy musiało się tam zmienić od tamtej pory!

      Bardzo lubię ten dowcip i jeżeli mnie pamięć nie myli, poznałam go już jakiś czas temu właśnie dzięki Tobie. Od tamtego czasu wszedł już do repertuaru Połówka, który raczył podzielić się nim z kilkoma osobami. Każdego bawił :)

      Cieszę się, że w ogóle jakieś Ci się podobają, zważywszy na fakt, że nie były "ulepszane". Jeśli chodzi o filiżanki, to przez moment myślałam nawet o tym, żeby je pominąć, bo miałam aż nadto innych zdjęć do publikacji. Ja chyba najbardziej lubię fotki z kobietą spacerującą po piaszczystej plaży. A właśnie, zauważyłeś, że mają tam dwa rodzaje plaży? Co kto woli ;)

      Dość rzadko jadam w restauracjach [głównie na wyjazdach], a jeśli już mi się to zdarza, to lubię mieć poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Nieudane i niesmaczne dania tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie ma to jak domowa kuchnia...

      Usuń
    2. Przyjrzałem się zdjęciom raz jeszcze, po tym jak przeczytałem komentarz Rose. Rzeczywiście, szesnaste zddjęcie to wypisz, wymaluj Bray. No nawet ta mewa jakby z Irlandii. ;)
      I po prawdzie molo jest śliczne. Kiedy tak stoi na palach wysoooko nad powierzchnią morza w czasie odpływu... Ale kompozycyjnie najlepsze jest, i mnie się najbardziej podoba (pełen wymiar do Aldiego i na ścianę nad kominkiem) zdjęcie dwudzieste siódme.
      No właśnie, co jest z tymi parkingami? W Glendalough też trzeba za cały dzień płacić. Co prawda opłata nie jest wygórowana ale zawsze.

      Usuń
    3. To fakt, szesnastka skutecznie może się kojarzyć z Bray. Mewa przyleciała do Walii w odwiedziny do swojej rodziny ;)

      A mnie ono średnio ujmuje. Nie robi na mnie zbyt dużego wrażenia - i to do tego stopnia, że to była kolejna "zagrożona" fotka, nad publikacją której się mocno zastanawiałam. Priorytetem było dla mnie molo w pionowym kadrze [trójka] i to zrobione z oddali [numer sześć], żeby pokazać Wam, jak długa jest ta konstrukcja. Przypomina mi się tutaj znane powiedzenie: "nie to piękne, co piękne, ale to, co się komu podoba" :)

      A wiesz, że dawno tam nie byłam i nawet nie wiem, ile teraz sobie życzą za parking? Czy on kiedyś nie był darmowy? Pamiętam, że zawsze trzeba było płacić za wizytę w centrum, ale nie wiem, czy za możliwość parkowania. Może Połówek płacił i dlatego nie pamiętam :)



      Usuń
  2. Widać typowy kurort, ale całkiem uroczy. Z jedzeniem zwłasza w takich miejscach jest przeważnie ten sam problem - średniosmaczna masówka e wygórowanych cenach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z chęcią bym tam jeszcze wróciła, bo mam lekki niedosyt. Następnym razem chciałabym koniecznie skorzystać z kolejki i tramwajów, bo są naprawdę urocze! Niestety, widziałam je tylko z oddali i nie udało mi się zrobić dobrych, nierozmazanych zdjęć, więc ich tu nie zamieściłam.

      Jadłodajnie zostały wybrane w ciemno, bez sprawdzania ich opinii w sieci, więc lekkie rozczarowanie w pełni uzasadnione. Dobrze, że chociaż jedna z nich była na poziomie. Mogło być gorzej :)

      Usuń
  3. Odnoszę nieodparte wrażenie, że pisałaś ten post będąc w bardzo dobrym nastroju. Widzę tu świetny humor, taki jaki najbardziej lubię i dużo monologów z ripostami;)

    Bardzo podoba mi się to molo. Jest przecudowne. Przypomina mi trochę te, które widoczne są na zdjęciach z egzotycznych krajów. Okolica też jest urokliwa i sympatyczna. Kolejne zdjęcia z kolei przywodzą mi na myśl irlandzkie Bray. Może niesłusznie, może to tylko skrawek zdjęciowy wyjęty z kontekstu. Tak czy owak Twój opis bardzo mi się podoba i chętnie bym to miasteczko odwiedziła. Biorąc pod uwagę Alicję i kota (tym razem zamiast królika) biorę w ciemno.

