Pokazywanie postów oznaczonych etykietą connacht. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą connacht. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 kwietnia 2021

Heaven Is A Place On Earth - namiastka raju na wyspie Inishturk

 

Jest taka legenda mówiąca, że skała, na której zbudowany jest Rock of Cashel, imponujący kompleks sakralny, to tak naprawdę kawałek gór Slieve Bloom, który wypadł zdegustowanemu diabłu z pyska na widok świętego Patryka. 

 

Jest taka wyspa leżąca jakieś 14 km na zachód od wybrzeża hrabstwa Mayo, której legenda mogłaby rozpoczynać się w bardzo analogiczny sposób: dawno, dawno temu miłosiernemu Bogu ukruszył się maleńki kawałek jego prywatnego raju i z głośnym pluskiem wylądował w chłodnych wodach Północnego Atlantyku. Zastęp aniołów już ochoczo rozprostowywał skrzydła przed lotem na Ziemię, by odzyskać zgubę, ale dobrotliwy Stwórca uniósł swoją prawicę i rzekł łagodnie: "Nie. Pozwólcie im cieszyć się tym rajem", toteż pozostał ten dar niebios u wybrzeża Irlandii ku radości rodzaju ludzkiego, zamieszkującego go z małymi przerwami od jakichś 6000 lat. 


Nie wszyscy jednak patrzyli na wyspę Inishturk w sposób, w który ja na nią patrzę. Cromwellowi, który przez długie dziewięć miesięcy niszczył, plądrował Irlandię, i zabijał jej mieszkańców, jawiła się bardziej jako piekło niż raj - podobnie zresztą jak sąsiednia wyspa Inishbofin i w ogóle cała Connemara. Uczynił więc z Inishturk irlandzkie "Alcatraz", miejsce dogodne do pozbycia się niewygodnych mu ludzi. Stąd też sugestie, że korzeni wielu współczesnych mieszkańców Inishturk, a jest ich niecałe siedemdziesiąt osób, należy szukać właśnie w XVII wieku. Nazwiska zaś, które królują na wyspie (Heanue, Concannon, O'Toole), i które można zobaczyć na nowoczesnej instalacji The Tale of the Tongs, którą amerykańscy architekci umiejętnie wkomponowali w surowy pejzaż wyspy, przypisuje się takim regionom Irlandii jak Connaught, Leinster i Ulster, skąd mieli pochodzić "przesiedleńcy". 

 

Niespecjalnie za to trzeba wysilać się, by natrafić na pozostałości po starodawnych mieszkańcach i ludziach pierwotnych - tylko niewiele przesadzę, jeśli stwierdzę, że wyspa jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym, cudnym "skansenem" i muzeum na świeżym powietrzu. 

 

Plan Cromwella nie do końca się powiódł, ale jedno mu wyszło, to trzeba mu przyznać. Świadomie bądź nie, ale przyłożył swoją rękę do "wymarcia" u tubylców znajomości ich rodzimego języka. Choć na początku XX wieku na wyspie królował irlandzki, z biegiem czasu został wyparty przez angielski i dziś ze świecą można szukać kogoś, kto operuje irlandzkim gaelickim tak sprawnie jak chirurg skalpelem. 

 

Z miejscami takimi jak to, budzącymi mój głęboki zachwyt, mam problem. Bo z jednej strony wychodzi ze mnie natura psa ogrodnika - chciałabym zachować je dla siebie niczym najcenniejszą pamiątkę i nie dzielić się wiedzą o nich z obawy, że ten ich niepowtarzalny charakter, w pewien sposób dziewiczy, niewinny i tak odmienny od życia na lądzie, zostanie kiedyś zniszczony wraz z nalotem stonki turystycznej. Współczesna Inishturk to ikona autentyczności i braku komercjalizacji. I choć nie mnie o tym decydować, chciałabym, aby tak już pozostało. 

