poniedziałek, 23 lipca 2012

W podziemnym świecie górników z Arigna Mining Experience



Przed każdą wycieczką mam dwa życzenia. Pierwsze z nich dotyczy ładnej pogody. Drugie szczęśliwego powrotu do domu. O ile na to drugie jestem w stanie wywrzeć jakiś tam wpływ poprzez swoje zachowanie, w przypadku tego pierwszego już nie jest tak łatwo. Moja moc sprawcza nie jest aż tak potężna, by trzymać w karbach siły natury. Zresztą irlandzki deszcz rządzi się swoim prawami. Czasami pojawia się niespodziewanie, by po chwili zniknąć. Trzeba to po prostu zaakceptować jako „oczywistą oczywistość”. Jako normalny stan rzeczy.




Jednak tamtego dnia pogoda wyjątkowo nie miała dla mnie większego znaczenia. A wszystko to z prostej przyczyny – przez cały czas miałam przebywać pod ziemią. Arigna Mining Experience - miejsce, do którego zmierzałam - to fantastyczna atrakcja turystyczna, o której nie miałam pojęcia przez całe sześć lat życia na wyspie.




Kiedyś życie było proste – zwykliśmy czasami wypowiadać to zdanie w kontekście podróży po Irlandii. Otwierało się przewodnik i wybierało pierwsze lepsze miejsce.Nadszedł jednak taki czas, kiedy znalezienie w bedekerze jakiegoś miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy, okazywało się być zadaniem o całkiem sporym stopniu trudności. Dodatkowo lata zwiedzania zabytków o podobnym charakterze sprawiły, że znacznie wzmógł się nasz apetyt na coś niecodziennego i innego. Kiedy zatem pewnego dnia natrafiłam na informację o Arigna Mining Experience, pomyślałam, że mam szansę dostać to, czego chciałam. W życiu nie byłam w żadnej kopalni. Kiedyś jednak musi być ten pierwszy raz. Nie miałam nic przeciwko, by był tu w Irlandii.




Arigna Mining Experience miało swoje oficjalne otwarcie w 2003 roku - trzynaście lat po zamknięciu kopalni - i powstało z inicjatywy tamtejszego społeczeństwa, które wspólnymi siłami chciało ocalić tradycję związaną z przemysłem górniczym. Centrum dokumentuje jakieś czterysta lat historii górnictwa w okolicy i - z tego co mi wiadomo - jest to jedyna tego rodzaju atrakcja na Zielonej Wyspie. Ale nie tylko dlatego kopalnia w Arigna jest niepowtarzalna. Jej największą zaletą jest autentyczność. Od samego początku do samego końca mamy do czynienia z autentyzmem: przemierzamy ścieżkę, którą setki razy pokonywali pracownicy, a za przewodników służą byli górnicy. To nie jest komercyjne miejsce, jakich na wyspie wbrew pozorom nie brakuje.








Minione stulecia nie były łaskawe dla mieszkańców hrabstwa Roscommon. Życie w XIX i XX wieku dalekie było od ideału, a stałe i dobrze płatne zatrudnienie pozostawało głównie w sferze marzeń. Choć rolnictwo odgrywało ważną rolę w północnej części hrabstwa, ziemia nie była tu najlepsza do uprawy. Częściowym rozwiązaniem problemów finansowych była praca w kopalni. Zwykło się mówić: there was money in Arigna when there was no money elsewhere. W Arigna były pieniądze, kiedy nie było ich nigdzie indziej. I to jest w zasadzie odpowiedź na pytanie, które pojawiło się w mojej głowie błyskawicznie, niemalże kilkanaście minut po tym, jak ciemny tunel poprowadził mnie wewnątrz góry, a przewodnik zaczął opowiadać o swojej byłej pracy.




Po obejrzeniu przeze mnie – i przespaniu w przypadku Połówka - trzydziestominutowego filmiku o niestety kiepskiej jakości nagrania i przejrzeniu ekspozycji przeróżnych przedmiotów, których znaczną część widziałam po raz pierwszy na oczy, opuściliśmy ciepłe pomieszczenie w centrum informacyjnym. Rozpoczął się drugi etap naszej przygody. Od tej pory wszystko miało wyglądać inaczej. Na naszych głowach pojawiły się kaski ochronne wręczone przez przewodnika i choć temperatura pomieszczenia wyraźnie spadła, znacznie wzrósł poziom adrenaliny.




