czwartek, 30 grudnia 2021

Imponujący zamek na klifie - Chepstow Castle


"Za górami, za lasami, nad zdradziecką rzeką Wye, na granicy angielsko-walijskiej leżał sobie imponujący zamek Chepstow" - tak mogłaby się zaczynać baśń dla dzieci, ale jako że jest to historia z gatunku gore, stanowi bardziej "bajkę" dla dorosłych niż dla dzieci. "Bajkę o Trzech Williamach". 

 

Pierwszy William faktycznie nosił numer I w swoim przydomku, a znany jest nam jako Wilhelm I Zdobywca. A tak w ogóle, Wilhelm to ktoś, kto stanowi idealny przykład człowieka sukcesu i dziwię się, że nie jest wykorzystywany jako wzór do naśladowania przez wszystkich coachów motywacyjnych: "Ty myślisz, że masz pecha?! Powiem ci, kto miał pecha! Wilhelm I Zdobywca! Ten to dopiero miał pecha! I to przez całe swoje życie... aż po śmierć. Nie dość, że urodził się z nieprawego łoża, to jeszcze został osierocony przez ojca w wieku siedmiu lat. Wytykany palcami, wyśmiewany, szykanowany, przezywany bękartem. Temu to dopiero wiatr zawsze wiał w oczy! I to do tego stopnia wiał, że kiedy wyruszył ze swoją armią na podbój Anglii, jego statek przybił do jej brzegów jako pierwszy, a reszta armii została gdzieś daleko z tyłu! I co? Nadal uważasz, że masz pecha? To, co ma powiedzieć biedny Wilhelm, którego zwłoki okazały się za duże, więc tak go upychano do grobu, tak wciskano, tak popychano, że aż się rozpękł i swoim fetorem wykurzył wszystkich żałobników z własnego pogrzebu?! Ten to miał pecha! A mimo to zobacz, jak daleko zaszedł - wyszedł ze swojej strefy komfortu i przeszedł do historii! Skoro Wilhelm mógł, to i ty możesz!". Idealny skrypt mowy motywacyjnej. Amen. 


 

Każdy przebiegły coach motywacyjny zataiłby tutaj jeden malutki szczegół, by nie kopać dołków pod własną teorią. Wilhelm może faktycznie urodził się pod złą gwiazdą, ale miał po swojej stronie mocarnego sprzymierzeńca w postaci genetyki, a konkretnie - genu zwycięzcy. Wzięcie pod lupę jego drzewa genealogicznego owocuje momentem olśnienia, jaki miał Archimedes: "Eureka! I wszystko jasne!". Wśród przodków Wilhelma figuruje czarno na białym wojowniczy wiking Rollo (co tłumaczyłoby wspomniany gen zwycięzcy), który - wbrew temu co pokazywano w moich ulubionych "Wikingach" - wcale, ale to wcale nie był bratem dzikusa Ragnara, choć obydwaj byli uderzająco podobni pod względem męskości i waleczności. 


Wilhelm był z deczka przewrażliwiony na punkcie swojego bękarctwa, więc lepiej było go tak nie nazywać, bo lubił takich mocnych w gębie cwaniaków aresztować, a następnie pozbawić ich członków (w sensie: kończyn!). Zupełnie nie rozumiem takiego barbarzyńskiego zachowania. Ja bym kazała uciąć język a nie ręce i stopy. 


 

 

Wilhelm I Zdobywca może się tutaj jawić jako tyran i okrutnik, ale tak naprawdę to całkiem przyzwoity człowiek z niego był - miał cechy, które ogromnie cenię w innych. Miał gest, przez co na łożu śmierci wybaczył swojemu krnąbrnemu synowi walczącemu przeciwko niemu, Robertowi II Krótkoudemu, który to śmiertelnie się obraził na ojca za to, że... tatulek się za nim nie wstawił, kiedy jego młodsze rodzeństwo w ramach psikusa zrobiło mu śmigusa-dyngusa w śmierdzącej wersji i oblało go cuchnącą wodą z kloaki, szamba czy też innego nocnika. A mimo to zostawił mu hojny prezent pożegnalny w postaci Normandii. 


 

Wilhelm był też bardzo wdzięcznym człowiekiem, który odpowiednio doceniał wierność i lojalność. Także tę małżeńską. Jego małżeństwo uchodziło bowiem za udane, a historia nie odnotowuje żadnych płomiennych romansów ani chwilowych uciech cielesnych. Może dlatego, że Matylda, jego żona licząca sobie metr w kapeluszu (a tak naprawdę 152 cm), była piękna, a może dlatego, że przypominała z urody Matkę Boską i Wilhelm zwyczajnie bał się kary boskiej. Za lojalność i oddanie szczodrze wynagradzał, szczególnie tych, którzy wiernie mu towarzyszyli w drodze na szczyt. 



I tu na scenę wkracza drugi bohater, William FitzOsbern, ale - Uwaga! Spoiler! - długo na niej nie zagości, bo dość szybko kopnął w kalendarz. Co prawda nie z własnej woli, tylko z pomocą innych, ale to nie ma większego znaczenia dla naszej historii. Liczy się to, że ojciec naszego Williama FitzOberna dzielnie służył u boku Zdobywcy, a swoją służbę przypłacił nawet życiem, broniąc młodego Wilhelma przed zamachowcem (zapomniałam dodać, że swego czasu wrogowie Wilhelma zrobili sobie hobby z knowań przeciw niemu i wymyślnych prób pozbawienia go życia). 