 

Z drugiej strony zaś zdaję sobie sprawę, że tak szczególne miejsca wymagają szczególnego rodzaju odwiedzających: ludzi miłujących się przede wszystkim w przyrodzie, a dopiero później w luksusie, szanujących i doceniających proste i skromne życie w rytm wybijany przez naturę i nadawany przez ocean. Ludzi trochę takich jak mieszkańcy tej wyspy: pokornych, zdających sobie sprawę z tego, że na pewne rzeczy po prostu nie ma wpływu, że w życiu są o wiele istotniejsze priorytety niż mamona i wyścig szczurów. 

 

I może właśnie dlatego ta garstka domostw rozrzucona na tej fantastycznej skale osadowej, imponująco wyrastającej z Atlantyku, i mającej swoje korzenie w ordowiku, nie ma w sobie przepychu i ostentacyjności. Nie ma tu nowobogackich willi naszpikowanych kamerami i zabezpieczonym ostrokołem, którego nie powstydziłby się Wład Palownik. W stronę nieboskłonu, zamiast nieprzyjaznych ogrodzeń, pną się okazałe kordyliny australijskie, tutejsze "palmy", nadające okolicy koło portu "tropikalnego" charakteru. 


 

Nie ma tu nowoczesnych i luksusowych samochodów. Te, które się tutaj znajdują, mają lata swojej świetności dawno za sobą - od biedy można by było umieścić je w muzeum na wystawie motoryzacyjnej. Ponadto, często nie mają nawet opłaconego ubezpieczenia, podatku drogowego ani ważnego przeglądu. Policji tutaj nie ma. Tak jak nie ma listonosza, księdza (pojawia się raz na trzy tygodnie), przestępczości, ani potrzeby zamykania drzwi na klucz... Społeczności takie jak ta, żeby przetrwać i jakoś sensownie funkcjonować, muszą strzelać do tej samej bramki. Być jak jedna wielka rodzina. I jak to w rodzinach bywa - pod postacią jednej osoby ukrywa się nieraz robot wielofunkcyjny.  

 

"Urząd pocztowy" prowadzi Phylomena Heaney, właścicielka pensjonatu pod nazwą Tranaun House, leżącego o rzut beretem od dwóch uroczych, złocistych plaż. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki, odbiera pocztę dowożoną jej łodzią z Cleggan w hrabstwie Galway. Tą samą łodzią można od biedy dostać się na wyspę, jednak głównym portem, z którego wypływa się na Inishturk, jest Roonagh w hrabstwie Mayo. 


To tu na specjalnie przeznaczonych do tego - całkiem komfortowych - łodziach należących do O'Malley Ferries, można w powolnym i leniwym tempie przeprawić się na Inishturk Island na pokładzie "Naomh Ciaran II" (mój najprzyjemniejszy zeszłoroczny rejs), bądź w trybie ekspresowym za pomocą znacznie mniejszej i szybszej motorówki "True Light". 

 

Bijące serce wyspy to tutejszy "community club", na którego uroczystym otwarciu pojawiła się w maju 1993 roku sama Mary Robinson - ceniona prawniczka, ale nade wszystko obrończyni praw człowieka i pierwsza kobieta pełniącą w Irlandii urząd prezydenta. Inishturk była bowiem pierwszą wyspą, na której się pojawiła w czasie swojej agitacji politycznej, i miała być pierwszą, na którą wróci, jeśli wygra prezydenckie wybory. Robinson wybory wygrała i danego słowa dotrzymała. 

 

Od tamtego czasu trochę się jednak zmieniło i współczesna świetlica nie jest tym samym skromnym budynkiem, który powstał w latach 90. XX wieku za równowartość 50 000 funtów. Siedem lat temu poddano go szeroko zakrojonej modernizacji i wzbogacono między innymi o panoramiczne okna w części restauracyjnej. Za posiłki trzeba zapłacić, widok dostaje się gratis, ale to właśnie on bardziej pobudza ślinianki niż serwowane tu jedzenie. Panorama Croagh Patrick, Mweelrea, Clew Bay i apetycznych krągłości pomniejszych pagórków podbija smak potraw bardziej niż najbardziej wyszukana przyprawa. 

