niedziela, 3 listopada 2019

Grunge Is Not Dead - Kurt Cobain & moje muzyczne reminiscencje



Trochę wierzyć mi się nie chce, że od mojej wizyty w Newbridge upłynął już nieco ponad rok! I że od tamtego czasu nie udało mi się jeszcze opisać tego wyjazdu, mimo że, wierzcie mi, wielokrotnie się do tego zabierałam. Zawsze jednak coś mnie od tego odciągało.

Tyle dni i miesięcy dzieli mnie od tego wydarzenia, a mimo to, kiedy o nim myślę, nadal odczuwam mieszankę uczuć, która mi towarzyszyła tego konkretnego dnia: radość i podekscytowanie dziecka oczekującego na Boże Narodzenie połączone z niecierpliwością i niemożliwością doczekania się momentu przyjazdu. 


Dzień był w istocie dla mnie podniosły, nie mogłam uwierzyć, że już za chwilę stanę oko w oko z jakże osobistymi przedmiotami należącymi do mojego największego idola nastoletnich lat, Kurta Cobaina, wokalisty kultowej Nirvany, na której wychowało się wiele pokoleń przede mną i po mnie.

Jako dziecko słuchałam przeróżnych zespołów, najczęściej oczywiście tych popowych, których muzyka wyjątkowo łatwo wpadała w ucho. Jako że moje dzieciństwo przypadło na lata 90., swoje triumfy święciły wówczas dziewczyny ze Spice Girls i bracia Hansonowie, wśród których Taylor był zdecydowanie moim "crushem". I choć to te zespoły były mi wówczas najbliższe, to jednak moje zamiłowanie do nich umarło śmiercią naturalną i skończyło się na noszeniu t-shirtów z moimi ulubieńcami. 

Jakoś niedługo później, w dużej mierze dzięki mojemu uroczemu koledze z liceum, Maćkowi, i niezastąpionemu kuzynowi, Rafałowi, zaczęłam dryfować w stronę mocniejszych dźwięków. O Spice Girls dawno zapomniałam, zastępując je kontrowersyjnym Ville Valo z H.I.M, który niewtajemniczonym przywodził na myśl co najmniej satanistę - aż dziw, że moja biedna rodzicielka nie wezwała do mnie egzorcysty! - a w dodatku wyśpiewywał "baby, join me in death!", oraz Danielem Johnsem z Silverchair, który pod względem wyglądu przypominał bardziej aniołka, ale duszę miał tylko ciut mniej rogatą od Ville. 

To mniej więcej wtedy aktywowało się u mnie zamiłowanie do rocka, które w dużej mierze zostało do dziś. I co ciekawe, teraz - te kilkanaście lat później - słuchając wyżej wspomnianych zespołów, z całym przekonaniem stwierdzam, że wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale nie moje podejście do ich piosenek. I nie mój pokój w rodzinnym domu, który nadal wygląda jak mauzoleum - niemal tak samo, jak wtedy, kiedy spakowałam swoje "skarby" do dużej walizki, rzuciłam na niego ostatni raz okiem, i wyszłam - z czarno-białym plakatem Kurta Cobaina, z kasetami Nirvany, na które tak pieczołowicie ciułałam pieniądze, nie mając wtedy zielonego pojęcia, że w przyszłości dostanę na urodziny kultowy album Nevermind na płycie CD od mojego wybranka i że kasety staną się reliktem przeszłości. Ani też nie marząc, że pewnego dnia będę mieć osobiste rzeczy Kurta na wyciągnięcie ręki. To wydawało się być absurdalna myślą - Cobain już dawno nie żył, kiedy ja przeżywałam swoją "fascynację" nim, wiedziałam zatem, że nie mogę liczyć na żaden koncert, co najwyżej - i to przy bardzo pomyślnych wiatrach - na wizytę w Seattle, w którym mieszkał. 

