wtorek, 20 maja 2025

"Thunderbolts". Od zera do bohatera?


Będę szczera. Kiedy Połówek zaproponował mi wyjście do kina na najnowszy film z Universum Marvela ‒ "Thunderbolts" ‒ westchnęłam ociężale, jakbym właśnie została skazana na pracę w kamieniołomach. Albo wysłana do słuchania hip-hopu. Albo podziwiania schnącej farby. Albo do tego wszystkiego.

No, ale czego się nie robi dla ukochanego?

Dawno, dawno temu źli ludzie obrzydzili mi kino. Niedobrych ludzi, kompletnie pozbawionych znajomości kinowej etykiety, było za dużo, a mojej cierpliwości za mało. Któregoś razu grzmotnęłam więc wyimaginowaną pięścią w wyimaginowany stół (aż połamały mu się wyimaginowane nogi) i powiedziałam: DOŚĆ!

Dość kina z obcymi! Dość ciamkających, smrodzących, gadających, świecących telefonami i dmuchających we mnie dymem z e-papierosa!

Jako że nie mogłam jednak powiedzieć: "wynocha mi stąd, buraki!", pozostało mi jedynie samej się wynieść. Kinowy fotel zamieniłam na domowy, szeroki ekran na marne 42”, ale odzyskałam spokój. A ten, jak wiemy, jest bezcenny.

A właśnie ‒ tu stawiam baner, wielki jak stodoła: SPOILERY, bejbe!

Wybierasz się do kina na ten film? To może nie czytaj dalej. Choć nie planuję tu zamieszczać streszczenia fabuły, to jednak zawrę garść moich poseansowych refleksji.

Przede wszystkim film mnie pozytywnie zaskoczył! (sama wizyta w kinie też!)

Spodziewałam się prostej jak budowa cepa naparzanki, a dostałam film z głębią. Kompleksowych, wielowymiarowych bohaterów, często zresztą skonfliktowanych wewnętrznie. Nikt z tytułowych "thunderboltsów" nie jest czysty jak łza. Nikt nie jest ani kryształowy, ani nieskazitelny jak miś Coccolino.

Zamiast nieskazitelności mamy przeróżne skazy, wszak nasi bohaterowie nie są bajkowymi ideałami. Aż chciałoby się powiedzieć, że to zwykli ludzie (no prawie!), tacy jak my. Z przeróżnymi przywarami, z wieloma grzeszkami na sumieniu, z traumami i z problemami z zaufaniem.

To wszystko sprawia, że "Thunderbolts" jest wyważony i życiowy, bohaterowie zaś są bardzo ludzcy. Publika utożsamia się z nimi i ich życiowymi problemami, przez co film wyjątkowo przemawia do ludzi.

Chyba właśnie w tym tkwi jego sukces. Nie jest ani przesadnie ckliwy, ani patetyczny. Zahacza o ważną tematykę, jaką jest depresja, wynikające z niej poczucie wszechogarniającej pustki, ale robi to umiejętnie, a nawet wplata w treść szczyptę humoru. Skłamałabym, gdybym napisała, że salwy śmiechu wybrzmiewały w sali, ale tak jakby trudno o nie, kiedy są w niej tylko cztery osoby.

Nade wszystko jednak wysyła jasny i piękny przekaz: nigdy nie jest za późno na naprawę błędów. Mając odpowiednie wsparcie, można zamienić ciemność w światło. A do tego każdy z nas może być bohaterem. Nawet jeśli nie na światową skalę, to chociaż na swoim małym i prywatnym podwórku. Bo jak już doskonale wiemy, nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny (niektórzy zamiast nich mają protezy!).

"Zło dobrem zwyciężaj" ‒ to takie ponadczasowe przesłanie, które głosił ksiądz Jerzy Popiełuszko, zanim go brutalnie zamordowano, ale, te kilkadziesiąt lat później, nadal jest aktualne, o czym ta produkcja dobitnie nam przypomina.

Nie zostawiajmy innych w potrzebie ani w ciemności. W grupie drzemie niewyobrażalna siła. Nie chcę tu brzmieć jak nawiedzony manager, ale w tym przypadku hasło "teamwork makes the dream work" naprawdę się sprawdza.

