Będę szczera. Kiedy Połówek zaproponował mi wyjście do kina na najnowszy film z Universum Marvela ‒ "Thunderbolts" ‒ westchnęłam ociężale, jakbym właśnie została skazana na pracę w kamieniołomach. Albo wysłana do słuchania hip-hopu. Albo podziwiania schnącej farby. Albo do tego wszystkiego.
No, ale czego się nie robi dla ukochanego?
Dawno, dawno temu źli ludzie obrzydzili mi kino. Niedobrych ludzi, kompletnie pozbawionych znajomości kinowej etykiety, było za dużo, a mojej cierpliwości za mało. Któregoś razu grzmotnęłam więc wyimaginowaną pięścią w wyimaginowany stół (aż połamały mu się wyimaginowane nogi) i powiedziałam: DOŚĆ!
Dość kina z obcymi! Dość ciamkających, smrodzących, gadających, świecących telefonami i dmuchających we mnie dymem z e-papierosa!
Jako że nie mogłam jednak powiedzieć: "wynocha mi stąd, buraki!", pozostało mi jedynie samej się wynieść. Kinowy fotel zamieniłam na domowy, szeroki ekran na marne 42”, ale odzyskałam spokój. A ten, jak wiemy, jest bezcenny.
A właśnie ‒ tu stawiam baner, wielki jak stodoła: SPOILERY, bejbe!
Wybierasz się do kina na ten film? To może nie czytaj dalej. Choć nie planuję tu zamieszczać streszczenia fabuły, to jednak zawrę garść moich poseansowych refleksji.
Przede wszystkim film mnie pozytywnie zaskoczył! (sama wizyta w kinie też!)
Spodziewałam się prostej jak budowa cepa naparzanki, a dostałam film z głębią. Kompleksowych, wielowymiarowych bohaterów, często zresztą skonfliktowanych wewnętrznie. Nikt z tytułowych "thunderboltsów" nie jest czysty jak łza. Nikt nie jest ani kryształowy, ani nieskazitelny jak miś Coccolino.
Zamiast nieskazitelności mamy przeróżne skazy, wszak nasi bohaterowie nie są bajkowymi ideałami. Aż chciałoby się powiedzieć, że to zwykli ludzie (no prawie!), tacy jak my. Z przeróżnymi przywarami, z wieloma grzeszkami na sumieniu, z traumami i z problemami z zaufaniem.
To wszystko sprawia, że "Thunderbolts" jest wyważony i życiowy, bohaterowie zaś są bardzo ludzcy. Publika utożsamia się z nimi i ich życiowymi problemami, przez co film wyjątkowo przemawia do ludzi.
Chyba właśnie w tym tkwi jego sukces. Nie jest ani przesadnie ckliwy, ani patetyczny. Zahacza o ważną tematykę, jaką jest depresja, wynikające z niej poczucie wszechogarniającej pustki, ale robi to umiejętnie, a nawet wplata w treść szczyptę humoru. Skłamałabym, gdybym napisała, że salwy śmiechu wybrzmiewały w sali, ale tak jakby trudno o nie, kiedy są w niej tylko cztery osoby.
Nade wszystko jednak wysyła jasny i piękny przekaz: nigdy nie jest za późno na naprawę błędów. Mając odpowiednie wsparcie, można zamienić ciemność w światło. A do tego każdy z nas może być bohaterem. Nawet jeśli nie na światową skalę, to chociaż na swoim małym i prywatnym podwórku. Bo jak już doskonale wiemy, nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny (niektórzy zamiast nich mają protezy!).
"Zło dobrem zwyciężaj" ‒ to takie ponadczasowe przesłanie, które głosił ksiądz Jerzy Popiełuszko, zanim go brutalnie zamordowano, ale, te kilkadziesiąt lat później, nadal jest aktualne, o czym ta produkcja dobitnie nam przypomina.
Nie zostawiajmy innych w potrzebie ani w ciemności. W grupie drzemie niewyobrażalna siła. Nie chcę tu brzmieć jak nawiedzony manager, ale w tym przypadku hasło "teamwork makes the dream work" naprawdę się sprawdza.
Dodam jeszcze tylko, że wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, najbardziej jednak podobały mi się dwie kreacje kobiece: Yeleny i Val. Jako osoba, która całkowicie pozbawiona jest słuchu muzycznego, nie mogę nie pochwalić aktorki wcielającej się w rolę Yeleny. Mówiła z wyraźnym, naturalnym rosyjskim akcentem. Florence Pugh to Angielka, a ja głupia myślałam, że ona urodziła się gdzieś w środku rosyjskiej tajgi albo w syberyjskiej tundrze, tak dobrze jej to wychodziło!
Myślałam, że zapomnę o tym filmie już na drugi dzień, ale ponad tydzień później nadal o nim pamiętam. I przez to z jakąś mniejszą obawą myślę o dniu, w którym Połówek zapyta: to co? Idziemy na "Fantastyczną czwórkę"?
Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, I'm late to the party, ale eksperci w dziedzinie powiadają, że to najlepszy film Marvela w ostatnich latach. Tak więc, jeśli masz szekspirowski dylemat: iść czy nie iść, pozwól, że właśnie rozwiążę Twój problem. IŚĆ! I siedzieć do samego końca!
Nadal zadziwia mnie, ilu miłośników MCU (Filmowego Universum Marvela), nie zdaje sobie sprawy, że oficjalny koniec filmu wcale nim nie jest, bo po napisach zawsze jest jakaś scena. Albo dwie. To nawet taki laik jak ja to wie. Tu były dwie.
A może zwyczajnie ludziom nie chce się na te sceny czekać? Ja też często marudzę Połówkowi, żeby już iść, no ale ponieważ mam do czynienia z zatwardziałym "ultrasem", najczęściej opuszczamy salę jako ostatni, niczym kapitan na tonącym statku. Biorąc pod uwagę, że często chodzimy też na ostatni seans dnia, o późnej wieczorowej porze, na pewno jesteśmy przez to ulubieńcami pracowników kina. Ty też możesz być!