Czułam przyjemną ekscytację, a jednocześnie dziwny ucisk w sercu stojąc przed wejściem do tunelu, nad którym znajdowała się figura Matki Bożej z trzymanym na ręku Dzieciątkiem. Ta dziura wydawała się być jakaś taka zimna i wroga, a chłód wydobywający się z tego miejsca pogłębiał to wrażenie. Wspomniany ucisk wzmocnił się, kiedy przesunęliśmy się parę kroków dalej i znaleźliśmy przed obrazem przedstawiającym Najświętsze Serce Pana Jezusa. Wiedziałam, co oznaczał.







Lampka umieszczona na dole obrazu nieustannie oświetla go na pomarańczowo. To punkt, od którego większość górników rozpoczynała swoją zmianę. Zanim przystąpili do pracy, zanim zagłębili się w tę czarną, wydającą się nie mieć końca otchłań, przystawali właśnie tu, by odmówić krótką modlitwę. Ufali zapewne słowom znajdującym się w prawym górnym rogu obrazu: I will bless the house in which the image of My Sacred Heart shall be exposed and honoured. Pobłogosławię dom, w którym będzie czczony wizerunek Mojego Świętego Serca. Brzmi pocieszająco i przyjaźnie. Dla niektórych turystów całość być może prezentuje się strasznie – ponoć jest to punkt, którego część zwiedzających nie decyduje się przekroczyć.




Nie boję się tego, co zobaczę, nie czuję żadnej bariery, która by mnie powstrzymywała, więc idę dalej. Przez całe oprowadzanie jestem na końcu tej naszej trzyosobowej mini-grupki. Idę po śladach przewodnika i Połówka, ale staram się nie patrzeć na dwie sylwetki przede mną. Idąc obok siebie stanowią ogromny kontrast: wysoka i postawna postać mojego towarzysza wydaje się przytłaczać wątłą i niską sylwetkę naszego przewodnika. Przy swoim wzroście Połówek miałby poważny problem, gdyby musiał pracować w jednym z wielu szybów.




Szyby w kopalni Arigna były dość wąskie w porównaniu z tymi w innych, bardziej zindustrializowanych krajach. Od głównego tunelu odchodził szereg tych dużo węższych i pomniejszych. Tamtejsze szyby osiągały zaledwie 45-50 cm, co wymuszało bardzo niewygodne pozycje u górników. Bardzo często wydobywali oni węgiel leżąc na plecach lub boku w ekstremalnie wąskich i mokrych korytarzach. Oczywiście na początku ciało się buntowało. Kiedy leżało się na boku, a mięśnie szyi nie były jeszcze wyćwiczone, głowa systematycznie opadała i utrudniała pracę. Tu po raz kolejny atutem okazywała się drobna sylwetka: im większy człowiek, tym większa i cięższa głowa – stwierdza były górnik a zarazem nasz przewodnik.




Im dalej w kopalni, tym ciemniej. Nawet nie chcę wiedzieć, jak ciemno i ponuro było tu przez większą część czasu, kiedy posługiwano się świeczkami. Lampki zasilane bateriami weszły w użytek dopiero na 14 lat przed zamknięciem kopalni. Zawsze było tu ciemno, głośno, mokro i śmierdząco. Piekło wewnątrz ziemi - to chyba dobre określenie na to miejsce, myślę sobie tylekroć, ile razy słyszę kolejne informacje, które mimowolnie sprawiają, że włosy jeżą mi się na całym ciele.




Jako panienka rozpieszczona przez stosunkowo przyjazną rzeczywistość, w której przyszło mi dorastać, nie potrafiłam objąć rozumem całej tej szokującej prawdy, która zaczynała jawić się jako coś surrealistycznego. Ciężko było mi zrozumieć, jak czternastoletnie dzieci mogły zaczynać pracę w kopalni i jak w ogóle można było dobrowolnie wykonywać to zajęcie: znikać w kopalni sześć dni w tygodniu na katorżniczą harówkę. Znikać w dosłownym znaczeniu. Bo kiedy górnik wszedł do wnętrza kopalni, przez całą swoją długą zmianę siedział w środku. Tam w swoim mokrym ubraniu, sponiewierany i umęczony spożywał w towarzystwie szczurów przyniesiony przez siebie lunch, tam załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Tam generalnie spędzał znaczną część swojego życia.Smutnego życia- należałoby dodać. Nie na darmo mówiło się, że podczas mszy w kościele od razu można było rozpoznać górników od ich sąsiadów zajmujących się farmerstwem. Ci pierwsi byli po prostu bladymi twarzami.