    Wyobrażasz sobie, że miałam podobną przygodę z WC, ale nad naszym morzem? Czułam już naprawdę wielką potrzebę i szukałam toalety. Po długim czasie w jednej ze smażalni zapłaciłam całe 2,50 za kluczyk do niczego innego jak toitoi. Moje zwieracze przeszły naprawdę ciężką próbę, bo kłódka nie chciała się otworzyć. Kiedy oddałam się cudownemu uczuciu: alleluja w toi toi i wyruszyłam na dalszy spacer-spostrzegłam stojące jak gdyby nigdy nic darmowe toalety. Wyobrażasz sobie moją minę?

    Widzę same dobroci do kawy i widzę jeszcze łokieć! Tam jest łokieć i to na pewno nie Twój!:D

    Lubisz lody Ben & Jerry's Taito?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisałam tę relację dość dawno temu, zatem nie pamiętam, jaki nastrój miałam, jedno jest jednak pewne - na pewno miałam wenę, bo jak jej nie mam, to przeważnie nic wtedy nie piszę. Ale wiesz, pewnie masz rację. Bo u mnie wena i dobry nastrój są ze sobą bardziej powiązane, niż mogłoby się wydawać.

      Bardzo mi miło, że post, molo i miasto przypadły Ci do gustu. Jeśli kiedyś będziesz się wybierać do Północnej Walii, to zdecydowanie polecam Llandudno. Nie będziesz się tam nudzić!

      Hahaha. Dzięki za bardzo ekspresywny opis, wszystko sobie zwizualizowałam. I nie mogłam się nie roześmiać! :) Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale zawsze bawią mnie takie sytuacje. Im ktoś bardziej stara się panować nad swoimi zwieraczami, tym bardziej śmiać mi się chce :)

      Hahaha! Proszę, proszę, jaki sokoli wzrok! I jaka ekscytacja z powodu niewinnego łokcia ;) Zastanawia mnie, po czym poznałaś, że to nie mój łokieć? Przyznaj się, domyśliłaś się, że to część Połówka, bo zamiast czekoladowego ciasta miał cytrynowe ;) Słodkości nawet smaczne, ale ja zdecydowanie wolę ciasta z kremami od takich "suchych", biszkoptowych. A tak na marginesie, Połówek w życiu by nie sfotografował w restauracji swojego posiłku, bo by się krępował. Zawsze jak wyciągam aparat i chce zrobić zdjęcie tego, co jemy, jego błagalny wzrok mówi: "weź, schowaj ten aparat, bo to wiocha" :) No cóż, tak to jest, jak się idzie do kawiarenki z blogerką ;)

      Lubię, choć lody zdecydowanie nie są moim ulubionym przysmakiem/deserem. Zdarzyło mi się parę razy jeść te lody z "kubełka", przeważnie czekoladowe brownie. A Ty? Lubisz? Masz swoje ulubione? W tej fotce chodziło jednak nie tyle o same lody, co po prostu o ładne i fajne stoliki z siedziskami i parasolem :) Nie pogardziłabym takimi meblami w moim ogródku.

      Usuń
    2. Tak właśnie myślałam.

      Walia nie jest na mojej liście podróżniczej, ale kto wie, kto wie...Taito, really? Ja się przecież nigdy nie nudzę i na niedobór przygód nie narzekam;-)

      Nic się nie martw. I mnie bawią takie sytuacje, a najlepsze co można w nich zrobić-to śmiać się z samej siebie. Ta umiejętność jest wysoko ceniona;)

      No pewnie. Nigdy nie pokazujecie swoich twarzy, więc strzęp łokcia Połówka to zawsze realny dowód na Wasze istnienie, kawałek żywego ciała:D Jestem pewna, że gdybym dopatrzyła się Ciebie to zareagowałabym jak na Eda na koncercie;) Szczerze pisząc w ogóle nie zwróciłam uwagi na te ciasta. Tak ten łokieć przykuł moją uwagę! Mam w lodówce własnoręcznie zrobione tiramisu, chcesz?;) Muszę się przyznać, że i mi niezręcznie robić fotografie jedzenia, chociaż niejednokrotnie mam na to ochotę.

      Nawiążę jeszcze do jedzenia w miejscach turystycznych-ja przed każdym wyjazdem szukam polecanych jadłodajni, ale na miejscu i tak wychodzi inaczej. Kiedy przychodzi głód to nieważne gdzie, byle go zaspokoić. Jeśli tylko mogę to staram się mieć jedno stałe miejsce do jedzenia w okolicach pensjonatu, w którym śpię.

