Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ulster. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ulster. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (2) - Silver Linings



Zapowiadało się super.

Silver Linings: Travels Around Northern Ireland autorstwa Martina Fletchera wyciągnęłam z czeluści sieci. Poczułam się niczym kura, która właśnie wygrzebała z ziemi smakowite ziarno i przedwcześnie cieszyła się jego walorami estetycznymi. Książka prezentowała się zaiste okazale. Co prawda nie była 'pierwszej świeżości', ale pomijając mało istotne szczególiki typu: lekko pożółkłe kartki i dedykację ‘Eric, love from Diana. 31/5/02’ nie nosiła zbyt dużych śladów użytkowania. Była – jest – dość wdzięcznym przykładem poligraficznej produkcji: solidna, twarda oprawa, ładna, niezbyt krzykliwa okładka z nieoficjalnym symbolem Irlandii – owcami. Przywodziła mi na myśl moje wyspiarskie podróże.

Myślałam, że będzie przyjemnie, barwnie, ciekawie. Że podzielę entuzjazm autorów wycinków recenzji zamieszczonych z tyłu okładki. Addictive book? The perfect bedside book, hard to put down? Nah, nie moim zdaniem niestety. Od początku szło nie tak, jak powinno. Nie tak, jak się spodziewałam. Wgryzałam się w nią powoli, jak w potrawę przygotowaną specjalnie dla mnie, ale jednak nie bardzo wpisującą się w moje upodobania kulinarne. Teoretycznie powinno mi się podobać. Uwielbiam przecież literaturę podróżniczą, a jeśli dotyczy ona Zielonej Wyspy, to w ogóle jestem w siódmym niebie.

Autor Silver Linings to solidna firma – były dziennikarz brytyjskiego The Times i chcąc być sprawiedliwą, muszę napisać, że dokonał porządnej roboty. Co zatem poszło nie tak? Sama nie wiem. Fletcher stworzył książkę naprawdę dobrą pod względem treści merytorycznej. Czuć, że włożył w nią wiele pracy, czasu i zapewne serca. Tego absolutnie nie kwestionuję. Dowiedziałam się z niej wielu ciekawostek. Zazwyczaj czytałam ją mając pod ręką kartkę i sprawny długopis. Ta pierwsza zapełniała się dość szybko. W miarę przewracania kolejnych stron, zwiększały się moje zapiski. Notowałam rzeczy, które mnie zaciekawiły, które warto zapamiętać na przyszłość i z których prawdopodobnie kiedyś zrobię użytek.

Zabrakło mi ogólnie pojętej lekkości. Belfast, Irlandia Północna i wszystko, co wpisuje się w ramy tamtejszych zamieszek i przelewów krwi eufemistycznie nazwanych Troubles to nie jest łatwy, wdzięczny i przyjemny temat. Ciężko zapewne zrobić z takiej tematyki książkę niezwykle lekką. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że nie wierzę, iż da się to zrobić. To jest możliwe, tylko Fletcher chyba nie do końca odpowiednio się do tego zabrał. Były naprawdę ciekawe rozdziały, które umiejętnie podsycały moje zainteresowanie. Ale były też takie, które bezceremonialnie i z błyskawiczną prędkością gasiły to moje zaciekawienie, a ja brnąc - o, to dobre słowo! – przez nie, nudziłam się jak mops. Fletcher nie potrafił utrzymać mojego zainteresowania na tym samym poziomie. W dużej mierze zrzuciłabym to na karb jego maniery zagłębiania się w mało istotne detale. Były fragmenty wybitnie nudne, w których równie dobrze mógłby pisać o historii Katmandu. Pewnie tyle samo by mnie to obchodziło i tak samo umęczyło psychicznie.