That was the matter of tradition – te słowa przewodnika jeszcze długo kołaczą się w mojej głowie. Praca w kopalni to była sprawa tradycji. Sprawa honoru. Kiedy czasy były ciężkie, a pracy nie było, w Arigna czekały pieniądze na tych, którzy ciężkiej roboty się nie bali. Przez kilkadziesiąt (!) lat pracował tu nasz przewodnik, pracował jego ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek. Matter of tradition - powtarzam sobie patrząc na jego kruchą sylwetkę, zniszczone palce i wyobrażając sobie jego umęczone, nadwyrężone kości. Zwyczajnie jest mi go żal. Tak po prostu po ludzku, kierując się empatią, jest mi go szkoda. Ale bynajmniej nie dlatego, że kiedy posługuję się aparatem staruszek pyta, czy mogę także nagrywać filmiki i odtwarzać je później. Nie mam żadnych wątpliwości, kto z naszej dwójki nie ma najmniejszego pojęcia o życiu.




W stosunku do człowieka-historii, niosącego na swych barkach tak wielki ciężar doświadczenia, po prostu trzeba mieć respekt.





wtorek, 17 lipca 2012

Wieczór z Upiorem - "The Phantom of the Opera"

Zabawne, jak czasami łatwo jest zmienić rzeczywistość poprzez głośne i publiczne stwierdzenie danego stanu. Niedawno wspomniałam, że już nie pamiętam, kiedy ostatnio pracowałam w sobotę. Niedługo później dwukrotnie ‘odrabiałam pańszczyznę’ właśnie w ten dzień tygodnia.


Kiedy Matka Przełożona zapytała, jakie mam plany na najbliższą sobotę, wiedziałam, co to oznacza. Pomyślałam sobie „Oho, chce, żebym zjawiła się w robocie”. Na 19:00 jedziemy na „Upiora w operze” – odpowiedziałam błyskawicznie i nie miałam żadnych obaw, że moje słowa zostaną potraktowane jako wymówka. Kilka tygodni wcześniej wspomniałam jej, że w lipcu wybieram się na ten spektakl, a ona opowiedziała mi o swoich wrażeniach po obejrzeniu Upiora w londyńskim teatrze. Całkiem przypadkowo częściowo skłamałam, bo jak się później okazało, spektakl rozpocząć się miał o 19:30.


A mogłabyś przyjść w tym dniu do pracy? – usłyszałam. Mogłabym popracować, ale hmm, powiedzmy maksymalnie do 16:30. Dłużej nie wchodzi w grę – postawiłam swoje warunki. Dobiłyśmy interesu i każda strona była zadowolona. W soboty i tak generalnie jestem w domu, a dodatkowy dzień w pracy, to dodatkowe pieniądze, czyż nie?


We wspomnianą sobotę Połówek miał odebrać mnie z pracy, byśmy jak najszybciej znaleźli się w domu. Kiedy człowiek się spieszy, to się diabeł cieszy – jakież to prawdziwe i oklepane. W takich sytuacjach zawsze też aktywują się prawa Murphy’ego. Zatem mój szofer, zamiast skończyć o 16:00, cudem wyszedł z pracy dopiero o 16:30, bo przecież w ostatniej chwili musiało się trafić jakieś emergency. Do hacjendy dotarliśmy dopiero o 17:00 z poczuciem naglącego czasu. Mimo że Połówek odkrył, iż show rozpoczyna się pół godziny później niż mi się ubzdurało, czasu i tak było mało.