Życie jednak nie byłoby życiem, tym cudownym darem przynoszącym nam nieoczekiwane niespodzianki, gdyby wszystko zawsze szło po naszej myśli. I tak pewnego dnia, ku mojej nieopisanej radości, dowiedziałam się, że w Museum Of Style Icons w Newbridge, w hrabstwie Kildare, będzie zorganizowana wystawa "Growing Up Kurt Cobain". I już wtedy, w tamtym konkretnym momencie, wiedziałam, że to będzie coś, co po prostu muszę zrobić - choćby to była ostatnia rzecz, jakiej miałabym dokonać przed moją śmiercią. Tym bardziej, że tamtejsze muzeum już dawno miałam w planach [moda jest mi w pewien sposób bliska  i już jako dziecko uwielbiałam oglądać szczuplutkie modelki na wybiegu odziane w ekstrawaganckie stroje], i że słyszałam o nim dużo dobrego.
kremowy, wełniany płaszcz Kim Kardashian od francuskiego domu mody Chloé
I tutaj każdy, kto pamięta charakterystyczny wygląd Kurta Cobaina, pewnie zastanawia się, jak to możliwe, że ktoś taki jak on mógł znaleźć się na wystawie w muzeum ikon stylu. Choć jego nonszalancka aparycja bardziej upodobniała go do lumpa niż fashionisty i modnisia, część jego elementów ubioru przeszła do historii mody jak chociażby jego białe okulary, nieśmiertelne trampki, szary akrylowo-moherowy kardigan, w którym nagrywał "Unplugged" czy pasiasty t-shirt ze "Smells Like Teen Spirit". 


Ponadto, nie każdy wie, że przodkowie Kurta pochodzili z Cork bądź Tyrone [tutaj opinie są sprzeczne], a on sam zapałał miłością do wyspy, kiedy przyjechał tu koncertować. Irlandia go oczarowała, tak jak zresztą wielu z nas. Oszołomiła swoim niepodważalnym urokiem, a jakby tego było mało, jeszcze bardziej zaakcentowała jego wrażliwość. Jak szczerze wyznał Kurt: w czasie całego pobytu tutaj czuł się wzruszony niemal do łez [I feel you, bro...!]. Poczuł też coś jeszcze - że stąd wywodzą się jego korzenie. 


Jego najbliżsi - siostra, matka i córka, na szczęście nie Courtney - doszli więc do wniosku, że wystawa w Newbridge będzie doskonałą okazją do tego, by pokazać światu jego osobiste rzeczy, nigdy wcześniej nieudostępniane publice, a przy okazji odkryć przed nim to zabawne, radosne i słodkie oblicze, którego tak wielu postronnych ludzi zwyczajnie nie znało, bo media przedstawiały nam go jako artystę co najmniej tak mrocznego jak poezja Baudelaire'a i depresyjnego jak obrazy Beksińskiego, a w dodatku z samobójczymi ciągotami. 


O tym, jak rzadko skupiano się na tym, co było w nim  jajcarskiego, dobrego i ujmującego, zauważyłam wiele, wiele lat później, kiedy odkryłam Internet i wywiady z Kurtem. Wtedy nie mogłam nie zgodzić się z tym, co muzyk powiedział któregoś dnia o sobie samym: "I've always been a nice guy", bo patrząc na niego i słuchając tego, co mówi, widziałam właśnie to: fajnego, miłego człowieka. Jednak to zło, mrok, krew, seks i przemoc łatwiej się sprzedają w dziennikarstwie, w którym to "bad news is good news", toteż z lubością przeinaczano jego słowa [słynne: "I hate myself and I want to die"] i robiono z niego kogoś, kim nie do końca był. 

Wystawa pozwoliła mi poznać Kurta od tej mniej znanej strony - skrzętnie ukrytej przed światem, ale też wzruszającej. Zobaczyłam w nim nie tyle "gwiazdora rocka" co przede wszystkim człowieka, który mimo tego, że zasłynął na całym świecie, miał dość przyziemne pragnienia i marzenia. Człowieka, który oprócz talentu muzycznego dysponował też tym rysunkowym, i który jako dziecko uwielbiał Snoopy'ego z "Fistaszków". I robił rozczulające błędy, jakże typowe dla innych, zwykłych dzieci. 
 <3
Zobaczyłam też to, co przede mną widziało już wielu innych fanów - rozbite marzenia, i poczułam żal, że to już koniec, i że niczego więcej już nie będzie. Żadnego nowego singla, wywiadu, płyty. Ten rodzaj żalu, który odczuwa się, kiedy przedwcześnie kończy się życie młodego i utalentowanego człowieka. Człowieka, który - mając zaledwie dwadzieścia parę lat - musiał dźwigać na swoich wątłych barkach ogromny ciężar swojej sławy.


Do muzeum pojechałam oczywiście z uwagi na Cobaina, ale muszę przyznać, że z nieukrywanym zainteresowaniem obejrzałam też inne wystawy poświęcone kreacjom gwiazd. Zadziwiłam przy sukni księżnej Diany [nie wiedziałam, że była taka wysoka!], westchnęłam przy imponującej kolekcji "małych czarnych" i talii osy Audrey Hepburn, a na koniec zaś spoczęłam przy jednym ze stolików w ciekawie udekorowanej kawiarence, by napić się kawy i skosztować kuszącego ciasta, które jednak zdecydowanie lepiej wyglądało, niż smakowało. 