                                             "urząd pocztowy" i B&B Phylomeny

"Community club" jest zatem dla mieszkańców czymś więcej niż tylko świetlicą, sklepem, restauracją, pubem, biblioteką i domem kultury w jednym. To miejsce scala społeczność i cementuje jej więzi. Tu przychodzi się nie tylko po sprawunki, strawę, ale także po rozrywkę i dobrą zabawę. 

 

Dla mnie z kolei był on... powodem do blamażu i bezdyskusyjnym dowodem na to, że kawały o blondynkach mają jak najbardziej rację bytu. Bo to, co mi się przytrafiło, proszę Państwa, doskonale pokazuje, co się dzieje w przypadku, kiedy z toalety dla niepełnosprawnych ruchowo korzysta osoba niepełnosprawna umysłowo.



A wszystko zaczęło się od tego, że po posiłku, jak pan dentysta przykazał, udałam się grzecznie w kierunku łazienki, by wyszczotkować zęby. Pech chciał, że mój wzrok spoczął na zachęcająco otwartych drzwiach do toalety dla niepełnosprawnych. Miała wyjątkowo kuszące rozmiary, a jako że na terenie restauracji nie było w tamtym momencie nikogo, kto poruszałby się na wózku, postanowiłam skorzystać właśnie z niej, by nie blokować jedynej umywalki w "normalnej" łazience. 

 

To, co nastąpiło bezpośrednio po, jest mało ważne - jedną ręką oparłam się o umywalkę, drugą nabożnie myłam zęby. I wszystko pewnie byłoby cacy, gdyby nie to, że po wszystkim moją uwagę przykuł stojący po lewej stronie sedes. To właśnie wtedy dopadł mnie szekspirowski dylemat: "to pee, or not to pee, that is the question..." Opornie podchodziłam do opcji "to pee", ale kalkulacja, którą błyskawicznie przeprowadziłam w głowie (karafka wody, którą właśnie wypiłam, ponad dwie godziny na wyspie, które mi zostały, godzina rejsu, potem trzy godziny w trasie powrotnej) nie pozostawiała złudzeń: TO PEE! I tak też zrobiłam. 

 

Po wszystkim zaś... energicznie pociągnęłam ręką za sznurek zwisający po mojej lewej stronie, który nieopatrznie wzięłam za retro spłuczkę. Nie wiem zatem, czy bardziej się wystraszyłam, czy też zdziwiłam faktem, że retro spłuczka okazała się być alarmem wzywającym pomocy i że zamiast szmeru cieknącej wody usłyszałam przeraźliwe wycie. A później tupot stóp pędzących "niepełnosprawnej" na pomoc. Mogłabym przysiąc, że wtórował mu histeryczny i szyderczy śmiech spłuczki, która - jak można się domyślać - znajdowała się na zbiorniku z wodą za moimi plecami, a nie beztrosko dyndała z sufitu. Sprawiedliwie chyba będzie, jeśli stwierdzę, że nie przeszłam tego testu na inteligencję. 


 

Gdyby kiedyś przyszło Wam do głowy korzystać z toalety dla niepełnosprawnych - don't! Nie warto! Po tym doświadczeniu została mi gigantycznych rozmiarów plama na dumie, z którą nie poradzi sobie żaden wybielacz. Karma is a bitch. Czujcie się ostrzeżeni! 



 

Ale wyspę Inishturk polecam. 



 



Inishturk GAA Club - ta murawa robi niesamowite wrażenie! Najbardziej zielone - i proste! - miejsce na całej wyspie




czwartek, 29 października 2020

Time To Say Goodbye - Salthill (4)


Moja mama zwykła mawiać, że mam spóźniony zapłon, i biorąc pod uwagę fakt, że pierwsi turyści odkryli Salthill na początku XIX wieku, a ja jakieś dwieście lat później i całe czternaście po moim przyjeździe do Irlandii, spokojnie można stwierdzić, że chyba miała poważne przesłanki ku temu i że jak najbardziej może czuć się rozgrzeszona z aktu piętnowania swojej opóźnionej córki. 