Lekki obiad zjadłam w zasadzie w biegu, potem ekspresowy prysznic i założenie dość eleganckiego, ale zachowawczego stroju. Choć moje poprzednie doświadczenia z irlandzkimi teatrami dobitnie udowadniały, że tubylcy chyba niezbyt wprawnie utożsamiają pojęcie dress code’u z teatrem, moje polskie przyzwyczajenia zrobiły swoje. Bo mama zawsze powtarzała, że są miejsca, w których trzeba wyglądać ładnie i elegancko. Teatr jest właśnie jednym z nich. Zatem całość ubioru skompletowałam butami na wysokim obcasie i dość obfitym skropieniem się Guilty Intense, choć tego wieczoru wcale nie planowałam być niegrzeczna. Na luz wrzuciłam dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w aucie i zobaczyłam, że droga mija nam bezproblemowo.



w drodze do Dublina


Bord Gáis Energy Theatre, znany jeszcze do niedawna jako teatr Grand Canal, zobaczyłam po raz pierwszy dopiero tego wieczoru. Nowoczesny, przeszklony, niedawno wybudowany, budynek w takim stylu, jaki lubię. Elegancki zarówno z zewnątrz jak i w środku. I właśnie w tym teatrze po raz pierwszy poczułam podniosłą atmosferę. Wnętrze wypełniały tłumy elegancko ubranych ludzi. Dobrze, że nie założyłeś jeansów - rzekłam do swojego towarzysza, rozglądając się na boki. Eleganccy panowie i wykwintnie odziane kobiety otaczały mnie ze wszystkich stron.




Wnętrze sali okazało się przestronne, utrzymane w czerwonej tonacji i przede wszystkim bardzo komfortowe. Jak tu wygodnie – rzekłam moszcząc się w fotelu i wzdrygając się na wspomnienie o The Olympia Theatre, w którym dwa razy gościłam. „Olympia” może mieć swój wiktoriański urok, ale dla mnie on całkowicie niknie już po pierwszej sekundzie konfrontacji z tamtejszymi fotelami.




Bord Gáis Energy Theatre może pomieścić ponad dwa tysiące osób. Tego wieczoru chyba każde miejsce było zajęte. I wcale mnie to nie dziwiło. Sława „Upiora w operze” obiegła chyba cały świat. The Phantom of the Opera został skomponowany w 1986 roku przez Andrew Lloyda Webbera w oparciu o dwudziestowieczną powieść Gastona Leroux, francuskiego pisarza. Musical nie jest całkowitym odzwierciedleniem dzieła pisarza, ale znacznie na nim bazuje. Jego akcja koncentruje się głównie na młodziutkiej Christine Daaé. Protagonistka ma anielski głos, urodę i dylemat, bo o jej względy zabiega tytułowy Upiór oraz Raoul, przyjaciel z dzieciństwa.



a to już w stolicy - zdjęcie z auta, bo dzieci się nudzą, kiedy trzeba czekać na zielone światło ;)


Upiór, to geniusz muzyczny okrutnie potraktowany przez świat, skrywający swą oszpeconą twarz pod tajemniczą maską. Ma głos jak dzwon i ogromny talent. Dla mnie przede wszystkim ma to coś, czego brak Raoulowi. „Phantom” ma jaja i charyzmę. Jest tajemniczy, intrygujący i pociągający. Jego mroczna osoba zdecydowanie bardziej do mnie przemawia niż postać drugiego adoratora. Raoul może jest przystojny i rycerski, ale nudny do bólu. To chyba ten typ mężczyzny, z którym żyje się dobrze, ale grzecznie i spokojnie. Bez niezapomnianych uniesień, bez polotu i fantazji. Jego miłosnym wyznaniom i czynom brak iskry. Upiór jest charyzmatyczny. Kocha całym sobą i pragnie być równie mocno kochany. Jest człowiekiem z pasją. Kiedy cierpi, widać to na jego twarzy, czuć jego ból. Jest postacią mroczną, ale intrygującą – chyba właśnie przez tę swoją ciemną stronę. Kibicowałam mu od momentu, kiedy tylko zobaczyłam film Joela Schumachera bazujący na musicalu Webbera.




Nie twierdzę, że aktor grający Raoula nie podołał powierzonej mu misji. Wprost przeciwnie – z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wszyscy aktorzy bardzo dobrze się spisali i słusznie otrzymali gorące brawa i owacje na stojąco. Obsada była bardzo dobra, choć nie ukrywam, że gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłabym kilka zmian. I tak na przykład zamiast Walijczyka, Johna Owena-Jonesa, wcielającego się w Upiora, chętniej zobaczyłabym Ramina Karimloo, naszego ulubionego „fantoma”.




