Z reguły jestem tą, która
co roku ubolewa nad tym, że stary właśnie odchodzi do przeszłości, a nowy
nieubłaganie nadciąga. Ale ponieważ od każdej reguły są wyjątki, to w tym roku zamiast
uderzać w melodramatyczne tony, chlipać "zostań, proszę!", wypycham
go bezceremonialnie za drzwi z pożegnalnym "idź precz, dziadu!",
którego nie powstydziłby się sam Kaczyński.
Wszystko byłoby cacy,
gdyby nie to, że stary rok szybko skumał, iż nie może liczyć ani na moje łzy
spowodowane nieuchronnym rozstaniem, ani na współczucie i postanowił w ramach
zemsty dać mi nieźle popalić, a wszystko to w myśl zasady "chciałaś mnie
zapomnieć?! To ja już sprawię, że mnie popamiętasz do końca życia!" ;)
Najpierw sprytnie uśpił
moją czujność, a kiedy już naiwnie uwierzyłam, że wyczerpałam już roczny limit
pecha per capita, on zaczął
podstawiać mi kolejne świnie.
Świnia numer jeden
przybiera niepozorną formę nowiutkich butów, które infantylnie postanawiam
założyć na mój wyjazd do Mayo. Piękne, skórzane, wygodne, ale tylko przez jeden
dzień. I tylko wtedy, kiedy się w nich siedzi. Drugiego dnia mojego pobytu pokazują
swoje pazurki/racice i drapią mi pięty do krwi, przez co do domu wracam ze
"stygmatami", ale w żaden sposób nie czuję się przez to ani
błogosławiona, ani wyróżniona, ani bliżej Boga. Przez kolejne dni mam za to ochotę
odciąć sobie stopy. Myślę, że ból byłby porównywalny.
Macie taką koleżankę,
która wychodząc z domu, zakłada płaskie buty do jazdy w samochodzie, a tuż
przed pracą zmienia je w zabójcze i eleganckie szpile?
Ja nią nie jestem.
Na czas dojazdu do pracy codziennie
zakładam wyjściową i normalną parę, ale jak tylko do niej docieram, z ulgą
wyjmuję z mojej przepastnej torby... cloggsy, okrzyknięte przez niektórych
najbrzydszymi butami ever, i z wyrazem
nieopisanej ulgi zakładam na swoje obolałe stopy, mając gdzieś to, że ich
błękit pasuje do mojego czarnego "uniformu" mniej więcej tak samo jak
nieskalana myślą gęba "dresa" do neonowo różowego MINI Coopera. Tak jak ten wspomniany "dres" stawiam
jednak na wygodę.
Moje jakże gustowne obuwie
nie uchodzi uwadze Matki Przełożonej:
- Nigdy cię nie widziałam
w cloggsach! - stwierdza, wymownie rzucając okiem na moje brzydactwa. Lubisz
cloggsy?
- Kocham cloggsy!
Szczególnie od momentu, w którym nabawiłam się paskudnych odcisków i nie mogę
chodzić w żadnych butach z zabudowanymi piętami! - odpowiadam pół żartem, pół
serio.
Świnia numer dwa przybiera
postać biblijnego potopu. Ja od zawsze wiedziałam, że kiedyś dopadnie mnie ręka
Boska za wszystkie bezeceństwa, których dokonałam, ale nie sądziłam, że
przyjmie ona formę powodzi.
W ostatni piątek przed
świętami wracam do domu, otwieram drzwi do kuchni, a tam wielka kałuża wody,
powiększająca się z każdą sekundą, jako że... sufit przecieka. Biorąc pod uwagę
ilość wody na podłodze, musiał zacząć przeciekać rano, niedługo po moim wyjściu
do pracy. To nie jego pierwszy numer, wiem zatem, co mam robić, bo moja sympatyczna
landlady mnie odpowiednio przeszkoliła.
Mam nie zwlekać i nie patrzeć, czy to "świątek, piątek czy niedziela"
tylko od razu ją informować. Dzwonię więc, mimo że domyślam się, iż pewnie
jeszcze jest na uczelni, i z góry przepraszam za bycie posłańcem przynoszącym złe
wieści, no ale... sama chciała.