Samo miejsce zaś jak najbardziej polecam. Muzeum co prawda już jakiś czas temu przestało być darmowe, ale mimo wszystko, nigdy nie żałowałam pieniędzy wydanych w tym miejscu, mimo że plasuje się ono raczej po stronie tych "małych i skromnych" niż "wielkich i obszernych", w których z łatwością można się zgubić niczym w labiryncie Minotaura. 




Dodge Dart z 1965 roku - ostatni samochód Kurta. Poprzedni, marki Lexus, oddał zaledwie po paru dniach od kupna, bo uznał, że jest zbyt szpanerski


niedziela, 20 października 2019

Kiedy karma kąsa zły tyłek...

Dziś zacznę od słów jednej z moich ulubionych piosenek: ”I've got another confession to make, my friend". Następne zdanie "I'm your fool" też by tu pasowało, ale dziś chciałam skupić się na czymś innym:

Byłam ostatnio niegrzeczną dziewczynką. 

Tak bardzo grzeszną i zuchwałą, że nieopatrznie zwróciłam na siebie uwagę samego Jahwe. 
Najwidoczniej uruchomiłam swoim postępowaniem jakieś alarmowe guziki Tam Na Górze, bo pewnego pięknego dnia Jahwe oderwał swoje stare, zatroskane oblicze od wielkich spraw tego świata i zawiesił swoje ojcowskie spojrzenie akurat na mnie maluczkiej. Postanowił też niezwłocznie wysłać do mnie swoją delegację w celu natychmiastowego nawrócenia zbłąkanej owieczki na właściwą drogę. 
I tak, kiedy usłyszałam dźwięk dzwonka, dwukrotnie brutalnie rozdzierający ciszę i wyrywający mnie z zadumy, zacisnęłam wargi w bolesnym ucisku i udałam się w kierunku drzwi. I tu wypadałoby dodać, że wśród rzeczy, których naprawdę nie lubię, top listy okupują niezapowiedziane odwiedziny i niechciane wizyty domokrążców. 
Zanim jednak dotarłam do wejścia, schowałam do najgłębszego zakamarka swoje marsowe oblicze, i uchyliłam drzwi z najpogodniejszym i najbardziej przyjaznym wyrazem twarzy po to tylko, by jeszcze bardziej się rozpogodzić, kiedy dostrzegłam na progu maleńką, niewinną staruszkę wspierającą się na lasce. Od razu stanęła mi przed oczami moja ukochana, niestety już nieżyjąca, babcia. 
Nawet nie zauważyłam, kiedy płynnie przeszłyśmy od grzecznościowego powitania do... rozważań religijnych. Kiedy zorientowałam się, że wpadłam w sprytnie zastawioną pułapkę przez dziarską staruszkę, było już o co najmniej kilka minut za późno na to, by się z niej szybko i bezboleśnie wydostać. "Babcia" miała mnie już w swoich szponach i urabiała mnie niczym najbardziej plastyczną modelinę. 
Jeśli piekło faktycznie istnieje, a ja kiedyś do niego trafię, to największą torturą nie będzie przypiekanie mnie przez diabły, czy dźganie w tyłek trójzębnymi widłami, a... odmawianie innym. Jako notoryczny people-pleaser mam poważny problem z byciem asertywną, szczególnie wtedy, kiedy ta druga strona próbuje zabić mnie swoją słodyczą, a w dodatku jest małą, słodką staruszką. 
Sama wizyta nie byłaby pod żadnym względem nadzwyczajna, gdyby nie to, że staruszka okazała się być... Polką! Jak długo żyję na irlandzkiej ziemi, jeszcze nie spotkałam tutaj tak wiekowej Polki i to w dodatku tak sprawnie nawijającej po angielsku niczym przekupka na targowisku. I to bez naszego popisowego akcentu, który to - powiedzmy sobie szczerze - mamy z reguły dość mocny i charakterystyczny. 
Kiedy po paru minutach padło nieśmiertelne pytanie, skąd pochodzę i jak długo tu jestem, a ja odpowiedziałam odpowiednio "From Poland" i "thirteen years", staruszka tak pięknie powtórzyła po mnie "trzynaście lat w Irlandii", że nie mogło to ujść mojej uwadze. Szybko, acz bez przekonania, podziękowałam za skomentowanie mojego "bardzo dobrego angielskiego", stwierdzając, że to jej polski jest niesamowicie imponujący! 