Dodam jeszcze tylko, że wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, najbardziej jednak podobały mi się dwie kreacje kobiece: Yeleny i Val. Jako osoba, która całkowicie pozbawiona jest słuchu muzycznego, nie mogę nie pochwalić aktorki wcielającej się w rolę Yeleny. Mówiła z wyraźnym, naturalnym rosyjskim akcentem. Florence Pugh to Angielka, a ja głupia myślałam, że ona urodziła się gdzieś w środku rosyjskiej tajgi albo w syberyjskiej tundrze, tak dobrze jej to wychodziło!

Myślałam, że zapomnę o tym filmie już na drugi dzień, ale ponad tydzień później nadal o nim pamiętam. I przez to z jakąś mniejszą obawą myślę o dniu, w którym Połówek zapyta: to co? Idziemy na "Fantastyczną czwórkę"?

Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, I'm late to the party, ale eksperci w dziedzinie powiadają, że to najlepszy film Marvela w ostatnich latach. Tak więc, jeśli masz szekspirowski dylemat: iść czy nie iść, pozwól, że właśnie rozwiążę Twój problem. IŚĆ! I siedzieć do samego końca!

Nadal zadziwia mnie, ilu miłośników MCU (Filmowego Universum Marvela), nie zdaje sobie sprawy, że oficjalny koniec filmu wcale nim nie jest, bo po napisach zawsze jest jakaś scena. Albo dwie. To nawet taki laik jak ja to wie. Tu były dwie.

A może zwyczajnie ludziom nie chce się na te sceny czekać? Ja też często marudzę Połówkowi, żeby już iść, no ale ponieważ mam do czynienia z zatwardziałym "ultrasem", najczęściej opuszczamy salę jako ostatni, niczym kapitan na tonącym statku. Biorąc pod uwagę, że często chodzimy też na ostatni seans dnia, o późnej wieczorowej porze, na pewno jesteśmy przez to ulubieńcami pracowników kina. Ty też możesz być!

środa, 14 maja 2025

May, You've Been Good To Me


Trochę mnie tu nie było. Pewnie nieprędko bym się pojawiła, ale Agnieszka, Anitka, Polly i Rose postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i oto jestem. Dzięki, kochane dziewczyny, za motywację i troskę!

Chcąc nie chcąc, zrobiłam sobie małe wakacje od bloga, ale myli się ten, kto myśli, że spędziłam je za granicą. Tu muszę wspomnieć, że przy obecnych temperaturach nie ma większego sensu udawać się na urlop w poszukiwaniu słońca, bo ‒ uwaga, uwaga! ‒ ponoć ostatnio Irlandia okazała się cieplejsza od Hiszpanii i Grecji! Mamy bowiem rekordowo ciepły i słoneczny maj, i choć astronomiczne lato jeszcze się nie zaczęło, słupki rtęci w termometrach pokazują zupełnie co innego. Przy okazji potwierdziło się, że Celtowie wcale nie byli w ciemię bici i rację mieli, twierdząc, że irlandzkie lato rozpoczyna się pierwszego maja.

Maj rozkochał mnie w sobie, i chyba nam wszystkim był bardzo potrzebny. Zima bowiem do końca nie chciała odpuścić: jeszcze w kwietniu, w którym był tylko jeden naprawdę ładny i słoneczny tydzień, dało się wyczuć swąd dymu z kominów niektórych sąsiadów, sama też skapitulowałam któregoś zimnego dnia i wygrzebałam swój najcieplejszy sweter z szafy. W chwilach zwątpienia zaczęłam się nawet zastanawiać, czy na Zielonej Wyspie zawsze było tak zimno i szaro. Wyglądało to trochę tak, jakby Bóg już całkowicie zapomniał o nas w tym małym kraju na rubieżach Europy.

Mnie samej wydawało się, że zapomniałam już, jak wygląda słońce.