      Notabene najgorsze miejsce w Irlandii, w którym jadłam to było nieopodal Klifów Moheru;)

      Lody generalnie bardzo lubię, natomiast te mnie nie porywają. Domyśliłam się, że chciałaś pokazać ogródek, a nie markę, jednak byłam ciekawa Twojej opinii. W Polsce zwykle jadam Grycana, ale tego lata przypadkiem odkryłam na nowo lody Koral. Nie lubię lodów owocowych. Dla mnie tylko czekolada, orzech, kawa, bakalie, wanilia.

      Do ogródka i czytania to by się wygodny hamak przydał kochana;)

      Usuń
    3. Zaraz, zaraz, czy Ty sugerujesz, że Połówek to mój "wymyślony przyjaciel"? ;) Powinnaś mi być wdzięczna, że nie pokazuję swojej twarzy, bo gdybym to robiła, to do końca życia miałabyś koszmary nocne i budziłabyś się z przerażającym krzykiem :) Chociaż... kusisz tą reakcją jak na Eda. Chciałabym to zobaczyć na własne oczy :)

      Tiramisu domowej roboty brzmi wcale nie gorzej niż mój sernik z białą czekoladą i malinami :) Możemy się wymienić kawałkiem. To znaczy, jeśli jeszcze masz czym się zamieniać! Z pustymi rękoma nie pokazuj mi się na oczy ;)

      Jak to mawiają: "człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka już niekoniecznie" :) Ja coraz rzadziej się krępuję, bo i dlaczego miałabym to robić? Myślę, że obsługa restauracji nie takie rzeczy widziała. Poza tym... turyści i blogerzy mogą więcej ;)

      Ja chyba najbardziej lubię lody 99 i waniliowe Magnum z kawałkami migdałów w mlecznej czekoladzie.

      Myślałam o wiszącym fotelu do ogródka, ale ostatecznie porzuciłam ten pomysł, bo wydał mi się moją fanaberią. Zamiast tego korzystałam z krzesła, albo po prostu rozkładałam koc na trawie i czytałam, leżąc na brzuchu :)

      Usuń
    4. Oj nie. Nic takiego nawet nie przyszło mi do głowy;) Myślę, że czas wymyślonych przyjaciół masz już dawno, dawno za sobą:P

      Myślę, że przesadzasz z tą swoją wydumaną skromnością. A wiesz jak zareagowałam na Eda? Nie tak jak o tym marzyłam, ale cóż, może będzie jeszcze okazja;)

      Jeśli już robię zdjęcia jedzenia to staram się ukradkiem. Czasami nawet jak jest jakieś miłe dla oka miejsce wstydzę się je obfocić. No jakoś tak po prostu.

      Tych pierwszych nie znam, natomiast fenomenu lodów Magnum nie rozumiem. U mnie w pracy w lecie idą jak drożdże. Nie przepadam za Magnum, ale de gustibus non est disputandum.

      Wiszący fotel to cudo. Marzył mi się taki do czytania, ale przestał jak zobaczyłam jego cenę. Mi się latem zdarzyło pobujać w hamaku. Lubię też czytać leżąc na brzuchu. O ogródku to nie mam co marzyć, ale w następne lato będę po prostu zabierać książki, kocyk i koszyk piknikowy i wędrować w miły i spokojny plener. Taki mam plan!

      Usuń
    5. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miała wymyślonego przyjaciela, a to ponoć bardzo powszechne u dzieci. Jak zwykle byłam inna. Nie stać mnie było nawet na urojonego przyjaciela ;)

      Żarty, żarty! :) Lubię sobie żartować na swój temat.

      No właśnie nie wiem, jak na niego zareagowałaś. Nie wiedziałam nawet, że "planowałaś" swoją reakcję.

      Wiadomo, ja też się z tym nie obnoszę, nie wychodzę na środek sali i nie informuję wszystkich, że zaraz zrobię zdjęcie tego, co jem. Przeważnie robię to dość dyskretnie.

      Co do lodów, to może Magnum najzwyczajniej na świecie nie ma Twoich ulubionych smaków? Ja na przykład nie lubię tych z gorzką czekoladą, te z białą mogą być od biedy, natomiast te w mlecznej polewie z migdałami bardzo lubię. Ale i tak "ninety-nine'y" są najlepsze! :)

      Piękne są, to prawda. Widziałam, że niektórzy używają ich w domu, ale jedyne miejsce, w którym mogłabym postawić taki mebel, to kuchnia. Moje sypialnie i salon nie są zbyt duże, kuchnia jest całkiem spora. W ogrodzie super by się prezentował, ale pewnie szybko by niszczał. Co się tyczy cen - są i tańsze i te naprawdę drogie.