Każdy, kto kiedykolwiek uczył obcokrajowca polszczyzny, doskonale wie, że pomimo tego, iż mamy ten sam aparat mowy, to powtórzone słówko bądź zdanie - nawet jeśli uderzająco przypomina oryginał - nie jest jednak "tym".  Nie ta melodia, nie ten akcent, nie ta precyzja w wymowie skomplikowanych dwuznaków, a takim przecież jest "rz" w "trzynaście".
Słysząc mój podziw dla znajomości polskiego mojej rozmówczyni, do naszej pogawędki włączyła się towarzyszka staruszki, dotąd pozostająca w jej cieniu, i wyznała, że tak właściwie to "babcia" pochodzi z Polski. 
Rozmawiało nam się całkiem sympatycznie i w innych okolicznościach z przyjemnością bym kontynuowała tę rozmowę [jednak nie na tematy religijne...], ale jako że wiedziałam już, iż mam do czynienia ze Świadkami Jehowy, trochę chciałam mieć już ją za sobą, tym bardziej, że zostałam oderwana od swoich obowiązków i musiałam do nich szybko wracać. 
Sporo w ostatnim czasie mówiło się w RTE1 na temat Świadków Jehowy, a konkretnie o okrutnym ostracyźmie, któremu bezwzględnie poddawani są ci, którzy zdecydowali się opuścić szeregi tego zboru, nie wiem więc, czy wizyta u mnie była zupełnie przypadkowa czy też wchodziła w plan ocieplania wizerunku tej religijnej grupy, ale jeśli tak, to muszę przyznać, że okazała się być iście sprytnym pomysłem, wszak parafrazując słowa niegdysiejszej Miss Polonii, Ewy Wachowicz, "staruszkom się nie odmawia!". Zwłaszcza tym, które przybierają postać kameleona i pozorują na Twoją ukochaną babcię. 
Jeśli chodzi o religię, to staram się być neutralna jak Irlandia i Tybet w czasie II Wojny Światowej, a do tego tolerancyjna na wierzenia innych. W głębi swojego naiwnego serca chcę bowiem wierzyć w karmę - w to, że wszystkie wyrządzone przez nas uczynki, wracają do nas niczym bumerang. I albo robią ci dobrze, albo boleśnie kąsają po tyłku. 
Problem pojawia się wtedy, kiedy karma, najwidoczniej skonsternowana i zagubiona,  wraca i kąsa nie ten tyłek, co trzeba. 
Jest taki piękny i dość optymistyczny cytat mówiący o tym, że "świat jest pełen dobrych ludzi. Jeśli nie możesz na żadnego z nich trafić, bądź jednym z nich". A zatem ja zawsze starałam się - w większym bądź mniejszym stopniu - nim być. Pożyczone rzeczy oddawałam, nie swoich nie brałam. Zagubione telefony, portfele i listy z radością oddawałam ich prawowitym właścicielom, wychodząc z założenia: "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I chyba też po cichutku licząc, że kiedyś będę zbierać owoce tego, co posiałam. 
Wszyscy ci, którzy należą do programu lojalnościowego Tesco, wiedzą, że przysyła ono swoim członkom kupony w różnej kwocie - w zależności od tego, ile swoich ciężko zarobionych pieniędzy klienci wydali we wspomnianym sklepie. Termin wysyłki ostatnich kuponów przypadał gdzieś na początek sierpnia.
Dni i tygodnie jednak mijały, przeistaczały się w kolejne miesiące, a moje oczekiwane kupony nie docierały, co zaczęło mnie już nieco irytować, bo skrupulatnie je zbieram, by później zamienić na wejściówki do atrakcji turystycznych bądź na bilety promowe Irish Ferries. 
Podpytałam przy tym znajomą, która też należy do tego programu, i moje obawy zostały potwierdzone: "A daj spokój, już dawno przyszły! Ale nie martw się, jeśli jeszcze ich nie dostałaś. Oni co jakiś czas ponownie je wysyłają, jeśli ich nie wykorzystasz".
Starałam się zatem nie martwić, aczkolwiek coraz bardziej docierało do mnie, że zawinił nasz listonosz, któremu już niejednokrotnie zdarzało się dostarczyć nam cudze listy, szczęśliwie zaś w obrębie tego samego miasta, więc zawsze je oddawaliśmy właściwym adresatom. Albo po prostu wrzucaliśmy ponownie do skrzynki w nadziei, że tym razem nie trafią w nasze ręce. 
Szkoda, że to najwyraźniej nie działa w drugą stronę. 
W miniony piątek, w obliczu powoli zbliżającego się terminu kolejnej kwartalnej wysyłki kuponów, powiedziałam sobie "enough is enough!". Choć nie cierpię tego robić, chwyciłam za telefon i wybrałam numer infolinii Tesco, by zgłosić długo przeterminowany problem. Po przeprawie z automatem i cierpliwym odsłuchaniu przymusowej muzyczki, wreszcie udało mi się połączyć z człowiekiem z krwi i kości, a konkretnie z kobietą mówiącą piękną irlandzką odmianą angielszczyzny. 
Zachęcona tym faktem wyznałam jak księdzu na spowiedzi to, co leżało mi na wątrobie. Pani była sympatyczna, ale średnio pomocna. Dowiedziałam się od niej jednej ciekawej rzeczy. Otóż po wstukaniu magicznych fraz w swoim systemie moja rozmówczyni stwierdziła, że kupony już dawno temu wykorzystano w moim lokalnym sklepie, na co ja zareagowałam zszokowanym i mało inteligentnym: "What??? But... How? How is that even possible?!" Niczego bowiem nie byłam w swoim życiu tak pewna, jak tego, że wspomnianych kuponów nigdy nie dostałam, a co za tym idzie - nie mogłam wykorzystać. Ręczyłam też tutaj za Połówka, bo jestem w 100% pewna, że nigdy by ich nie tknął, nie konsultując tego wcześniej ze mną. 
Irlandka wzięła jedynie ode mnie "kod pocztowy", eircode, aby zaktualizować moje dane i w przyszłości uniknąć wpadki z dostarczeniem listu pod zły adres, choć prawdę powiedziawszy nie wiem, jak eircode ma pozytywnie wpłynąć na naszego zakochanego i rozkojarzonego listonosza. 
Fuck me! - zaklęłam siarczyście, sama do siebie, kiedy już nieco ochłonęłam po rozmowie i kiedy uświadomiłam sobie, co to dla mnie oznacza. A oznaczało ciąg dalszy problemów. 
Zalogowałam się więc na swoje konto lojalnościowe i tam na własne oczy zobaczyłam to, co chwilę wcześniej usłyszałam - wspomniane kupony, w wysokości 20€, widniały czarno na białym jako wykorzystane. W pewien sierpniowy wtorek. Nie żebym zwątpiła w swoją poczytalność - zdecydowałam się jednak sprawdzić też historię transakcji odbytych w sierpniu, by zobaczyć, czy byłam tego konkretnego dnia w sklepie, a jeśli tak, to ile wydałam i ile punktów za to dostałam. Czy muszę pisać, że mnie tam wtedy nie było? 
Może gdyby chodziło o parę euro, machnęłabym ręką na całą sprawę i zapomniała o niej tak szybko jak ludzie o swoich postanowieniach noworocznych. Prawdę powiedziawszy szkoda mi jednak było tych 20 euro, bo dzięki uprzejmości Tesco mogłabym je w przyszłości zamienić na bilet promowy o wartości 80€. 
A więc powtórka z rozrywki: telefon do Tesco, słuchanie muzyczki, ziewanie w oczekiwaniu na kogoś z obsługi klienta i ciche prośby o to, bym trafiła na tę samą osobę, co oszczędziłoby mi wyłuszczania całej sprawy od A do Z. 
Los jednak chciał, że tym razem trafiłam na Irlandczyka, który niespodziewanie okazał się być bardziej pomocny niż jego koleżanka, bo kiedy wyjaśniłam swój problem i zapytałam, jakie opcje mi pozostały w tej sytuacji, usłyszałam coś, co przywróciło mi wiarę w ludzi: jako gest dobrej woli dostanę rekompensatę w postaci punktów, które zostaną następnie zamienione na kupony na wspomnianą wcześniej kwotę.
Ucieszyłam się, nie powiem, ale muszę też przyznać, że przez cały czas trwania obydwu rozmów, czułam się jak wyłudzaczka i oszustka, która postanowiła zużyć swoje kupony, a potem udawać głupa i wyciągać rękę po więcej. 
I żeby była jasność, nie piszę o tym tutaj, żeby podsunąć Wam pod nos gotową receptę pod tytułem: "Jak wydymać Freda?" ;) Bardzo ładnie Was proszę, jeśli kiedyś dostaniecie kopertę z logo Tesco, albo jakąkolwiek inną, zaadresowaną na kogoś innego, oddajcie ją właścicielowi.