Bilety na „Upiora w operze” zamówiliśmy ponad pół roku temu i z niecierpliwością oczekiwaliśmy spektaklu. Zanim jednak dane mi było go obejrzeć, Połówek zadbał, bym najpierw zapoznała się z filmem Schumachera. I bardzo się cieszę, że tak właśnie się stało. Dla niektórych być może jest to psucie sobie zabawy: bo po co zapoznawać się z fabułą? Dla mnie było to znaczne ułatwienie, bo kiedy później patrzyłam na scenę, wiedziałam kto jest kim i jakie ma zadanie do spełnienia. I pomimo tego, że nie mogę stwierdzić, bym w 100% rozumiała śpiewane partie libretta, doskonale wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Film jest dobry i warto zapoznać się z nim - lub z londyńskim nagraniem przedstawienia z okazji 25-lecia tego musicalu – chociażby po to, by w kluczowym momencie, kiedy przepiękny żyrandol „ożywa”, wiedzieć, czego się spodziewać i patrzeć na sufit, a nie przed siebie, na scenę. Bo w ten sposób wiele stracimy. Motyw z żyrandolem jest genialny i bardzo klimatyczny.




Małym minusem wcześniejszej projekcji filmowej jest posiadanie w głowie pewnych wyobrażeń dotyczących wyglądu poszczególnych bohaterów. Wielkie zdziwienie zagościło na naszych licach, kiedy na scenie pojawiła się włoska primadonna Carlotta Giudicelli. Można się nieco zdziwić, kiedy zamiast rodowitej Włoszki pojawia się czarnoskóra big momma. Choć żartobliwie przechrzciliśmy ją na „Carlottę Balotelli”, trzeba uczciwie przyznać, że Angela M. Caesar świetnie się spisała w swojej roli.




Po obejrzeniu filmu, który swój bajkowy klimat z pewnością zawdzięczał wielu sprytnym zabiegom, nieco obawiałam się, że na deskach teatru nie uda się stworzyć takiej samej atmosfery. Że będzie skromnie i ubogo pod tym względem. Nic bardziej mylnego. Kostiumy, scenografia, choreografia – to wszystko zasługuje na duże wyróżnienie. Atmosfera scenicznego Upiora jest dużo lepsza niż tego filmowego – siedzimy w teatrze i mimowolnie bierzemy udział w tym wszystkim, co się dzieje wokół nas. Nawet jeśli jest to tylko bierny udział, nawet jeśli nie gramy ról, to patrzymy, słuchamy, wąchamy i podziwiamy. Chłoniemy całą otoczkę, a ta jest naprawdę imponująca. Mamy do czynienia z przepiękną oprawą i imponującymi efektami „pirotechnicznymi”. Gra świateł, kłębów dymu i barw mieniących się kostiumów przenosi nas w inny świat.




Andrew Lloyd Webber stwierdził kiedyś, że po tylu latach istnienia „Upiora w operze” ciągle ma gęsią skórkę, kiedy widzi, jak żyrandol „budzi się do życia”. Wcale mu się nie dziwię. Bo to w połączeniu z genialnym motywem muzycznym faktycznie sprawiło, że przez kilka sekund doświadczyłam przyjemnych dreszczy. „The Phantom of the Opera” w pełni zasłużenie zdobył sławę i rozgłos. To bardzo dobre widowisko zapewniające ponad dwie godziny relaksu i przyjemnego pobytu w mrocznym świecie Upiora. Polecam.


Musical będzie grany w dublińskim Bord Gáis Energy Theatre do 4 sierpnia 2012 roku. Najtańsze bilety można dostać od poniedziałku do czwartku (40-55 euro), w piątek i sobotę za tę samą przyjemność płaci się już więcej (45-60 euro). Warto założyć na siebie coś eleganckiego i wykupić dobre miejsce – niekoniecznie w pierwszych dziesięciu rzędach. Polecam  środek parteru.