      Usuń
  4. Sokole Oko

    Całkiem przyjemne to miasteczko Lalanudno ... choć szkoda, że kościół św. Trudno Ci nie spasował :D

    Parking z opłatą minimum za 2 h to jeszcze ok gorzej jak wpadasz do jakiejś dziury na góra godzinę a musisz zapłacić za cały dzień. To dopiero masakra ...

    Bardzo fajne miasto, podobają mi się te foteliki, wiklina i dużo soczystych kolorów ta karuzela i molo ...

    OdpowiedzUsuń
  5. "Lalanudno" i święty "Trudno" - hahaha, Ty to wiesz, jak mnie rozbawić! :) Autokorekta Ci takie figle spłatała, czy sama wykazałaś się taką inwencją? ;) Boskie nazwy! :)

    To nie tak, że kościół św. "Trudno" mi nie spasował, po prostu większą frajdę miałam ze spotkania z tym ciekawskim kotem :)

    Tak to chyba mi się jeszcze nie zdarzyło. Co nie zmienia faktu, że te wszędobylskie opłaty były nieco irytujące. Najpierw płacisz za trasę, żeby dojechać na "szczyt", a kiedy już tam jesteś, płacisz za parking. Dobrze, że nie pobierali jeszcze opłat za wejście do restauracji i za możliwość podziwiania widoków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja stawiałbym na inwencję Sokolego Oka. Ma dziewczyna poczucie humoru, co już niejednokrotnie udowodniła. :)
      Należy cieszyć się, że nie kasowali za drogę powrotną ze "szczytu". W końcu jak szaleć to szaleć, ktoś może kiedyś zauważyć to niedopatrzenie w łupieniu turystów. A tak na marginesie, daleko stamtąd do Sherwood? ;)

      Usuń
    2. Zobaczymy [albo i nie], jak się do tego ustosunkuje sama zainteresowana :)

      Haha, jeszcze by tego brakowało! :)

      Do Sherwood jest całkiem spory kawałek, prawie trzy godziny drogi. I coś mi podpowiada, że nie mogłabym liczyć na dzielnego Robina, obrońcę uciemiężonych ;)

      Usuń
    3. Sokole Oko

      Już się stosunkuję proszę bardzo. Otóż czytając ten lekką ręką pisany interesujący jak zawsze post. Okraszony sporą ilością (co lubię) niesamowicie pięknych nasyconych kolorami i emocjami zdjęć, od razu mózg mój jako wielce kreatywny przerobił sobie te jakże skomplikowane obcobrzmiące nazwy na ładnie spolszczone. Zatem to nie słownik to ja. Przyznaję się ;)

      Co do parkingów z opłatą "z dupy" to wczoraj byłam w Krakowie i byłam zmuszona zaparkować nieopodal Błoni i Parku Jordana i tam na jedynym wolnym jeszcze parkingu opłata była 10 zł za godzinę a ja spędziłam tam godzin 6 i co Wy na to ???

      Nie zapłaciłam. Wbiliśmy się na podziemny w muzeum gdzie o cudzie jeszcze miejsce się znalazło a opłata 3 zł za godzinę.

      Mnie w sumie od lat i tak rozwala co roku chyba wyższa opłata za molo w Sopocie. No to już jest jakieś nieporozumienie.

      Usuń
    4. Wielkie dzięki za ustosunkowanie się, od teraz nie będę już poddawać w wątpliwość Twojej kreatywnej natury. Spolszczone nazwy pierwsza klasa! :)

      No i szacun za pokonanie systemu i zaoszczędzenie sakiewki monet :)

      Jak najbardziej popieram i jestem za zniesieniem opłaty, choć pewnie nikogo to nie obchodzi ;)

      Usuń
  6. Bardzo ładne miasteczko. Podoba mi się architektura wiktoriańskich domów z ażurowymi zdobieniami jak koronki lub domki z piernika. I kawiarenki w nadmorskich kurortach. A siąpiący deszcz też miewa swój urok... Kurorty po sezonie nie maja juz tłumów ludzi i można spokojnie posiedzieć nad filiżanką kawy i zwiedzać bez bitw o miejsce parkingowe, o wolny stolik, itd. Nie znam Walii. Zainspirowałaś mnie Taito!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektóre zdobienia są faktycznie misterne i efektowne, całość robi wrażenie, szczególnie jeśli jest się - tak jak ja - dużym miłośnikiem nadmorskich klimatów. Przyjemne, miłe dla oka miasto, w którym można spędzić kilka dni i się nie nudzić.

      Dziękuję za miłe słowa i za kolejny komentarz :) Przepraszam za późną odpowiedź.

      Usuń
  7. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń