niedziela, 8 listopada 2020

Powrót na walijską ziemię: nocleg (prawie) z piekła rodem

 

Pierwszy nocleg w czasie zeszłorocznego pobytu w Walii okazał się dla nas istnym kuriozum. Zarezerwowany pod koniec dnia w Tenby, w czasie jazdy, kiedy już udało nam się złapać zasięg w telefonie, na długo pozostanie w mojej pamięci. Za sprawą dobrych i złych powodów.

Przede wszystkim daliśmy się nieco złapać w pułapkę fałszywej reklamy, a może właściwie w pułapkę zastawioną przez własną wyobraźnię? Opis obiecywał bowiem niemal gruszki na wierzbie: sielską lokalizację tak typową dla rezydencji wiejskich, a jakby tego było mało - prywatny dostęp do plaży. I to chyba było to magiczne zdanie, po którym wyłączyło mi się logiczne myślenie i wszystkie alarmowe lampki w mojej głowie.

Nie zagłębiając się w ogóle w opinie pozostawione przez byłych gości, a jedynie sugerując się bardzo dobrą oceną tego przybytku, zgodnie rzekliśmy: "bierzemy!" Bo i nad czym było się zastanawiać? Robiło się coraz później i wypadałoby znaleźć sobie jakieś przytulne gniazdko do relaksu, aby wypocząć przed kolejnym dniem - dniem, który jak przypuszczałam, obfitował będzie w liczne atrakcje i intensywne wrażenia.

Jak się wkrótce okazało, "przytulne gniazdko" byłoby ostatnim określeniem, którego użyłabym w stosunku do naszej noclegowni. Sama lokalizacja nie była zła, jako że rezydencja znajduje się na terenie parku narodowego, a zatem jej bezpośrednie okolice obfitują w drzewa i sielską, senną atmosferę, ale samo wnętrze budynku sprawiło, że poczułam nieprzyjemny niepokój we własnym wnętrzu, a przed oczami pojawił mi się obrazek z pewnego brukselskiego noclegu, kiedy zobaczyliśmy w swoim pokoju skołtunioną kołdrę bez poszewki i cudze włosy w łazience.

W recepcji zaś zamiast eleganckiej kobiety odzianej w klasyczny uniform czekała na nas... "babcia klozetowa". W podomce, z gołymi ramionami i chyba w dodatku na boso. Ja rozumiem, że rezydencja wiejska to nie Hilton ani Ritz, i że miejsca takie jak to z definicji są bardziej swobodne, ale to nie było i nadal nie jest jednoznaczne dla mnie z posiadaniem recepcji, która wygląda tylko odrobinę lepiej od widoku, jaki musiała prezentować zbombardowana przez Amerykanów Hiroszima.

Jakby tego było mało, "babcia klozetowa" nie grzeszyła też manierami. Od niechcenia grzebała w swoim centrum dowodzenia, usilnie próbując znaleźć naszą rezerwację, na co cierpliwie ją naprowadzaliśmy, podpowiadając, że została zrobiona niedługo przed naszym przyjazdem, że pokój dla dwóch osób, że z wanną, że na jedną noc tylko.

Na dobrą sprawę, to nawet nie wiem, czy ją znalazła, czy też postanowiła machnąć na to wszystko ręką, ale ostatecznie odparła, że wanny nie dostaniemy, na co ja z kolei ugodowo stwierdziłam, że to nieważne, bo ja na przykład preferuję prysznic i w ogóle nic się nie stało. "Babcia klozetowa" wydawała się być jednak tak samo zainteresowana moimi preferencjami jak tym, czy 100 000 km stąd pada deszcz, czy akurat świeci słońce.

Przy okazji poinformowała nas, że jeśli chcemy coś przekąsić, to musimy jak najwcześniej dać jej znać, to ona wtedy postawi w gotowości kuchnię. Czy muszę dodawać, że nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby tu cokolwiek jeść, bo jak tylko weszłam do naszego pokoju utrzymanego w stylu czasów słusznie minionych, czyli na oko lat 80., to moje myśli zaczęły natarczywie krążyć wokół jednej, jedynej tematyki: "którędy do wyjścia?!".