- Jesteś pewna, że to ten
sam problem, co kiedyś? - pyta - a ja z pełnym przekonaniem odpowiadam, że to
na bank to samo, mimo iż nie mam zielonego pojęcia o hydraulice. Jestem jednak
stuprocentową Polką, a wiadomo, że Polak jest ekspertem w każdej dziedzinie
życia. Jeśli coś jednak wygląda jak kaczka, chodzi jak kaczka, to po prostu
musi być kaczką!
Zdając się na moją
"fachową" diagnozę o łazience zalewającej kuchnię, mówi, że zaraz
skontaktuje się z Michaelem, złotą rączką, i oddzwoni.
Michael, zgodnie z jej zapowiedzią i przepowiednią jego GPS-a, pojawia się tuż przed szóstą, wita serdecznie i, nie tracąc czasu, od razu udaje na pięterko, jakby był moim współlokatorem i świetnie orientował się w zakamarkach tego domu. W połowie schodów przystaje jednak, bo natrafia na moją małą kotkę, stwierdza "jaka śliczna kicia!" i zaczyna ją głaskać. Widok mężczyzn z czułością traktujących zwierzęta zawsze mnie rozczula, więc nie inaczej jest tym razem. Michael to ktoś, kto spokojnie mógłby robić za żywą definicję "gentle giant", i jakoś tak nie spodziewałam się po nim takiej wylewności w stosunku do mojego kota.
Nieświadom tego, że właśnie nieopatrznie rozwiązał mi język, idzie do łazienki, ja go zasypuję kolejnymi pytaniami o zwierzęta, zamiast zamilknąć i pozwolić zająć się robotą, a sufit nadal cieknie... Na szczęście przestaje niedługo po tym, jak Michael odjeżdża i zostawia mnie z przekonaniem, by nigdy, przenigdy, nie układać w kuchni paneli. Może i dają fajny przytulny klimat, ale są cholernie niepraktyczne.
Michael, zgodnie z jej zapowiedzią i przepowiednią jego GPS-a, pojawia się tuż przed szóstą, wita serdecznie i, nie tracąc czasu, od razu udaje na pięterko, jakby był moim współlokatorem i świetnie orientował się w zakamarkach tego domu. W połowie schodów przystaje jednak, bo natrafia na moją małą kotkę, stwierdza "jaka śliczna kicia!" i zaczyna ją głaskać. Widok mężczyzn z czułością traktujących zwierzęta zawsze mnie rozczula, więc nie inaczej jest tym razem. Michael to ktoś, kto spokojnie mógłby robić za żywą definicję "gentle giant", i jakoś tak nie spodziewałam się po nim takiej wylewności w stosunku do mojego kota.
Nieświadom tego, że właśnie nieopatrznie rozwiązał mi język, idzie do łazienki, ja go zasypuję kolejnymi pytaniami o zwierzęta, zamiast zamilknąć i pozwolić zająć się robotą, a sufit nadal cieknie... Na szczęście przestaje niedługo po tym, jak Michael odjeżdża i zostawia mnie z przekonaniem, by nigdy, przenigdy, nie układać w kuchni paneli. Może i dają fajny przytulny klimat, ale są cholernie niepraktyczne.
Świnia numer trzy
przybiera postać karmy. Bynajmniej nie takiej dla kotów. Jednego dnia
wysłuchuję bowiem narzekań Matki Przełożonej na "strasznie bolące gardło",
myśląc sobie przy okazji "taaa, każda wymówka jest dobra, by nie pracować
i wszystko zrzucić na mnie", a na drugi dzień... sama budzę się z potwornym
bólem gardła, który każe mi w ciągu kilku kolejnych dni przetestować wszystkie
dostępne sposoby na jego pozbycie, a przy okazji zweryfikować swoje cyniczne
nastawienie do życia. Mam na to aż za dużo czasu. Nie śpię bowiem w nocy, bo
oczywiście żadne domowe płukanki, pastylki do ssania, tabletki, proszki i inne
Bóg-wie-co nie działają na takiego mutanta
jak ja.
Rozumiecie już, dlaczego
nie mogę doczekać się nowego roku?