 

Na jednej z tablic informacyjnych, na które można natrafić wzdłuż promenady, znajduje się archiwalne zdjęcie z tamtego okresu, kiedy to kąpiel stała się niejako modna, a w wieści o tym, że "częste mycie skraca życie", przestano już dawno wierzyć nawet na francuskim dworze. Choć po tym jak pewna Francuzka (jak na ironię pracownica służby zdrowia!) beształa mnie za mój codzienny prysznic, byłabym skłonna przysiąc, że część francuskiego społeczeństwa nadal wierzy w te farmazony pomimo nadejścia XXI wieku. 

 

Jako że uwielbiam archiwalne zdjęcia dokumentujące życie w dawnej Irlandii, ta fotka na dłużej przykuła moją uwagę. Nie omieszkałam wyobrazić sobie, jak z wielkim poruszeniem spotkałoby się moje pojawienie w dziewiętnastowiecznym Salthill, gdyby jakimś cudem ktoś mnie teleportował do tamtych czasów taką, jaką byłam tego dnia. To też uświadomiło mi, jak wielką drogę przebyliśmy od tamtej epoki - my, jako ludzkość, i jak bardzo wyemancypowałyśmy się, my - kobiety. W swoim sportowym ubiorze i z luźno rozpuszczonymi włosami pasowałabym do tamtych realiów jak wół do karety. 

 

Spoglądałam na ludzi, którzy do Salthill przybywali na rachitycznych, rozklekotanych tramwaikach napędzanych siłą końskich mięśni, nie zaś koniami mechanicznymi. Po ulicach przechadzali się eleganccy dżentelmeni w garniturach i w melonikach, podpierając się laskami. Na ławkach spoczywały kobiety w długich sukniach szczelnie okrywających każdy kawałek ich ciała, i w kapeluszach, pod którymi schowane były starannie upięte włosy. Wśród nich była jedna, która najbardziej mnie zaintrygowała, bo nieco odstawała od swoich sąsiadek "damulek". 

 

Nie miała na głowie żadnego nakrycia, co by mogło sugerować, że była zwykłą chłopką, biorąc pod uwagę fakt, że wielkość ronda kapelusza wyznaczała w ówczesnych czasach także status społeczny. Skryta za czarną suknią i wielkim pledem, w tym samym kolorze, zarzuconym na głowę i tułów wyglądała trochę jak sierotka Marysia. Najwyraźniej jednak w niczym jej to nie przeszkadzało, bo zdawała się twardo spoglądać w obiektyw fotografa. "Who are you, stranger?" - tak bardzo chciałam zapytać, ale jako że nie miałam możliwości dostania odpowiedzi, moja wyobraźnia musiała mi za nią wystarczyć. W mojej głowie nadałam jej zatem tożsamość i przypisałam do pobliskich Wysp Aran. 


 

 

Wiele wody upłynęło w rzece Corrib od tamtego czasu, ale jedno się nie zmieniło. Tak wtedy, jak i teraz, główną atrakcją pobytu w Salthill jest spacer wzdłuż promenady. Wtedy dodatkowo finalizowano go energicznym kopnięciem w ścianę na znak przebycia całej odległości i podtrzymania tradycji "to kick the wall". Sama jednak - pomimo szacunku do tradycji - nie zdecydowałam się na taki krok albo raczej wyskok, bo znając moje zezowate szczęście, połamałabym sobie przy tym zęby i kończyny, albo zwyczajnie kopnęłabym... w kalendarz zamiast w ścianę. Pomimo kolorowego malunku nawiązującego do tego zwyczaju, nie widziałam nikogo kto, by to robił. 

 

Coś innego się za to zmieniło - podczas gdy jeszcze w XX wieku kobiety i mężczyźni kąpali się na oddzielnych plażach (największa i najpopularniejsza z nich nadal zwie się Ladies Beach, będąc jakby przypomnieniem zamierzchłych czasów), teraz panuje tu dużo większa swoboda obyczajowa i nikt nie wydaje się ani zdziwiony, ani zgorszony skąpym bikini, czy też kąpielowymi "brazylianami" będącymi dość mocno wyciętymi figami, mającymi na celu raczej wyeksponowanie krągłości niż ich zakrycie. 