Poniżej mała próbka tego, co można zobaczyć na żywo:


Ramin (Phantom) i Sierra (Christine) w akcji - Jeśli nie jesteś w stanie przesłuchać nagrania do końca, nie idź do teatru ;)


Christine & Raoul – All I Ask of You


***

Wybaczcie kiepskie i mało ciekawe zdjęcia – w czasie spektaklu obowiązuje kategoryczny zakaz fotografowania

środa, 11 lipca 2012

W krzyżowym ogniu pytań

Porozjeżdżało się nam blogowe towarzystwo, co zaowocowało zmniejszoną aktywnością na różnych stronach. Jedni z radością wyjeżdżają na upragniony urlop, inni właśnie rozpakowują walizki. A jeszcze inni – nawet jeśli nie wyjechali – korzystają z upalnej pogody i spędzają czas na świeżym powietrzu. Krótko mówiąc: sezon ogórkowy w pełni. Moje blogowe koleżanki – Kama i Tamonna – zadbały jednak, bym nie cierpiała na brak zajęć. Wytypowały mnie do wzięcia udziału w blogowej zabawie polegającej na udzieleniu odpowiedzi na jedenaście wymyślonych przez nich pytań.


 


Wywołana do tablicy pokornie udzielam odpowiedzi licząc,że Panie spojrzą na mnie przychylnym okiem i zaliczą zadanie. Na pierwszy odstrzał seria pytań od Kamili: 


 




  1. Miasto, wieś czy miasteczko? Niewielkie miasto, ewentualnie wieś w bliskiej odległości od miasta.

  2. Wakacje w kurorcie czy pod namiotem? Namiotów en-suite, czyli z łazienką chyba jeszcze nie wymyślono, zatem kurort, ale zdecydowanie nie leżenie na plaży przez cały boży dzień.

  3. Święta w rodzinnym gronie czy na nartach? Zdecydowanie w rodzinnym gronie, bo święta z definicji są okresem rodzinnym. A poza tym nie posiadłam tajemnej wiedzy obsługiwania nart.



  1. Szkło czy drewno? Bardzo lubię nowoczesne budownictwo z dużą ilością przeszklonej przestrzeni, drewno również cenię.

  2. Powieść fantasy czy obyczajowa? Nigdy nie byłam miłośniczką fantasy, po ten gatunek literacki sięgnęłam dopiero po namowach Połówka, wielkiego fana fantastyki. Choć przeczytałam wiele ciekawych książek fantasy, chyba bliższa jest mi powieść obyczajowa.

  3. Dr House czy Doogie Howser? Pierwszego nie oglądam, o drugim chyba nigdy nie słyszałam, czy to wielki obciach?

  4. Kuchnia śródziemnomorska czy orientalna? Zdecydowanie śródziemnomorska, za orientalną nie przepadam.

  5. Klasycy czy romantycy? Romantycy, choć wybór był trudny.

  6. Kino czy teatr? Nie umiem wybrać, uwielbiam jedno i drugie.

  7. Niewinny anioł czy seksowny demon? To i to – w zależności od zaistniałych okoliczności. Trzeba umieć dostosować się do sytuacji, czyż nie?

  8. Prezenty przyjemne czy pożyteczne? Przyjemne i pożyteczne.


Oto, co chciała wiedzieć Tamonna:


1. Utożsamiasz się z sercem czy rozumem? ( oczywiście mam na myśli psychologiczne typy z reklamy TP) Z żadnym się nie utożsamiam, ale to serce wzbudza u mnie większą sympatię i częściej wywołuje mój uśmiech.


2.Sukienka czy spódnica? Spodnie!



3. Poezja czy proza?
Nie wiedzieć czemu poezja utożsamiana jest z płcią piękną, a ja chyba nie znam żadnej kobiety [no dobra, z wyjątkiem mojej polonistki], która by ją lubiła. Choć w liceum za recytowanie dostawałam szóstki, a w swojej biblioteczce mam tomiki cenionych poetów takich jak Baudelaire, Norwid, ks. Twardowski, to nie jest to jednoznaczne z moją miłością do poezji. Posiadanie korony nie czyni królową, a nabycie czarnego pasa nie sprawi, że zaczniemy być mistrzami karate. Poezji nie lubię. Nawet bardzo. Młodzianie recytujący mi wiersze miłosne nie znaleźliby uznania w moich oczach – no chyba, że porzuciliby poezję na rzecz śpiewu.



4. Late cafe czy fusiara, siekiera, parzona?
Kiedyś czarna, teraz najczęściej wszystkie wariacje kawy z mlekiem: latte, cappuccino, macchiato...



5. Facebook czy blog?
Fenomenu facebooka nie rozumiem i celowo nie udzielam się na żadnych portalach społecznościowych. Zdecydowanie blog.