***
Stary nie był zły - do
takiego wniosku doszłam, kiedy ostatnio leżałam sobie w łóżku i robiłam szybkie
podsumowanie minionych miesięcy. Zdziwiłam się, kiedy odkryłam, że tylko przez
pięć miesięcy w roku nie byłam na żadnej wycieczce, a przez pozostałe siedem
podróżowałam, i to nawet po kilka razy w miesiącu. Satysfakcjonujący wynik!
Przeczytałam
"jedynie" 50 książek, czyli dokładnie o dziesięć mniej niż w tamtym
roku, i choć pewnie mogłabym spokojnie dobić do takiego samego wyniku, jaki
miałam w 2018, pod koniec roku po prostu odpuściłam czytanie.
Do nowego roku jestem
wyjątkowo entuzjastycznie nastawiona. Będzie się działo! Chcę też, po raz
pierwszy w życiu, zrobić swoją "mapę marzeń", by przekonać się, czy i
jak to działa ;) Najpierw muszę jednak znaleźć odpowiednią "kanwę".
Postanowienia noworoczne?
Jedno już mam, a jakże! Ograniczyć nadużywanie "Jaysus!", do czego
natchnął mnie sam szef ;) Nie ma bowiem bardziej płochliwej i pierzchliwej
osoby ode mnie, o czym regularnie przekonują się wszyscy w mojej pracy, często - chcący i niechcący - mnie strasząc. Nie inaczej było nieco ponad tydzień
temu, kiedy mój szef nagle zmaterializował się przede mną akurat wtedy, kiedy myślami
byłam gdzieś daleko.
- Jaysus! -
zaprotestowałam z pretensją w głosie.
- Czy ja usłyszałem z
twoich ust bluzgę? - spytał.
- To nie bluzga!
- Bluzga! Oj, Taito,
jestem rozczarowany twoim zachowaniem! Twoje standardy dramatycznie spadają w
ostatnim czasie! - droczy się ze mną.
- Zacznij nosić dzwonek na
szyi, to przestanę bluzgać - odpłacam pięknym za nadobne, i wszyscy wybuchamy
śmiechem.
Ostatniego dnia pracy i
tak wychodzę z niej obładowana prezentami, co nawet jest mi nieco nie na rękę,
bo jadę prosto do Dublina, z kopertą wypchaną kilkoma stówami bonusu. Cóż,
jeśli tak wygląda zapłata za niskie standardy, to ja jak najbardziej jestem skłonna
jeszcze bardziej je obniżyć! ;)
***
Świni numer cztery jeszcze
nie odnotowano, chociaż, jak tak wytężam słuch, to mam wrażenie, że już słyszę
jej radosne pochrumkiwania...
Przed jutrzejszym wyjazdem - tak na wszelki
wypadek - podłożę wiadro od mopa pod miejsce, w którym
przeciekał sufit. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!
A Wam, Moi Drodzy,
chciałam z całego serca serdecznie podziękować, że spędziliście ten miniony rok
właśnie ze mną. Za to, że byliście, czytaliście, komentowaliście i słaliście
maile. Za to, że pomimo mojej nieregularności w publikowaniu nowych wpisów, regularnie
mnie mobilizowaliście do tworzenia tego bloga. Z pełnym przekonaniem
stwierdzam, że bez Was by go nie było. Zwyczajnie by mi się nie chciało pisać,
gdybyście nie komentowali i nie wchodzili ze mną w interakcję.
Dziękuję, dziękuję i
jeszcze raz serdecznie Wam dziękuję za Waszą obecność! Jesteście najlepszymi
Czytelnikami, jakich można mieć! I powiem Wam, że z niewielu rzeczy w swoim
życiu jestem dumna. Jestem jednak niesłychanie dumna z tego, że udało mi się
zgromadzić wokół siebie tak fantastycznych ludzi jak Wy! Każde z
Was jest tak ciekawe i niepowtarzalne! Macie barwne charaktery i
zainteresowania, przez co tworzycie wyjątkowy kalejdoskop postaci.
Życzę Wam wszystkiego najlepszego
na ten nadchodzący rok - niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia! I obyśmy
za kolejne dwanaście miesięcy spotkali się w takim samym - albo nawet
poszerzonym! - gronie :)
Wasza Taita