Książka liczy niewiele ponad 300 stron. Nie jest to zaporowa objętość. Jeśli trafię na powieść, która mnie naprawdę zaciekawi, to potrafię ją przeczytać w ciągu dwóch, trzech dni. Nawet jeśli ma ponad 400 stron. Tę tymczasem męczyłam przez długie miesiące. W międzyczasie przeczytałam wiele innych. Czasami kusiło mnie, by już do niej nie wracać, ale własny upór mi na to nie pozwalał. Ciążyła mi niczym wyrzuty sumienia za ciężkie grzechy. I była tylko jedna metoda, by się ich skutecznie pozbyć i odzyskać spokój sumienia – po prostu ją przeczytać. Powiadam Wam, szczęśliwy to był dzień, kiedy dotarłam do ostatniej strony.

Wymęczyła mnie. Nie spisała się rewelacyjnie jako książka rozrywkowa, myślę jednak, że bardzo dobrze poradziłaby sobie w roli podręcznika. Te mają to do siebie, że może nie są zbyt porywające, ale jednak stanowią solidne źródło informacji. Dlatego nie zniechęcam od sięgnięcia po nią.

poniedziałek, 14 maja 2012

Dundrum Castle - zamek z widokiem na zatokę

 


Już pierwszy rzut oka na parking u podnóża ruin pozwalał przypuszczać, że właśnie dotarliśmy do atrakcji, która zdecydowanie warta była przejechanych kilometrów. Długa droga, którą przebyliśmy, była w sporej części malownicza: szare i granitowe wzgórza gór Mourne faktycznie wpadały do wody, jak to zostało opisane w piosence Percy’ego Frencha The Mountains of Mourne, a nadmorskie miejscowości roztaczały wakacyjną aurę.


  


Początek mojej wizyty w zamku Dundrum rozpoczął się niestandardowo. Od narzekania. Stałam na parkingu zładnym widokiem i irytowałam się, że wrażenia estetyczne psują leżące obok mnie odpadki. Śmieci, które ktoś po chamsku zostawił na parkingu, mimo że obok był kosz. Była też tablica zamieszczona przez The National Trust z powitaniem i prośbą o przestrzeganie kilku prostych zasad, m.in. czystości.


  


Okolica jest naprawdę ładna i może spokojnie służyć za teren rekreacyjny. Może komuś nie przeszkadza urządzanie pikniku w zaśmieconej okolicy, ale mnie nikt nie przekona, że odpadki dodają uroku. Tak samo jak nigdy nie zrozumiem prostaków zaśmiecających swoje środowisko. To takie trudne uprzątnąć po sobie? Wrzucić śmieci do umieszczonego obok kosza? Z obrzydzeniem posłałam do kosza leżące u moich stóp śmieci i ruszyłam pod górkę, by przekonać się, co kryje się za tajemniczym murem.


  


Przyzamkowy teren składa się z dwóch części: górnego i dolnego dziedzińca. Ten  pierwszy jest dużo starszy niż dziedziniec dolny, a jego powstanie przypisuje się anglonormańskiemu rycerzowi Johnowi de Courcy. Żyjący pod koniec XII wieku John zapragnął urządzić się w życiu, a wylądowanie w tej części Irlandii miało mu pomóc w zdobyciu sławy, bogactwa i ziemi. Częściowo mu się to udało.


  


De Courcy docenił strategiczne właściwości wzgórza z widokiem na zatokę Dundrum. Często to właśnie jemu przypisuje się wybudowanie zamku Dundrum. Można się w tym dopatrywać lekkiego nadużycia, bo owszem De Courcy zagościł tu jako pierwszy, doprowadził do wzniesienia muru obronnego na wzgórzu, ale spora część ruin wchodząca w skład obecnego kompleksu, to pozostałości po wielu innych panach na włościach, którzy chętnie dokonywali tu przeróbek. Dziś nazwalibyśmy to remontem. Właścicieli było wielu – tak wielu, że nie mam zamiaru tutaj wszystkich przytaczać. Kiedy w domu usiadłam i zaczęłam zagłębiać się w przeszłość zamku, w pewnym momencie rozbolała mnie głowa. Po co to komu potrzebne?