 

I am not a lady, ale to na tej właśnie plaży spędzałam najwięcej czasu. Była najbliżej mojej noclegowni, przez co dawała mi największe poczucie bezpieczeństwa i komfortu - miałam świadomość, że wystarczy zaledwie parę minut, bym przeniosła się z niej prosto do swojego pokoju. Brałam więc kubek kawy i szłam na plażę w poszukiwaniu głazu, który swoim wyglądem i wielkością najbardziej wpasowałby się do kształtu mojego tyłka. A raz usadziwszy go w wygodnej pozycji, trwałam tak przez dłuższy moment, oddając się rozmyślaniom, relaksowi i bawiąc w niegroźnego obserwatora-podglądacza. 

 

Szybko domyśliłam się, kto jest tu stałym bywalcem i zapalonym pływakiem, może nawet morsem, a kto robi to tylko rekreacyjnie albo z doskoku. Tutaj uczciwie muszę przyznać, że to mężczyźni wykazywali się zdecydowanie większym hartem, bo podczas gdy w płytkiej wodzie od dobrych kilkunastu minut stały dziewczęta, trzęsąc się jak osika i nadal najwyraźniej nie mogąc zdecydować, czy chcą się całkowicie zanurzyć czy jednak nie, na plaży pojawiał się ON. 

 

Atletyczna budowa ciała, wyprostowana sylwetka i pewny krok. A przy tym ani sekundy straconej na bezwartościowe dyrdymały. Typ zadaniowca. Przyszedł tu w konkretnym celu i bez dopięcia swego nie wróci. Tak więc, kiedy one traciły kolejne minuty na zastanawianie się, on brał głęboki wdech i jednym płynnym ruchem, z naturalną gracją, zanurzał się w chłodnej wodzie. I "znikał" w niej na długi, długi czas, przemieniając się w międzyczasie w maleńki punkcik na horyzoncie. 



 

Byli też inni: krótkodystansowcy, ale nadal zadaniowcy. Po ruchach tego w granatowych kąpielówkach i w pasiastym czepku we wszystkich morskich odcieniach od razu wiedziałam, że robił to już wielokrotnie i sam pewnie nie byłby w stanie tych razów zliczyć. 

 

Wchodził na plażę, szedł twardo przed siebie, dochodził do skałek, rozsuwał rozporek jeansów, ściągał spodnie i koszulkę, wszystko ładnie układał w jednym miejscu, nakrywał pasiastym ręcznikiem i wchodził do wody. Spędzał w niej zaledwie kilka minut, a potem wracał po swoje rzeczy, przebierał się  w suchą odzież i szedł do domu.   


Ja natomiast chwilę jeszcze tu siedziałam, obserwując jemu podobnych, i nadal nie mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo się myliłam, sądząc, że nie ma nic gorszego niż lato spędzone w mieście. 

 

Jak wspominałam we wcześniejszym wpisie, szybko polubiłam swoją nową rutynę, dlatego ostatniego dnia, tuż przed powrotem do domu, postanowiłam urządzić sobie mini maraton plażowy (Barna - Spiddal - Silverstrand), a przy okazji wskrzesić przeszłość. Pierwszą plażą, którą odwiedziłam w hrabstwie Galway, te kilkanaście lat temu, była pobliska Barna. To tam właśnie pojechaliśmy ze znajomymi, robiąc sobie przystanek w drodze na klify Moher. Z tamtej wizyty najwyraźniej zapamiętałam... focha znajomej. Teraz na szczęście nie musiałam znosić jej humorków i całe szczęście - wystarczyło, że musiałam sobie radzić z narastającą we mnie melancholią, która osiągnęła swoje apogeum w trakcie drogi powrotnej do domu i słuchania "Bijou" - wirtuozerii w wykonaniu Briana May. Co ten człowiek potrafi zrobić ze swoimi palcami... Wow. 

(to dla Ciebie, Sokole Oko!)