6. Chłopak z sąsiedztwa czy twardy macho?
A to ciężkie pytanie – najlepiej mieszanka jednego z drugim. Byle by nie tzw. ciepłe kluchy i nie facet z fochami. Od tego nieszczęścia uchowaj mnie Boże!



7. W słońcu czy w cieniu?
Jeśli w słońcu, to tylko w takim umiarkowanym, upałów nie znoszę.



8. Paznokcie krwisto czerwone czy pastelowe?
Mam tylko jeden czerwony lakier, tych pastelowych mam więcej, a to jednoznacznie o czymś świadczy.



9. Wakacje w stylu zwiedzanie czy plażowanie?
Zwiedzanie.




10. Prysznic czy wanna? Nic nie pobudza mnie do życia tak jak poranny prysznic. Z wanny korzystam rzadziej, najczęściej zimą.



11. Spaghetti czy ruskie?
Jedno i drugie pyszne, ale zdecydowanie ruskie. Od zawsze gościły na naszym rodzinnym stole i zawsze były ulubionym daniem wszystkich domowników.




Jedna z reguł gry mówi, że trzeba wymyślić 11 pytań i podać je dalej jedenastu osobom. Pozwolę sobie złamać tę zasadę, jako że spora część blogowiczów już wzięła udział w tej zabawie, a ci, którzy nie brali, już raczej nie wezmą, jako że z obrzydzeniem wzdrygają się na samą myśl o łańcuszkach blogowych.




Uff, zrobione. To jak, zaliczone? Dostanę jakąś ładną notę do dzienniczka? Plooosę!

piątek, 6 lipca 2012

Pseudorecenzja najnowszego Spider-Mana, bo nie samymi podróżami człowiek żyje

A może byśmy poszli do kina na nowego Spider-Mana? Zapytał kiedyś Połówek, a ja bez szczególnego entuzjazmu odniosłam się do tego pytania. Uwielbiam kino, ale za komiksami nie przepadam. Owszem, oglądałam Batmana i Spider-Mana, nawet parę razy przeczytałam jakiś tam komiks, ale no wiecie, to było dawno temu, kiedy pod nosem miałam jeszcze mleko i byłam w tak zwanym głupim wieku. Myślałam, że z zamiłowania do tego typu bajek się po prostu wyrasta, ale przypadek Połówka wskazywał, że to albo  nieprawda, albo mam do czynienia z inną opcją - mój towarzysz życiowy przegapił „moment wyrośnięcia”.


Dobra, przyznam się. Całkiem niedawno widziałam też „Kick-Assa” i o dziwo bardzo mi się spodobał. Ale tam występował obiekt mojej platonicznej i nieodwzajemnionej miłości, Mark Strong, więc wypadało obejrzeć. Dla Mocnego Marka jestem w stanie największej pokory obejrzeć nawet największego gniota. I chociażby dlatego parę miesięcy temu poszłam do kina na Johna Cartera, choć film to czyste science-fiction było, a tego podobnie jak komiksów nie lubię.


Ale. Po dniu spędzonym w pracy, po bieganiu po zielonych łąkach i zabawie z uroczymi końmi, wróciłam do domu i doszłam do wniosku, że podejrzanie dużo mam jeszcze energii. Zatem kiedy Połówek wrócił z pracy, zapytałam, czy nadal chce iść do kina na Spider-Mana. W odpowiedzi dostałam potwierdzenie i dodatkową informację – film dostał pozytywne opinie w Today FM i nie stwierdzono przeciwwskazań do jego oglądania.


Idę sprawdzić repertuar, rzekł Połówek, a ja w tym czasie pociągnęłam usta krwistoczerwoną szminką i stwierdziłam, że o dziwo wyglądam nawet dobrze. To był akurat jeden z nielicznych dni, kiedy patrząc w lustro mogłam powiedzieć do siebie „całkiem fajna z ciebie babka”, co było miłą odmianą od zwyczajowego „Jezu, jaki pasztet!” Lustro musiało się zdziwić.


Do ostatniego seansu zostało jakieś półtorej godziny, a to oznaczało, że przed kinem spokojnie powinniśmy zdążyć zrobić zakupy i zatankować Rollsa przed zbliżającym się weekendowym wyjazdem do stolicy.