  


Dziedziniec dolny, od którego rozpoczęłam zwiedzanie, powstał najprawdopodobniej pod koniec średniowiecza za przyczyną gaelickiego klanu Magennis, który musiał się nieźle namęczyć, by utrzymać twierdzę – nazwaną wtedy ich nazwiskiem - w swoich rękach. Znajdujące się tu ruiny to pozostałości po Blundell House, dworku wzniesionym w XVII wieku przez rodzinę Blundell – wcale nie ostatnich właścicieli zamku. Po nich swoje miejsce whistorii twierdzy miał także pewien markiz żyjący w XIX wieku – to prawdopodobnie wtedy posadzono tu drzewa, które dziś cieszą oko. Nie było ich tu za kadencji De Courcy’ego – tylko by ograniczały widoczność i działały jako sprzymierzeniec atakujących.


  


Na teren dziedzińca górnego, najstarszej części twierdzy, wkroczyłam przez oryginalne, skromne wejście, gdzie niegdyś znajdował się most zwodzony. Później zaprzestano użytkowania go, bo w XIII wieku wzniesiono bardziej imponującą i praktyczniejszą bramę wejściową, po której zostały tylko ruiny. Tu od razu rzucił mi się w oczy pokaźnych rozmiarów donżon wzniesiony przez Hugh de Lacy, następcę wspomnianego na początku Johna De Courcy. Po działalności tego ostatniego nie ma już większych śladów, bo za jego kadencji na dziedzińcu istniały głównie drewniane budynki. A drewno słabo opiera się burzliwej historii.


  


  


Ocalały do naszych czasów czterokondygnacyjny donżon jest zdecydowanie godny uwagi. W XV wieku poddano go znacznej przebudowie, zlikwidowano wejście znajdujące się na pierwszym piętrze, zmodyfikowano też drugie piętro. Ciekawy jest też jego kształt. Cylindryczne donżony – choć praktyczniejsze, mocniejsze i bardziej utrudniające życie najeźdźcom – są bardzo rzadko spotykane w Irlandii, zaś dużo częściej w Walii.


  


Kiedy weszłam do środka donżonu, poczułam się niczym w wielkiej studni. Zimnej i surowej. Nie przetrwała tu żadna kondygnacja, widoczne są jednak ślady po kominkach. Pod moimi stopami ukryty był dół głęboki na 7 metrów, który w dawnych czasach świetnie pełnił rolę studni i doskonale spisywał się w czasie oblężenia zamku. Jednak nie to jest najfajniejsze w tej budowli.


  


Podobała mi się możliwość dostania się na szczyt budowli. Co prawda klatka schodowa jest tak zakręcona, że w porównaniu z nią rogi barana wydają się być pasem startowym, a wspinaczka po około siedemdziesięciu wąziuteńkich i stromych schodkach może mieć dość bolesny przebieg. Bądźcie czujni przez cały czas. Ja zobaczywszy światełko na szczycie, straciłam czujność i pokonując ostatni schodek wyprostowałam się gwałtownie, co zaowocowało głośnym syknięciem z bólu. Cóż, średniowieczne twierdze nie były budowane z myślą o gabarytach osobników z XXI wieku.


  


 


 


Szczęśliwym trafem rozciągająca się przede mną panorama miała znieczulające właściwości. Stojąc na szczycie muru byłam Queen of the Castle. Co z tego, że tymczasową i nieco zmarszczoną od bólu będącego efektem niespodziewanego uderzenia głowy? Ważne że zadowoloną i szczęśliwą. Choć tak prawdę powiedziawszy do pełni szczęścia brakowało mi wody w zatoce Dundrum, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Zastanawiam się tylko, kto rzucił na mnie klątwę, bo ilekroć jestem nad jakąś zatoką, AKURAT jest odpływ.