Poniekąd było w tym sporo prawdy. Zimą zabunkrowałam się w domu, jak żołnierz w okopach. Jak pokazały moje wyniki krwi, po tym długim, szarym i zimnym okresie miałam tyle witaminy D w organizmie, co kot napłakał, więc mój młody i przystojny lekarz przepisał mi końską dawkę na kolejne osiem tygodni. A że z lekarzem się nie dyskutuje, to grzecznie łykam piguły, w międzyczasie zaś przestałam być żołnierzem-partyzantem: zamieniłam okopy na ogródek, a noc na dzień. Codziennie siedzę w słońcu, aż do momentu, w którym zaczynam nieznośnie skwierczeć. I codziennie czuję się, jakbym była na wakacjach w jakimś egzotycznym, gorącym kraju.

Ma to swoje plusy, ale też pewne minusy ‒ praca w zaduchu absolutnie nie należy do żadnych przyjemności. Trochę sobie poutyskiwałam na to z przesympatyczną panią pielęgniarką, która pobierała mi dziś krew. Miałyśmy wątpliwą przyjemność przebywać w takim małym, ciasnym pokoiku z kiepską cyrkulacją powietrza. Generalnie to mogą mnie nakłuwać jak laleczkę voodoo, nie rusza mnie to, wyrosłam już z kąsania tych, którzy wbijają we mnie igły,  mam za to zdecydowanie mniejszą odporność na zaduch. Ze wstydem przyznaję, że przez parę sekund miałam mały kryzys, kiedy poczułam, że opuszczają mnie siły, jednak pani pielęgniarka była na posterunku i uprzejmie nakierowała na mnie swój stojący wentylator chłodzący Dyson (nie, nie jest to żadna kryptoreklama, tak tylko wspominam, gdyby komuś było za gorąco i akurat miał na pozbyciu kilkaset euro). Niesamowita ulga! Niemniej, i tak ją podziwiam za pracę w takich warunkach, zwłaszcza, że jak sama przyznała, nie cierpi upałów (swój człowiek, bo ja też nie).

Póki co żaden z majowych dni nie pobił rekordu z 31/05/1997 z hrabstwa Kerry, kiedy temperatura wyniosła 28.4°, i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jest ciepło, nawet bardzo, ale nie uporczywie i męcząco. Kwiaty doniczkowe, które posadziłam pod koniec kwietnia, rosną jak na drożdżach, co mnie oczywiście bardzo cieszy. Udało mi się też przezimować geranium w domu, i choć nie byłam pewna, co z tego wyjdzie, wczoraj z radością odkryłam u nich nowe pąki!

Trochę nam się "inwentarz" powiększył, wczoraj bowiem dostrzegłam w ogródku pierwszego pisklaka szpaków. Przez całą zimę dokarmialiśmy szpaki i inne ptaki, wiedziałam, że mają potomstwo, bo od jakiegoś czasu zbierały pokarm do dziobów i odlatywały w siną dal, nie sądziłam jednak, że tak szybko zobaczę pierwszego potomka. Jest trochę niegramotny (ale słodki) i już drżę z obawy o jego życie. Wczoraj wylądował na trawie jak napruty pilot w czasie sztormu stulecia ‒ spektakularnie go zarzuciło w prawo, utrzymał się jednak w pionie. Dziś, wydawać by się mogło, opanował już lądowanie na trawie. Jednak musi jeszcze popracować nad śliskimi powierzchniami, bo nogi mu się rozjechały na boki, kiedy osiadł na szklanym stole ogrodowym. To jednak nie było w tym wszystkim najgorsze. Najgorsze nastąpiło parę minut później, kiedy poderwał się z tego stołu i genialnie postanowił wlecieć... prosto w szybę od kuchennych drzwi! Na szczęście nie rozwinął zastraszającej prędkości, odległość od stołu do drzwi też była niewielka, więc uderzenie go nie zabiło (choć mnie akurat serce zatrzymało się na parę sekund). I tak sobie myślę, że bycie rodzicem, każdym, nie tylko ptasim!, jest cholernie trudne: napracujesz się, wysiedzisz te jajka, wykarmisz pisklaka, a taka pierdoła wyfrunie z gniazda i o mało co nie skręci sobie karku za pierwszym zakrętem...

W minioną niedzielę zainaugurowaliśmy sezon grillowy, w tę nadchodzącą zaś wybieramy się na wybory prezydenckie ‒ paszporty już przygotowane, czekają w szufladzie na ten sądny dzień. Oby tylko rodacy mądrze wybrali!

A co u Was?