W sklepie ku mojemu przerażeniu i zdziwieniu – naprawdę nie wiem, jak to się stało! - okazało się,że z półtorej godziny do seansu zostało niewiele ponad 20 minut. Chronokinezy nie opanowałam i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie ulegnie to zmianie, zatem miałam do wyboru: albo zacznę zagęszczać ruchy, albo nici z wypadu do kina. Kilka następnych czynności, wśród których był między innymi bieg do kasy i rozpakowywanie zakupów w domu wykonałam nad wyraz sprawnie. Zrzucenie z nóg czerwonych obcasów i zamienienie ich na coś wygodniejszego uznałam za niepotrzebną stratę czasu i po zaledwie kilku minutach w domu znów byłam w aucie. Tym razem w drodze na film, który rozpoczynał się za pięć minut.


Z trójwymiarowymi okularami w ręku weszłam do ciemnej sali i zdziwiłam się ilością ludzi. Na kilkunastu poprzednich seansach w naszym miejskim multipleksie zwykliśmy oglądać filmy w kameralnym gronie. Zebrana grupa osób mogła świadczyć o pozytywnych recenzjach filmu. Nieco większy tłum ludzi widziałam w tym kinie tylko raz – na Robin Hoodzie.


Obawiałam się 140 minut nudy i nad wyraz sztucznych efektów specjalnych, od których zapewne zacznę mieć mdłości. Po mieszance komiksu i science-fiction nie oczekiwałam rewelacji. A tymczasem już po kilku minutach oglądania „Niesamowitego Spider-Mana” poczułam się naprawdę zaciekawiona tym, co zobaczę na ekranie.


Ku mojemu zaskoczeniu film wciągnął mnie praktycznie od samego początku i nawet skutecznie udało mu się odwrócić moją uwagę od popcornowego smrodku, niefortunnie mającego źródło rząd dalej od nas. To były naprawdę przesympatycznie spędzone dwie godziny. Co więcej, w ogóle nie odczuwało się czasu trwania filmu, a to znak, że „Amazing Spider-Man” nie był obrzydliwie nudną produkcją.


Podobało mi się dobre aktorstwo, wyraziste postacie – do jednych czuło się sympatię, do innych niechęć – całkiem żwawe tempo filmu i przyjemna ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalne były jak najbardziej do zaakceptowania przez osobnika, który nie lubi tego, co nienaturalne i sztuczne.


Bardzo przypadła mi do gustu postać tytułowego bohatera, a szczególnie jego ludzki wymiar. Filmowy Peter Parker – w tej roli Andrew Garfield – to przede wszystkim człowiek, a nie niezniszczalny superhero będący zmutowaną wersją Terminatora i Robocopa. Spider-Manem targają ludzkie uczucia. Peter Parker krwawi, płacze, odczuwa ból i radość. A do tego jest urzekający, dowcipny i inteligentny. Choć Andrew Garfield ma w rzeczywistości prawie 30 lat, a grana przez niego postać jest nastolatkiem, aktor w moim odczuciu bardzo dobrze wcielił się w rolę młodzieńca, buntownika i zawadiaki. Ze swoją drobną sylwetką, bujną grzywą i rozbrajającym uśmiechem idealnie pasuje do roli Spider-Mana. Choć gustuję w starszych mężczyznach o bardziej męskich rysach, muszę przyznać, że niezwykle przyjemnie oglądało mi się tego aktora w akcji – Garfieldowi udało się zachować wygląd nastolatka. 


Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem, który mnie zaskoczył, okazał się być humor. Ostatnią rzeczą, której oczekiwałam po tym filmie był śmiech: głośny, serdeczny, niewymuszony. A tymczasem tak właśnie było – od czasu do czasu parskaliśmy śmiechem i nie byliśmy osamotnieni w tej czynności. Wtórował nam perlisty śmiech widowni.


„Amazing Spider-Man”, w reżyserii Marca Webba, z perspektywy widza-laika jest właśnie taki, jak mówi tytuł: niesamowity. Zagorzali fani tego komiksu zapewne będą mieć więcej uwag i powodów do niezadowolenia. Dla osoby, która wcześniej nie śledziła losów Petera Parkera, film powinien być przyjemną odskocznią od rzeczywistości. Nie tylko chwilowym przeniesieniem się do czasów młodości, lecz także dwoma godzinami relaksu. I to absolutnie dobrze wykorzystanego czasu.


Film miał niedawno swoją premierę w Polsce, zatem polecam. Od nas dostaje dwie bardzo pozytywne recenzje.