"Wisienką na torcie" okazała się być nasza łazienka en-suite. Nie dość, że drzwi do niej nie otwierały się całkowicie, bo blokowało je łóżko, to była ona koszmarnie wąska, co pogarszał tylko fakt, że jakieś dziesięć cennych centymetrów zabierał stary, odstający grzejnik z prawej strony, a z naprzeciwka kilkadziesiąt  kolejnych pożerała umywalka, pozostawiając tylko ciasny przesmyk między jednym ustrojstwem a drugim. Chcący dotrzeć do sedesu, trzeba zatem było odbyć slalom wyciskający z człowieka siódme poty, i którego to zdecydowanie nie szło robić w nocy po omacku, bo cały proceder zwyczajnie nie mógł zakończyć się powodzeniem. Całe szczęście, że chociaż słuchawka pod prysznicem nie była nieruchoma i przytwierdzona do ściany, bo wtedy to już w ogóle chyba bym się załamała.

A czy wspominałam już, ile samozaparcia kosztowało nas dotarcie po schodach do naszego pokoju na piętrze bez ryzyka utracenia przytomności? Korytarze bowiem wypełniał tak mocny i tak uporczywy smród mokrych i brudnych psów, że dla własnego dobra należało pokonywać go bez oddychania a jedynie na głębokim wdechu.

Jedzenie w takim przybytku nie znajdowało się zatem na mojej liście rzeczy koniecznie wymagających zrobienia, jako że ostatnią rzeczą, o której wtedy marzyłam, było zatrucie pokarmowe. Pasibrzuch Połówek jednak przyjął całą sytuację dzielnie na klatę i stwierdził optymistycznie, że on by jednak zaryzykował i poszedł coś zjeść.

Cóż mogę powiedzieć? Chyba nie mógł tego dnia wpaść na lepszy pomysł! Bo choć noclegownia pozostawiała wiele do życzenia pod względem higieny i komfortu, to jednak restaurację miała naprawdę godną uwagi, a zjedzona w niej kolacja okazała się być najmilszym akcentem w czasie całego naszego pobytu w tej niepozornej rezydencji.

Zacznę od tego, że kiedy Połówek - zgodnie z prośbą - poszedł poinformować recepcjonistkę, że skorzystamy z możliwości zjedzenia kolacji, dano mu wolną rękę i pozwolono wybrać miejsce skonsumowania posiłku: bar z jego swobodną i niewymuszoną atmosferą lub nieco bardziej elegancką restaurację.

Kiedy kilkanaście minut później, pomimo braku masek gazowych i "hazmatów", udało nam się sprawnie pokonać śmierdzący korytarz i trafić do restauracji, byliśmy w niej sami, co niewątpliwie było sporym atutem. Przyciemniona sala sprawiała nad wyraz przyjemne i relaksujące wrażenie, obsługa była naprawdę miła, menu zadziwiająco rozbudowane i oferujące wiele wyszukanych dań - tak lokalnych jak i tych bardzo popularnych - a jakby tego było mało, z głośników sączyła się klimatyczna muzyka: "All I Ask Of You", "Phantom of the Opera", "Music of the Night", "Don't Cry For Me Argentina", "I Don't Know How To Love Him"... Wsłuchując się wówczas w imponujący głos Bocelliego, wyśpiewującego "L'abitudine", pomyślałam sobie, że gdybym lepiej nie znała Połówka, i gdybym nie wiedziała, że jest mniej więcej tak samo romantyczny* jak śnięta ryba, to byłabym w stanie przysiąc, że to on stoi za ścieżką dźwiękową [nawiązującą do naszej przeszłości i jego lubianych musicali] i że zaraz padnie na kolano, by mi się ponownie oświadczyć.