Zdobywca najwyraźniej nigdy nie zapomniał o tym bezinteresownym geście ojca Williama, jak i o oddaniu jego syna, bo niedługo po bitwie pod Hastings, która zakończyła się sukcesem najeźdźców, wyniósł go do rangi hrabiego i nadał mu ziemię na południu Walii - właśnie tam, gdzie leży zamek Chepstow. William zaś skwapliwie wykorzystał okazję i wybudował kilka twierdz nad rzeką Wye, znajdującą się na piątym miejscu w rankingu najdłuższych rzek w UK, by mieć kontrolę nad pokonanym ludem i ważnym "węzłem komunikacyjnym", jakim bezsprzecznie była rzeka. William dał zatem w 1067 roku ważny zaczyn twierdzy Chepstow, która szczyci się tym, że jest niejako kamiennym prototypem zamków (wtedy wznoszono głównie te "prymitywne" drewniane) na brytyjskiej ziemi, i że to na niej się później wzorowano. Williama zaciukano cztery lata później, nie zdążył się zatem zbytnio nacieszyć swoją nową posiadłością.


 

Za to dzięki trzeciemu bohaterowi naszej opowieści, Williamowi Marshalowi, możemy cieszyć oczy obecnym kształtem zamku - bo to głównie jego spuścizna -  a także niebywałym artefaktem w postaci oryginalnych dębowych drzwi zamkowych, które uchodzą za najstarsze udokumentowane zamkowe wrota w Europie, jako że wykonano je nie później niż w 1190 roku!  Mają jakieś trzy i pół metra wysokości, dwa i pół metra szerokości i jeszcze do lat 60. XX wieku tak po prostu beztrosko wisiały sobie w bramie zamkowej - całkowicie wyeksponowane na szkodliwe czynniki, w tym także ten ludzki. Później jednak postanowiono je skopiować i zastąpić repliką, oryginał zaś umieścić na zamku w bardziej przyjaznych warunkach. Dzięki genialnemu wykonaniu i zastosowaniu innowatorskiej metody udało im się dotrwać do naszych czasów w imponująco dobrym stanie. 


 

Tak na marginesie - wypadałoby tu wspomnieć, że William, którego żywot można by było podsumować hasłem "od zera do bohatera", dokonał niebywałego czynu jak na ówczesne czasy, i dożył 72 lat. Zaczął skromnie jako ubogi człowiek bez ziemi, a skończył jako jeden z najlepszych średniowiecznych rycerzy. Sam zamek zaś trafił w jego ręce niejako psim swędem dzięki ożenkowi z bogatą córką Strongbowa, który - swoją drogą - miał niegdyś swoje "centrum dowodzenia" w zamku Chepstow i to tu usilnie rozkminiał, jak najechać i podbić naszą piękną Irlandię. 



Co ciekawe, jakiś czas później historia zatoczyła koło - cały dobytek Marshala został ostatecznie podzielony między jego zięciów, jako że jego synowie zmarli bez męskiego potomka, co miało być efektem klątwy rzuconej na naszego bohatera przez mściwego irlandzkiego biskupa, któremu Marshal  podprowadził nieruchomości, do których duchowny rościł sobie prawa. 


A na zakończenie dodam, że Chepstow już zawsze będzie mi się kojarzył jako zamek-niespodzianka i zamek-matrioszka, bo kiedy myślisz, że to już koniec zwiedzania, okazuje się, że za jednym dziedzińcem jest jeszcze jeden, a potem jeszcze kolejny! Położenie twierdzy wzdłuż rzeki niejako wymusiło na budowniczych ten jakże nietypowy układ. 


 

Chepstow Castle okazał się dla mnie największym zaskoczeniem - i to nie tylko tego konkretnego, trzeciego dnia naszego pobytu w Walii, ale całych wakacji. A to głównie dlatego, że w ogóle nie mieliśmy go w planach. Jechaliśmy bowiem do neogotyckiego Castell Coch, który spokojnie mógłby dostać angaż w jakimś animowanym filmie Disneya, kiedy do Połówka zadzwonił kolega z pracy, by skonsultować pewne zagadnienie. Zaczęliśmy więc dumać nad rozwiązaniem problemu, śmiać się ze swoich głupich pomysłów, co z kolei mocno rozkojarzyło siedzącego za kierownicą Połówka i doprowadziło do przegapienia odpowiedniego zjazdu. Na zawrócenie okazało się za późno, bo nim się obejrzeliśmy, wjechaliśmy na autostradę M4, prowadzącą do Anglii, gdzie z kolei niedługo później ujrzeliśmy znak do Chepstow za jakieś 32 "km". 


 

Szybko zatem zmodyfikowaliśmy plany, pamiętając, że w tym mieście też jest jakaś twierdza, a te trzydzieści kilometrów to przecież nic. Gdzieś w połowie - dziwnie wydłużającej się drogi - oświeciło nas, że to wcale nie były kilometry tylko mile.  I pomimo tego, że na każdym z trzech pasów autostrady panował niesamowicie duży ruch, przez co po raz pierwszy czułam się dość niekomfortowo na walijskiej drodze, zamek okazał się zdecydowanie wart wizyty, a teza postawiona w "Efekcie motyla", jakoby taki drobiazg jak trzepot skrzydeł motyla mógł spowodować tajfun na drugiej półkuli, okazała się prawdziwa. Bo gdyby nie ten telefon, na pewno byśmy tutaj nie przyjechali. Wypadałoby chyba zatem podziękować koledze?