Choć nie obyło się bez małych "potknięć", kiedy okazało się, że na kuchni zabrakło warzyw do sałatki i czosnkowych pieczarek do steku w sosie brandy, które to zamówił Połówek, jedzenie zdecydowanie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mój grillowany pstrąg z młodymi ziemniaczkami i coleslawem był naprawdę smaczny, ale w żaden sposób nie mógł równać się z przepysznymi frytkami Połówka, jakie podano mu do kawałka wołowiny i groszku, i od których trzeba było odciągać mnie wołami. Szczęśliwie dla mnie Połówek zgodził się przehandlować swoje frytki na moje ziemniaki.  

Nie wiem, czy to ten jakże uroczy i smaczny posiłek tak łagodząco na mnie wpłynął, ale kiedy wróciłam do naszego starego, styranego i ascetycznego pokoju, jakoś łaskawiej na niego spojrzałam. Przypominałam wtedy bardziej słodką i niewinną owieczkę niż wściekłą krowę. Do tego stopnia poprawił mi się humor, że po relaksującym i odświeżającym prysznicu usiadłam sobie na podłodze koło otwartego okna. Na tej samej podłodze, na którą jeszcze niedawno spoglądałam z mało ukrywaną dezaprobatą, bo uginała się przy każdym stawianym kroku. Usiadłam na niej, oparłam się plecami o zimny grzejnik, poczytałam przez chwilę zabraną z Irlandii książkę Caroliny Setterwal, "Let's Hope For The Best", a potem sięgnęłam po mój podróżniczy dziennik i, przy dźwiękach deszczu uderzającego o blaszany dach, napisałam: Dzień pod znakiem "counting blessings".    

Tę nietypową rezydencję o jakże niewymuszonym stylu od blisko dwudziestu lat prowadzi bardzo nietuzinkowa para: Roy i Vicki. Ona pochodzi z Kenii, on z Mjanmy znanej również jako Birma [i sam właśnie tej nazwy używa]. Obydwoje mieli dość pracy w branży lotniczej i niezdrowego wyścigu szczurów. Postanowili osiąść właśnie tu, w środku zalesionej okolicy, gdzie codziennie zamiast eleganckich mężczyzn w drogich garniturach szytych na miarę widzą coś innego - borsuki i lisy, które dokarmiają wieczorami.

Wspólnymi siłami stworzyli miejsce przyjazne dla miłośników i właścicieli psów - jako że sami nimi są - a negatywnymi opiniami gości, pojawiającymi się od czasu do czasu, wydają się w ogóle nie przejmować. Co więcej, wydają się przy tym mieć tyle pewności, że miejsce, które stworzyli, jest właśnie takie, jakie chcieli i jakie być powinno: czyli właśnie swobodne, bezpretensjonalne i swojskie, że w pewien sposób trudno nie przyznać im racji. Nie po to uciekali od wyścigu szczurów, by później samemu zacząć go organizować, tyle tylko, że w innej scenerii.

I choć następnego dnia podano mi na śniadanie najgorsze jaja Benedykta, jakie kiedykolwiek jadłam, i tak mam dziwne wrażenie, że po noclegu w tym miejscu powinnam zapisać w swoim podróżniczym dzienniku trzy rzeczy, których się nauczyłam w czasie tego jednego krótkiego pobytu: 1. "Nie daj się zwieść pozorom!" 2. "Nie oceniaj książki po jej okładce!" I lekcja trzecia, najważniejsza, dlatego też pisana drukowanymi literami: "DON'T BE SUCH A JUDGEMENTAL PRICK!!!"

 

 

______

*  Gdybyście, Drogie Panie, chciały sprawdzić, czy macie do czynienia z romantykiem, to wystarczy, że zadacie mu krótkie pytanie: "co we mnie najbardziej lubisz?" Jeśli wzorem Połówka krzyknie "CYCKI!!!", to nie, nie jest romantykiem. Ale przynajmniej jest prawdomówny.